Wytwórnia: Nonesuch 520275

Live In Marciac

Brad Mehldau

  • Ocena - 5

CD 1 – Storm; It’s All Right with Me; Secret Love; Unrequited; Resignation; Trailer Park Ghost; Goodbye Storyteller (for Fred Myrow); Exit Music (for a Film)
CD 2 – Things Behind the Sun; Lithium; Lilac Wine; Martha My Dear; My Favourite Things; Dat Dere
DVD – Storm; It’s All Right with Me; Secret Love; Unrequited; Resignation; Trailer Park Ghost; Goodbye Storyteller (for Fred Myrow); Exit Music (for a Film); Things Behind the Sun; Lithium; Lilac Wine; Martha My Dear; My Favourite Things
Muzycy: Brad Mehldau, fortepian

Już na wstępie pozwolę sobie zaanonsować fakt, iż od kilku lat sprawcę tego wydawnictwa uznaję za jedną z najbardziej kreatywnych i idących drogą progresji postaci jazzowego światka. Ale nie tylko. Ten słusznie nagradzany peanami przez najbardziej wymagających krytyków artysta również świetnie działa na scenie muzyki tzw. poważnej, czego dowodem są wykonania jego kompozycji-pieśni The Book of Hours oraz Love Poem przez samą Renée Fleming, i to nie byle gdzie, a w jaskini lwa – Carnegie Hall, bądź marcowe koncerty z Anne Sofie von Otter. Pozwalam sobie również podkreślić, że słowo progresja w wypadku Brada Mehldaua nie jest tożsame z awangardą, a mehldauowska kreatywność jest kompletnym zaprzeczeniem muzycznej grafomanii.

Jeśli ktoś sądzi, że włączając „Live In Marciac” dostarczy sobie dwóch godzin lekkiego, solowego, pianistycznego jazzu, niech lepiej porzuci tę płonną nadzieję. Tę muzykę można równie dobrze analizować odwołując się do klasycznego, jak i jazzowego kanonu. Jeśli ktoś powie, że to współczesna muzyka improwizowana, będzie mieć tyle samo racji co meloman uznający to za jazz przełamujący wszelkie granice stylistyczne.

Storm, otwierający zarówno dyski CD, jak i DVD, ma w sobie zarówno ciężar klasycznej formy jazzowej, trochę zasłuchanej w solowe dokonania Chicka Corei, ale też odrobinę skriabinowskiego eterycznego romantyzmu. Balladowe, jazzowe wyciszenie dostajemy za chwilę w Porterowskim It’s All Right with Me. Ale biada temu, kto sądziłby, że właśnie weszliśmy na drogę jazzowej oczywistości czy przewidywalności. Nic z tych rzeczy! Secret Love pod palcami Mehldaua staje się czymś na nowo odkrytym. I dam laur temu, kto z czystym sumieniem rozpoznałby po pierwszej minucie, że mamy do czynienia z wielkim hitem Sammy’ego Fine’a i Paula Francisa Webstera onegdaj kreowanego przez Doris Day na potrzeby obrazu „Calamity Jane” (Oscar za piosenkę oryginalną na potrzeby filmu oraz nr 1 magazynu „Bill-board”). O tym, że wykonywał ją również cały zastęp innych gigantów muzyki rozrywkowej, w tym k.d. lang, George Michael i Sinead O’Connor wspominam z dziennikarskiego obowiązku.

Ale na jeszcze głębszą wodę Mehldau rzuca nas po chwili, gdy zaprasza do smakowania jego własnej kompozycji Resignation. To całkiem nowy rozdział w jazzowej pianistyce. I to nie tylko z racji kolejnego przełamania stereotypu pojmowania słowa „jazz”. Aby pojąć złożoność tej kompozycji (w pewnym sensie zrozumieć jej sens) Mehldau daje nam możliwość prześledzenia na ekranie transkrypcji nutowej (dysk DVD, transkrypcja nutowa Philippe’a André). Utrzymana w metrum 7/4, zaskakuje polifonicznym prowadzeniem tematów (autor pokazuje nam jak u Bacha, kiedy wchodzi kolejny) zdumiewa też swoją płynnością i śpiewnością pomimo metrum, które tego nie ułatwia. W pewnym momencie nadchodzi niemal hipnotyczna część tego utworu. Na tle granej jak swoiste dźwiękowe memento nuty „g” Mehldau prowadzi kilka linii melodycznych, z których ta zarezerwowana dla basu ma w sobie ciężar Passacaglii c-moll J.S. Bacha. Genialne! Kiedyś napisałem, że muzyka Mehldaua jest wielowymiarowa. Dzieje się w kilku płaszczyznach. I tak jest tutaj. Co ciekawsze, nigdy, nawet na chwilę, nie tracimy pewności, że mamy do czynienia z jazzem.

Nie sposób opisać w jednej recenzji wszystkich czternastu płytowych indeksów. Aż chciałoby się pochylić nad osobliwością transkrypcji rockowych tematów czy słynnych piosenek. U Mehldaua czy to własne, oryginalne tematy, czy też kompozycje zespołu Radiohead (Exit Music) bądź Nirvany (Lithium – tu jako efemeryczna, porywająca toccata), nie wspominając o naturalnie wpisujących się w jego rejony artystycznych penetracji standardach jazzu i „muzyki środka” (genialne interpretacje My Favorite Things oraz Lilac Wine), wszystko wypada wiarygodnie, dociążone jest głębią interpretacji. To nie jest przełożenie na język jazzu cudzej kompozycji, ale nowe odczytanie, często reharmonizacja, prawdziwe „wywinięcie kota ogonem”.

Nie wiem dlaczego, ale pisząc o płytach boimy się używać słów tyle samo oczywistych, co omijanych. Stąd pozwolę sobie na małą rekapitulację. „Live In Marciac” to album przywracający wiarę w to, że jazz idący główną drogą, jednocześnie oddający hołd historii gatunku i zapatrzony w daleki horyzont, nie musi zrywać z komunikatywnością, nie musi obrażać czyjejś percepcji. Owszem, ta piękna, chwilami wręcz wzruszająca muzyka wymusza skupienie, nie pozwala na komfort bycia „obok niej”. Jest zazdrosna o każdy ułamek naszej oderwanej od niej uwagi. Dekoncentrujesz się... i wysiadasz z tramwaju. Potem musisz go gonić. Ale jeśli pozwolicie sobie na wielki komfort obcowania z tymi dźwiękami w oderwaniu od codziennej gonitwy, dostaniecie wielką nagrodę. Brad Mehldau zabierze Was w podróż, jakich dzisiaj mało.

Gdybym mógł, dałbym tym płytom nie pięć, ale 105 gwiazdek. Dlaczego? Bo to piękna muzyka, ucieleśniająca każdym dźwiękiem geniusz pianisty. I tylko szkoda, że choć Mehldau będzie gościć w marcu w Europie z dwunastoma koncertami, gdzieś między Sztokholmem a Hamburgiem, nie odwiedzi Polski. A pomyśleć, że 1 kwietnia ma dzień wolny… I to nie jest primaaprilisowy żart.

Autor: Piotr Iwicki

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm