Wytwórnia: ECM 2372 (dystrybucja Universal)

Spellbound and Sacrosanct; Cowrie Shells and the Shimmering Sea; Vuln, Part 2; Mutations I-X; When We’re Gone.Muzycy: Vijay Iyer, fortepian, elektronika; Miranda Cuckson, Michi Wiancko, skrzypce; Kyle Armbrust, altówka; Kivie Cahn-Lipman, wiolonczela

Recenzję opublikowano w numerze 4-5/2014 Jazz Forum

Mutations

Vijay Iyer

  • Ocena - 5

Gdy czytam pierwsze światowe recenzje nowego albumu Vijaya Iyera, odnoszę wrażenie, że jazzowi krytycy wiodących mediów, mają podobny problem. Chcieliby być pewni, że im się podoba. Wystarczy przeczytać Howarda Reicha z „Chicago Tribune” odwołującego się w recenzji (jako własnej opinii!) wprost do słów zawartych w tytule jednej z kompozycji pianisty. Albo przeczytajcie, co pisze John Fordham na łamach „The Guardian”, który niemal nie wyszedł kompletnie poza stereotyp wyliczanki zasług lidera. Na szczęście Martin Johnson z „The Wall Street Journal”wprost anonsuje, że artysta zmienił oblicze własnej muzyki wchodząc w kompletnie nowy rozdział. Jednak próżno by szukać w jego recenzji analizy tego, czym nowy Iyer różni się od starego, nie licząc ogólników, że wymyka się to dotychczasowym ramom pojmowania artysty.

Chyba w tym gronie najsprytniej zachował się Thom Jurek (allmusic.com): „As a recording, it is certainly among his most provocative”. Przyznacie, że zręcznie? Myślałem, że czegoś dowiem się więcej od niemieckich kolegów po fachu, wszak spuścizna szkoły z Darmstadt czy współudział w rewolcie dodekafonizmu do czegoś zobowiązują. I co? Reinhard Köchlz„Jazzthetik”pisze: „Za sprawą Manfreda Eichera Vijay Iyer wyrusza w daleką podróż w stosunku do wcześniejszych odważnych oczekiwań. Daleko od jazzu, nawet jak na Iyera. To wypowiedź wprost z ziemi niczyjej, z pogranicza klasycznego i współczesnego swiata, idąca wprost do nieskażonej biosfery różnych harmonii, polifonii, hipnotycznych temp ery telefonów komórkowych i kultury muzyki tanecznej”. Uff! I gdy już myślałem, że i ten ceniony niemiecki krytyk utonie w bagnie słownej szermierki z samym sobą... Olśnienie. Padają słowa: „Krok za daleko. W przyszłość”.

I tu kryje się cały problem tej płyty. Po pierwsze, chyba krzywdę Iyerowi wyrządził sam Eicher. Mając pod ręką ECM-owski katalog New Series, zręczniej byłoby wydać ten krążek w poczcie płyt z muzyką nową i prawie nową. Obok Parta, Szostakowicza, Glassa. Bo – że strawestuję klasyka – jeśli spodziewacie się tutaj jazzu, to porzućcie wszelką nadzieję. No chyba, że album ma rozciągnąć pojmowanie tego gatunku na tak odległe rejony, tylko po co?

I chyba w tym tkwi sedno zakłopotania jazzowych krytyków. Muszą pisać o Iyerze, guru jazzu, spełnionej nadziei pierwszej dekady XXI wieku słuchając fraz kompletnie nieprzystających do jazzu. Co więcej, o ile podejrzewam Iyera o znajomość Bacha i... Kilara, to czy panowie jazziści, w szczególności amerykańscy, tę lekcję w pełni odrobili? Wszak tytułowe odwołanie do prologu – Arii w Mutations to niemal manifest, deklaracja wychodząca wprost z Jana Sebastiana Bacha (Wariacje Goldbergowskie), a dalsze poczynania z pogranicza minimalizmu, sonorystycznego traktowania kwartetu smyczkowego podpartego elektroniką (głównie samplowanie smyczków i plamy wielopłaszczyznowe) to wejście w nowy świat mutacji, bo nie wariacji, czy improwizacji.

Ale czy dla nas Europejczyków nowy? Kto zna Orawę Wojciecha Kilara, przeżyje sonorystyczne déj à vu w wariacji VI (Waves) czy IX (Descent). Nomen omen te same sztuczki od lat stosuje Michael Nyman. Imitacyjne poczynania z wariacji VIII (Clade), przy Boulezie czy Lutosławskim to mikre zabawy w nowatorstwo, o dekady spóźnione. Kiedy w Mutacjach lider sam (solo) bawi się dźwiękami, tworzy swoisty most między pierwszymi kompozycjami płyty (Spellbound and Sacrosanct, Cowrie Shells and the Shimmering Sea; Vuln, Part 2) a spinającą całość finalną klamrą When We’re Gone,pytanie nasuwa się samo:czy przemijanie staje się przesłaniem płyty?

Czy jazz sensu stricte to zamknięty rozdział w życiu artysty? Ostatnia kompozycja ma w sobie coś z Ravela i Gershwina (nomen omen á la II cz. Adagio assai koncertu fortepianowego G-dur Ravela, odwołująca się do... jazzu!), jest też echo poszukiwań harmonicznych Skriabina, coś z Weberna, gdzie nowe podawało sobie rękę z romantyzmem.

Ale czy nie nazywamy tego pożeraniem ogona? Pierwszy album Iyera pod szyldem ECM to wielka sztuka pianistyczna, ale co dalej? Myślę, że Eicher chyba zbyt uwierzył w swoją siłę poszerzania gatunku, wolę bycia demiurgiem muzycznych bytów i kreatorem kierunków. To już było, tylko nikt tego wcześniej nie nazywał jazzem. No bo i po co? A może ja się mylę? Bo ja prosty chłopak z podwarszawskiej wsi mazowieckiej jestem. Tyle, że u boku Lutosławskiego, Blocha, Góreckiego, Ptaszyńskiej, czy Pendereckiego nie takie rzeczy się grywało. Nie wspominając o Panufniku. No tak, ale oni do miana jazzistów nie aspirowali. Quo Vadis Mr Iyer?

Autor: Piotr Iwicki

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm