Lilla Chezquiz

Jarek Bothur Quartet

Kompozycje: Jarosław Bothur, za wyjątkiem Circular Motion, Phil Markovitz

Nagrano w lutym i grudniu 2010 r.

Muzycy: Jarek Bothur - ts, Kuba Płużek - p, Max Mucha - ab, Grzegorz Masłowski - dr

LILLA CHEZQUIZ

Z Jarkiem Bothurem i Kubą Płużkiem rozmawia Monika Okrój

Wyjątkowe szczęście, wyjątkowa zbieżność, wyjątkowi muzycy i moment, w którym obaj zdobyli pierwsze nagrody Konkursu na Indywidualność Jazzową Jazz nad Odrą. Wielokrotnie już nagradzani, saksofonista Jarosław Bothur (lat 28) i pianista Kuba Płużek (20) od niedawna tworzą zespół razem z kontrabasistą Maxem Muchą (20) i perkusistą Grzechem Masłowskim (25). Rezultatem ich współpracy jest dołączony do tego numeru JAZZ FORUM (w nakładzie dla prenumeratorów) album „Lilla Chezquiz”.

Cała czwórka studiuje w Instytucie Jazzu katowickiej Akademii Muzycznej. Jarek Bothur na czwartym roku, Kuba i Max na drugim roku, Grzegorz na pierwszym. Ich zespołowy debiut nastąpił na Tarnów International Jazz Contest w październiku 2009 roku, gdzie zdobyli Grand Prix. W komisji zasiadali wtedy John Betsh, Wayne Dockery, Ralph Moore, Piotr Wojtasik, Grzegorz Nagórski, Piotr Baron i Wojciech Groborz. Uznanie ze strony takiego jury to prawdziwa satysfakcja i powód do dumy! Nagrody indywidualne na tegorocznym Jazzie nad Odrą potwierdziły klasę tych utalentowanych muzyków.

JAZZ FORUM: Te wszystkie konkursy – jak je traktujecie?

JAREK BOTHUR: Ja lubię imprezy wyjazdowe, konkursy, ale samemu nie podejmuję inicjatywy, robię to za namową zespołu – no, Jarek, wysłałeś już demo? Jest to pewna droga, jak wielu naszych poprzedników pokazało, bo jeżeli się nie gra free jazzu, to gdzie się pokazywać? Bardzo miło jest odbierać nagrodę, grać koncert laureatów. Potem przyjdzie parę osób i zapyta o płytę, stronę internetową – czujesz się doceniony i wtedy ma to sens, bo w końcu robimy to dla ludzi.

JF: Jak w waszym odczuciu wypadł wspólny koncert wszystkich laureatów na koncercie finałowym Jazzu nad Odrą?

JB: Mieliśmy jedną próbę i z pewnymi rzeczami trzeba było gonić, ale pomysł był OK. Był to całkiem ciekawy skład. Myślę, że gdybyśmy mieli jeszcze jakieś dwa dodatkowe dni, to na pewno poszłoby jeszcze lepiej.

JF: Da się grać z samymi najlepszymi? Np. zebrać wszystkich laureatów z najbardziej prestiżowych konkursów i zrobić coś razem?

KUBA PŁUŻEK: To jest ciężkie, niekoniecznie może wyjść z tego coś dobrego.

JB: Zespoły typu All Stars nie zawsze się sprawdzają. Za duże natężenie indywidualności i wizji, a w takim przypadku łatwo o nieporozumienie. Zespół to pewien mechanizm. Ludzie muszą się przede wszystkim lubić. My spędzamy ze sobą dużo czasu w różnych sytuacjach, poza tym mieszkamy w akademiku i to jest okazja, aby coraz lepiej się poznawać. To ma istotne znaczenie i odzwierciedlenie w naszej muzyce.

JF: Jak to się stało, że gracie razem?

JB. Zagraliśmy ze sobą ostatnio na Kalatówkach i to był impuls, iskra zapalna, poza tym kocham grać z Kubą, bo on gra tak, jak ja gram. Jak mi idzie kiepsko to jemu też. Nasz dialog ma tę zaletę, że możemy wzajemnie sobą sterować. Kuba ma dość silną sugestię pianistyczną, która w tym pomaga. Im dłużej gramy ze sobą, tym bardziej zespalamy się w jeden muzyczny organizm.

JF: Od czego zaczynaliście?

KP: Ja szkołę muzyczną skończyłem w klasie klarnetu. Na fortepianie zacząłem trochę nie od początku, bo od boogie-woogie, a potem grałem Bacha. Staram się to teraz nadrabiać. W ogóle wielu ludzi zaczyna grać od końca, czyli od Hancocka i jemu podobnych.

JF: No właśnie, jesteś jednym z nielicznych pianistów młodego pokolenia grających boogie-woogie.

KP: Jest to teraz zarzucane, może dlatego, że wymaga wiele pracy i wysiłku. Granie boogie-woogie strasznie dużo wnosi w mój warsztat. To cały czas gdzieś siedzi, nawet jak gra się fryty.

JB: Kuba jest pianistą grającym bardzo nowocześnie, wystarczy posłuchać. Nie gra wcale boogie-woogie, ale gdyby nie te doświadczenia, nie miałby pewnie takiej swobody rytmicznej w graniu bardziej skomplikowanych figur.

JF: Nie za dużo już tego mainstreamu?

JB: Nie, absolutnie. Poza tym jeżeli się nie potrafi zagrać tego klasycznego mainstreamu dobrze, to nie ma co myśleć o graniu jakichś nowoczesnych kompozycji.

KP: Wtedy grasz po prostu bzdury, bo wiesz, jak znasz litery to układasz słowa, jak znasz słowa – układasz zdania. Potem piszesz książkę…

JB: Nie wstydzimy się powiedzieć, że mainstream jest dla nas ważny i muzyk, który potrafi dobrze zaimprowizować na funkcjach standardu, to świetnie sobie poradzi w czymś innym. Bardzo ważny jest też szacunek do dźwięków granych przez siebie, szacunek poniekąd do rzemiosła, a to nabywa się z czasem. Mam teraz praktyki pedagogiczne i zauważyłem, że jest z tym coraz gorzej. Wielu młodych ludzi zapomina o tym, choć to, że chcą grać inną muzykę niż mainstream całkowicie rozumiem.

JF: Co to znaczy szacunek?

JB: Szacunek do dźwięków, którymi chcesz obarczyć publiczność. Lepiej zagrać mniej, a świadomie. Jeśli obarczysz ich głupotami tylko dlatego, że nie szanujesz pewnych tradycji warsztatowych, to będzie męczące.

JF: Poza artystyczna, niedbalstwo, nonszalancja.

JB: Trzeba sobie zasłużyć na tę nonszalancję, bo inaczej może być nadużywana z powodu braków w wykształceniu. Trzeba się wystrzegać bałaganu. Kiedy grałem licencjat, wybrałem specjalnie proste standardy, których wręcz ludzie się wstydzą grać, np. taką Blue Bossę. Zagraliśmy to bardzo stylowo i rzetelnie, z pełną świadomością i wszystkim się podobało.

JF: W czasie Jazzu nad Odrą odbyły się w Akademii Muzycznej warsztaty z Ronem Carterem. Wydawałoby się, że nie wiadomo co powie, wyjawi tajemnice… a tu przez trzy dni było wałkowanie gamy.

JB: Taka jest właśnie rola nauczyciela – mentora. Ktoś się może zdenerwować – zaraz, zaraz, przyjechał Ron Carter i mi pokazuje, że źle gram gamę, albo nie pokaże mi nic więcej tylko gamę. Podobnie Janusz Muniak wraca do tych najbardziej podstawowych rzeczy jak rytm, brzmienie, time – to, o czym bardzo łatwo jest zapomnieć w dzisiejszych czasach i bardzo wielu młodych muzyków zapomina.

JF: Ale wy przecież idziecie dalej…

KP: Tak, ale tych podstaw uczymy się cały czas, po trochu dokładając coś od siebie. Nie można przecież stać w miejscu.

JB: Nie chcemy się zakopać w mainstreamie, chcemy grać własną muzykę. Main­stream nam w tym pomaga. Pomagają nam takie osoby jak Janusz Muniak, czy Piotr Wojtasik, a my jesteśmy tradycjonalistami. Na co dzień i tak gramy własne kompozycje, które właściwie, mimo że są uznawane za nowoczesne, to powiedzmy w Stanach – bo jednak one mają na nas wpływ – byłyby określane jako nowoczesny mainstream.

JF: Jak wygląda dzień z życia muzyka – studenta?

JB: Lubię wstawać wcześnie, bo jest tyle rzeczy do zrobienia i trzeba z każdego dnia wycisnąć jak najwięcej. Student, no tak – ćwiczenie to jedna, ważna sprawa. Obaj też z Kubą komponujemy, więc czasami, gdy jest jakiś pomysł, to się siedzi godzinami przy fortepianie. Jeszcze są sprawy pozamuzyczne, menedżerskie. A takie festiwale i konkursy jak Jazz nad Odrą dają mobilizację do pracy. Wtedy wiadomo co idzie dobrze, co jeszcze jest do zrobienia i wyznaczasz sobie plan.

JF: Jakich bodźców potrzebujecie do grania, komponowania?

KP: Słuchanie muzyki. Ostatnio na przykład coś mnie tknęło po koncercie Maćka Obary, to był właśnie bodziec.

JB: No tak, przede wszystkim muzyka, ale też inne rzeczy…

JF: Kawa też? Złe odżywianie?

KP: Tak, wszystko ma jakiś wpływ.

JF: Można na kacu coś dobrego napisać?

JB: Najczęściej… (śmiech)

KP: Najważniejsze, żeby umieć oddzielić te dobre bodźce od złych.

JB: Na przykład dzisiaj świeci słońce. Pogoda jest ważnym bodźcem, choć może to śmieszne. Gdy mam coś komponować, to nie mogę przez kilka dni niczego słuchać, muszę się odciąć, żeby nie sugerować się za bardzo. Aczkolwiek bodźcem też jest koncert, na którym byłem lub zachwyciła mnie jakaś płyta i już wtedy włącza się mechanizm i przez najbliższe dni muszę o tym zapomnieć, być sam ze swoimi myślami. Potem tylko się budzę rano i jest pomysł.

JF: Krytyka – jaki jest wasz stosunek do niej?

JB: Ja ją lubię i jest mi bardzo potrzebna.

KP: Warto jej słuchać i samemu stwierdzić czy to jest dobra dla ciebie krytyka – bo co z tego, że ktoś powie, że wspaniale, a kto inny, że beznadziejnie…

JF: Pytanie z innej beczki. Dur czy moll?

JB: Moll.

KP: Zwiększony! Bothur jest maniakiem akordów zwiększonych. Połowa jego kompozycji to akordy zwiększone, czyli ani dur ani moll.

JB: Pewnie dlatego, że połowę utworów komponowałem w jednym okresie czasu – podobny nastrój, podobny komplet uczuć i dlatego zawarty na płycie materiał jest bardzo kompatybilny.

JF: W ten sposób można zapewne stworzyć coś spójnego

JB: Tak. W wielu znakomitych płytach, które powstały w podobny sposób, słychać właśnie jakąś myśl przewodnią, i u klasyków, i u jazzmanów.

JF: Od czego zależy ładunek emocjonalny, co stanowi dla was tę kulminację? Kiedy spojrzeć na utwory klasyków, czy muzyków współczesnych, to utwory tym bardziej są emocjonalne, im więcej jakiegoś tragizmu

JB: Gdy jest więcej blue notes. Przez szacunek do korzeni jazzu nie możemy uważać inaczej. W sumie, jakbym miał wybrać z dwóch utworów jeden, to zagrałbym ten bardziej oparty na mollowej harmonii, to fakt.

JF: Zadymiony klub czy sala koncertowa?

JB: Sala koncertowa

KP: A ja lubię to i to.

JB: Częściej może gramy w tych zadymionych klubach, ale w zadymionych klubach w Polsce mało kto słucha.

KP: Jak potrafisz wywołać skupienie wśród słuchaczy, to dobrze o tobie świadczy…

JB: Jazz właściwie wyrósł w takich miejscach. To, że się go gra teraz w salach koncertowych, jest dowodem na to, że jest to muzyka artystyczna. Nie nazywałbym się jednak muzykiem jazzowym, gdybym nie grał w zadymionych klubach, a i w dzisiejszych czasach z kolei nie nazywałbym się muzykiem, gdybym nie grał w salach koncertowych. Trzeba grać i tu i tu. A emocje towarzyszą nam wszędzie i zawsze wracają od publiczności. W klubie wszystko jest bliżej i bardziej czujesz tę energię, dlatego można sobie pozwolić na nieco inne emocje i wtedy łatwiej zbudować relację ze słuchaczami.

KP: Dlatego w klubach można się więcej nauczyć niż na salach.

JF: Czego słuchacie poza jazzem?

JB: Muzyki poważnej i… hip-hopu. Słuchamy wszystkiego, co dobre, to jest wręcz wymóg dla współczesnego muzyka, aby słuchał bardzo różnych rzeczy, żeby mógł sam się umiejscowić i czerpać z doświadczenia innych. Ostatnio słuchałem Strawińskiego i się przy okazji dowiedziałem, że miał zatrucie nikotynowe podczas pisania Pietruszki i wylądował w szpitalu i… teraz już inaczej tego słucham.

JF: Coś was ostatnio zamurowało?

KP: Mnie zamurowuje za każdym razem jak słucham Arta Tatuma i to wystarczy.

JB: A mnie… mnie zamurowało jak się dowiedziałem, że Joe Lovano złamał obie ręce.

KP: A mnie jak się dowiedziałem, że Wojciech Karolak pije przed każdym koncertem siedem Red Bulli. (śmiech)

JF: Opowiedzcie o waszej płycie.

JB: Zebraliśmy wszystkie utwory, jakie gramy i poddaliśmy selekcji. Wszystkie kompozycje są mojego autorstwa oprócz jednej, mniej znanej, przywiezionej z Nowego Jorku, która dobrze pasuje jednak do reszty. To nie jest jakaś zbieranina wszystkiego co umiemy. Jest to w pewnym sensie zamknięta suita. Aktualnie gramy na koncertach kilka utworów spoza płyty. Już w tej chwili myślę o nowym materiale na kolejną płytę i mam obrany kierunek. Pewnie znowu usiądę do fortepianu na kilka dni i…

JF: Jak to wszystko powstawało – próby, wspólne aranżowanie?

KP: To na pewno nie są takie utwory, które można zagrać a vista. Mnie trochę czasu zajęło, żeby się odnaleźć w tych kompozycjach, żeby się wkręcić w te zwiększone. Mam tylko nadzieję, że spełniam zadanie pianisty.

JF: Dlaczego zadanie? To brzmi tak szkolnie…

JB: Nie, raczej zadanie do wykonania – droga. Kuba naprawdę uważa, że są to trudne rzeczy.

KP: Trudne wszelako, na wielu płaszczyznach, trudne do ogarnięcia całościowo.

JB: Ktoś nam powiedział, że te utwory są trudne gdy się je analizuje, ale ich słuchanie jest łatwe, bo są melodyjne i mają pewien tajemniczy, wciągający ton. Nie zastanawiam się nad trudnością utworów, gdy je komponuję, ani też nie utrudniam ich na siłę, żeby słuchacz miał dodatkowe zadanie, kostkę Rubika, którą musi sam ułożyć. Jeśli chodzi o aranżowanie, to każdy ma prawo głosu, wspólnie sprawdzamy czy coś jest ostatecznie dobre.

JF: Płyta, koncerty, kolejna płyta…

JB: Po wydaniu albumu chcemy troszkę pograć ten materiał, który już w sumie jest ograny i nawet zdążyłem nauczyć się na pamięć własnych kompozycji. (śmiech).

JF: To brzmi, jakbyś miał gotowe całe sekwencje improwizacji.

JB: Chodzi jedynie o tematy, nie gram ich już z kartki. Na szczęście tych kartek nie jest wiele, mieszczą się na pulpicie. A co dalej – nowy materiał, o starym zapominamy, itd. Po to się komponuje, żeby grać, żeby nagrać, żeby inni mogli usłyszeć.

JF: Z kim szczególnie chcielibyście zagrać?

JB: Ja z Kubą Płużkiem.

JF: A Ty, Kuba?

KP: Ja myślałem jak to by było zagrać z Piotrem Wojtasikiem, jakbym dostał ochrzan, taki z góry na dół, tak jak Ron Carter na warsztatach. To by mnie zbudowało.

JB: Myślę, że już wyrośliśmy z takich marzeń, żeby zagrać z tym, czy z tamtym. Teraz bardziej patrzy się pod kątem nowego doświadczenia, szkoły. Mnie się świetnie gra ze swoim zespołem.

JF: O tym świadczy wasze nagranie…

JB: Chciałbym przy tej okazji wyróżnić pana Mirosława Dziewę z Łomży, który prowadzi Jazz Radio Nadzieja oraz klub Piec Art, gdzie jest wspaniała akustyka i atmosfera. Dzięki ich wsparciu wydaliśmy tę płytę. Na koniec chciałbym podziękować samej Lilli Chezquiz, czyli Magdalenie T. Raczkowskiej.

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm