My Bells/Hot House
Elsa
Syl-O-Gism
Shaw ’Nuff
Blues for Gwen/My Bells


Muzycy
: Jakub Hajdun, fortepian; Janusz Mackiewicz, kontrabas; Roman Ślefarski, perkusja


Recenzja opublikowana w Jazz Forum 1-2/2021


Jakub Hajdun Trio

Jakub Hajdun Trio

41 minut – tylko tyle zajęła pierwsza fonograficzna wypowiedź Jakuba Hajduna. Niecałe trzy kwadranse, czyli będąc precyzyjnym 2460 sekund. Żadna z nich nie została zmarnowana. Wręcz odwrotnie młody pianista wykorzystał ten czas w pełni. Czas jest niesłychanie ważnym elementem tego albumu.

Rozpoczyna go cisza, którą przeszywa pojedynczy dźwięk fortepianu, pięciokrotnie, wolno powtarzany. Niejako dzwon przecinający pejzaż dźwiękowy miasta. Dzwon tu nie tyle jest sygnałem, co ukonstytuowaniem się głosu artysty. Podobnie jak dzwony w świątyniach mają nie tylko za zadanie wezwać swoich wiernych, co w równym stopniu zaznaczyć obecność danej zbiorowości w przestrzeni publicznej, tak samo wyraziście zaz­na­czył swoją obecność Jakub Hajdun. Z początku jednak nie wiadomo dokładnie, w którym z muzycznych światów.

W pierwszych sekundach można odnieść wrażenie, że słuchamy zaginionego dzieła Claude’a Debussy’ego (co nie jest dziwne, w końcu to My Bells Billa Evansa). Nagle następuje wulgarne odcięcie – jeden mocny akord, po którego wybrzmieniu z francuskiej nostalgii przenosimy się do nowojorskiego klubu lat 50. Hajdun już ze swoim triem wprowadził nas właśnie w świat klasycznego bebopu. Ekspozycja kończy się w 2 minucie 30 sekundzie płyty. Tak, w 150 sekund Jakub Hajdun przeszedł od minimalistycznej pärtowskiej tintinnabulizacji, przez evansowsko-debussowski impresjonizm, do swingowo-bopowego świata Damerona. A nie mówiłem, że facet nie traci czasu?

Tu docieramy do kolejnego, ważnego aspektu jego debiutanckiego albumu. Tym, co rzuca się w uszy, jest stylowość gry Jakuba Hajduna. Pojęcia stylu jednak nie używam tu we współczesnym rozumieniu, ale w tym bliższym wiekom  XVII – XVIII. Żeby jednak wyjaśnić ten ciąg logiczny, musimy cofnąć się o ok. 170 lat. Wówczas nastąpił przełom w świecie muzyki. Z jednej strony pojawiły się kompozytorskie szkoły narodowe – rosyjska, polska, czy czeska, a z drugiej style indywidualne – szalone pasaże Liszta, czy intymna melodyka Chopina. Tą romantyczną drogą podążył później jazz, w którym obok stylów epokowych równie ważne stały się style indywidualne – zaśpiew Parkera, davisowskie przedmuchy czy papieros w ustach Billa Evansa.

„Stylowość” przestała oznaczać dobór odpowiedniej techniki kompozytorskiej, wszechstronność czy erudycję, jak to miało miejsce w XVIII wieku. Odtąd styl po prostu trzeba było mieć. Inaczej przegrałeś życie. U Jakuba Hajduna odnajduję tę dawną stylowość, rozumianą jako umiejętne poruszanie się w danym repertuarze, muzyczne oczytanie i jednocześnie błyskotliwe przekraczanie granic gatunkowych.

Żebyśmy mieli jasność, nie odbieram mu prawa do stylu indywidualnego, takowy Hajdun z pewnością posiada. Jak zresztą wielu innych. Różnica polega na tym, że niewielu potrafi we własnym stylu grać równie stylowo. Kilka lat temu Tomasz Szachowski żalił się, że brakuje w Polsce właśnie takich pianistów. Trudno było się z nim wtedy nie zgodzić. Dziś jednak śmiało mogę powiedzieć: Tomku! Nadstaw uszu! Znając życie, już to zrobił, ja tymczasem zabieram się za ankietę krytyków Jazz Top 2020. Jak nietrudno się domyślić puste pola zacznę wypełniać od kategorii „Nowa Nadzieja – Muzyk”. W końcu płytę Jakuba Hajduna miałem szczęście otrzymać jeszcze w 2020 roku. 


Autor: Andrzej Zieliński (Program 2 PR)

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm