Off QuartetTokarnia Studio

1. Eleven (9:20)

2. Elbeneezer (5:45)

3. Słowiańska Ballada (6:58)

4. 29-3 (6:17)

5. Gepetto (8:52)

6. Heavy Ballad (6:02)

Muzycy: Marek Kądziela, gitara; Tomasz Dąbrowski, trąbka, bałkański flugelhorn; Morten Haxholm, kontrabas; Rasmus Schmidt, perkusja

Off Quartet

Off Quartet

Z gitarzystą Markiem Kądzielą rozmawia Marek Romański

Coraz więcej młodych polskich muzyków studiuje za granicą, z każdym rokiem świat staje się mniejszy.  Dziś nasi adepci jazzu funkcjonują na równych prawach z ich europejskimi kolegami. Kolejnym przykładem tego stanu rzeczy jest gitarzysta Marek Kądziela. W jego grupie Off Quartet gra dwóch Duńczyków i znakomity polski trębacz Tomasz Dąbrowski. Także jeśli chodzi o muzykę, ci młodzi ludzie nie znają żadnych barier – ani technicznych, ani stylistycznych. O studiach w Danii, swoim zespole, muzyce i nowej płycie, którą otrzymują nasi prenumeratorzy, opowiada w rozmowie z Markiem Romańskim.

JAZZ FORUM: Off Quartet zawiązał się podczas Twoich studiów w Danii na Akademii Carla Nielsena w Odense. W jaki sposób trafiłeś na tę uczelnię?

MAREK KĄDZIELA: To był przypadek. O tej uczelni dowiedziałem się podczas nauki w szkole przy Bednarskiej w Warszawie. Kolega z tej samej szkoły, wyśmienity saksofonista Bartek Wawryniuk przyszedł kiedyś do mnie i zaczął namawiać na złożenie papierów do tej Akademii. Ja wówczas już trochę grywałem to tu, to tam, głównie w Warszawie. Pomyślałem sobie: „Czemu nie? Można spróbować, a nuż coś z tego wyjdzie?”. Koniec końców spóźniłem się z wysłaniem podania, więc tylko przesłałem formularz z moim adresem i telefonem drogą internetową. Później o tym zapomniałem i pewnego dnia, podczas próby, ktoś do mnie zadzwonił i po angielsku oświadczył, że jestem zaproszony na egzaminy. Pojechaliśmy tam we trzech – ja, Tomek Licak i Bartek. Zdaliśmy egzaminy i dostaliśmy się w komplecie. Ja otrzymałem najwyższą punktację z instrumentu.

Egzaminy przebiegały w bardzo luźniej atmosferze. Najpierw była część teoretyczna, sprawdzanie słuchu, dyktando – pisanie progresji akordów, a później od razu wrzucali na głęboką wodę, czyli dostawałeś kwity i grałeś z sekcją rytmiczną. W komisji egzaminacyjnej zasiadał m.in. rektor uczelni Anders Mogensen – światowej sławy perkusista.

JF: Jak wygląda edukacja w Danii, czym się różni od tej w Polsce?

MK: Różni się diametralnie. Tam nacisk położony jest przede wszystkim na kreatywność. Każdy uczeń traktowany jest jako wyjątkowa osobowość i to jest podkreślane na każdym kroku. Zacznijmy od tego, że to nie jest Wydział Jazzu, nazywa się Wydział Rytmiczny. Ja jestem gitarzystą jazzowym i rozwijałem się w tym właśnie kierunku, ale nikt tego nikomu nie narzucał. Byli u nas np. wokalistka country, popowy pianista, praktycznie każdy grał coś innego. Także system nauczania jest zupełnie inny, np. na zajęciach z kompozycji dostaliśmy od razu, na samym początku tydzień na skomponowanie własnego utworu, który później graliśmy z nut. Dla mnie to było zaskoczenie, bo jako młody chłopak w szkole przy Bednarskiej usłyszałem, że nie powinienem komponować, tylko grać utwory mistrzów. To zupełnie inne podejście do ucznia – tam najważniejsza jest twoja indywidualność. Warsztat warsztatem, ale najciekawsze jest to, co masz swojego do zaproponowania, a nie szlifowanie czyichś koncepcji. To bardzo pomaga rozwinąć skrzydła.

Ciekawym ćwiczeniem było też przerabianie standardów. Trzeba było sobie wybrać któryś z nich i zreharmonizować go na swój sposób, wyrzucić rytmikę, akordy, harmonię i zaaranżować melodię tak, jak nam się wydaje, że byłoby najlepiej. To niesamowicie inspirujące zadanie. Czasami wychodziły z tego zabawne rzeczy, kiedy np. All the Things You Are opracowała wokalistka country. Uczyło to świeżości myślenia, niekonwencjonalnego podejścia do tradycji, otwartości na inne gatunki i style muzyczne. Myślę, że to ważne, bo w dzisiejszych czasach właściwie każdy może być dobrym muzykiem jazzowego mainstreamu – jest mnóstwo materiałów, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby się tego nauczyć.

Jednak nic z tego nie wynika, bo publiczność przede wszystkim poszukuje oryginalności, indywidualności.

Trochę inne spojrzenie reprezentują artyści amerykańscy, z którymi często miałem zajęcia w Danii. Wielu z nich podkreślało, że prawdziwy jazz jest amerykański. Np. Dave Kikoski mówił: „My w Stanach to swingujemy, wy tutaj w Europie to nie za bardzo”. Z drugiej strony Randy Brecker, opierając się na doświadczeniach z wielu wyjazdów, twierdził, że wszędzie na świecie ludzie grają bardzo dobrze, właściwie w każdym większym mieście można znaleźć muzyków, którzy dowalają aż miło. Oczywiście, widzę duże różnice pomiędzy jazzem amerykańskim i europejskim, ale absolutnie nie uważam, żeby któryś z nich był lepszy lub gorszy. Zupełnie inne jest traktowanie rytmu, także harmonii – ja jestem przywiązany do naszych europejskich korzeni, nie mam zamiaru naśladować czarnych muzyków, którzy swoją odmianę jazzu grają najlepiej.

W Danii ze względu na doskonałe kontakty z muzykami amerykańskimi mainstream jest na szalonym poziomie. Nie trzeba jechać do Nowego Jorku, żeby usłyszeć główny nurt jazzu najwyższej jakości. Z kolei w latach 70. czy 80., kiedy u nas trwała autentyczna walka o wolność, tam rozstrzygano problemy w rodzaju: zburzyć Christianię czy nie. Pewnie dlatego tak rozwinął się u nas free jazz w tamtym czasie. W ogóle tamte lata to moim zdaniem najlepszy okres Polish jazzu. Myślę, że właśnie dlatego, że muzycy toczyli za jego pomocą autentyczną walkę, to ich stymulowało do większej kreatywności. Odnoszę wrażenie, że od czasu, kiedy mamy już wolność, staramy się zbytnio naśladować Amerykanów, co uważam za rzecz niedobrą i niepotrzebną – jesteśmy Polakami, powinniśmy grać po swojemu.

JF: Których muzyków w Danii cenisz najbardziej?

MK: Uwielbiam pianistę Jacoba Anderskova. To bardzo utalentowany, oryginalny muzyk. Ma wiele różnych składów, każdy z nich prezentuje trochę inną muzykę. Zawsze jednak słychać jego bardzo osobiste podejście do muzyki, to wszystko jest tak pięknie napisane i zagrane, że stanowi wartość samą w sobie.

U nas wciąż jak się nie ma korzeni hardbopowych, tego mainstreamowego przygotowania, to jest się uważanym trochę za dziwaka. Myślę, że to się zmieni, na scenę wkracza nowe pokolenie, inaczej podchodzące do tradycji muzycznej. Nadchodzą zmiany.

JF: Czy któryś z profesorów miał na Ciebie jakiś szczególny wpływ?

MK: Ja miałem w czasie studiów sześciu profesorów od gitary. To kolejna świetna rzecz na tej uczelni, moim zdaniem pół roku nauki z jednym profesorem to jest maksimum, jakie pozwala w pełni wykorzystać jego wiedzę i umiejętności. Miałem np. zajęcia z amerykańskim gitarzystą Jonathanem Kreisbergiem, który twierdził, że coś jest dobre, a coś innego nie. Z kolei Ben Monder, Frank Möbus, czy Marc Ducret preferowali zupełnie inne rzeczy – ważne, żeby czerpać od nich wszystkich, ale samemu zachowując dystans. Ja sporo nauczyłem się też od wykładowców, którzy grali na innych instrumentach, np. od Richie’ego Beiracha, Brada Mehldaua, Antonia Sancheza, czy Jeffa Ballarda.

Jeśli miałbym jednak podać jednego, który miał na mnie największy wpływ, to był nim fantastyczny, awangardowy gitarzysta z Berlina Frank Möbus. Byłem zachwycony jego triem Der Rote Bereich z Rudim Mahallem i Oliverem Berndem Steidle. Na drugim miejscu stawiam Ducreta, jeśli chodzi o amerykańskie podejście do gitary jazzowej, to wyróżniłbym Kreisberga i Mondera. Tych muzyków było zresztą kilkudziesięciu i od każdego czegoś się nauczyłem. Fantastyczne było to, co ci wielcy artyści opowiadali o swoim życiu, o genezie swojej muzyki, o klimacie, w jakim tworzyli. Np. Airto Moreira mówił o tym jak mieszkał w squatach, jak grał z Milesem, jaka była wtedy atmosfera artystyczna w Stanach itp. To są rzeczy dla nas fascynujące. Oczywiście technika gry też, ale można to usłyszeć na płytach, koncertach, a tych opowieści nigdzie indziej nie znajdziesz.

JF: Słuchając albumu Off Quartetu czasem przychodziły mi na myśl niektóre formacje Billa Frisella, szczególnie te, gdzie na trąbce grał Ron Miles.

MK: Może coś w tym być, bo ja słuchałem bardzo dużo Frisella. Ta płyta została nagrana dwa lata temu, wtedy mogłem być pod pewnym wpływem tego muzyka. Dzisiaj jestem już w trochę innym miejscu.

Off Quartet powstał na rok przed moim egzaminem licencjackim. Ta płyta to właśnie jest materiał przygotowany na ten egzamin, a także na kolejny – tym razem na kompozycję (studia magisterskie). Utwory na tym krążku są dość skomplikowane. W tamtym czasie mocno studiowałem metra nieparzyste, chyba najlepszym tego przykładem jest utwór 29-3, który jest wynikiem inspiracji tematem Johna Coltrane’a 26-2 w interpretacji jego syna Raviego. Sporo muzyki pochodzi także z grania intuicyjnego, które sobie spisywałem i później przerabiałem.

JF: Porozmawiajmy o poszczególnych muzykach Kwartetu.

MK: To trudny zespół, ponieważ każdy jest silną indywidualnością i czasami trudno się dogadać. Tomek Dąbrowski to oryginalny muzyk, który w wielu aspektach podąża pod prąd aktualnych tendencji. Gra m.in. na bałkańskim flugelhornie z początku ub. wieku, który brzmi bardzo tłusto, dziwnie. Zawsze potrafi mnie zaskoczyć. Utwory, które przynoszę, w jego interpretacji brzmią zupełnie inaczej niż myślałem.

Morten Haxholm jest aktualnie doktorantem kontrabasu w Kopenhadze. To człowiek bardzo poukładany, cichy, zawsze wie, czego chce. Dysponuje ogromną wiedzą o muzyce, o graniu w rozmaitych podziałach, o sferze rytmiczno-harmonicznej. Zawsze można liczyć na jego podpowiedź, jeśli chodzi o reharmonizację tematu, wprowadzenie jakiegoś oryginalnego podziału itp.

Rasmus Schmidt to wszechstronny perkusista. Grał w wielu składach, bardzo różną muzykę – od rocka do muzyki improwizowanej. Jest świetny, jeśli chodzi o granie polimetryczne.

Wracając do płyty – utwór Eleven powstał jako wynik gry intuicyjnej, do jakiegoś loopa. Później to spisałem i dość długo ślęczałem nad tym, żeby stworzyć z niego spójną całość. Staramy się, żeby granie intuicyjne nie było pustosłowiem, ale sprawiało wrażenie grania kompozycji w czasie rzeczywistym, mam nadzieję, że się to udało.

Ebeneezer to utwór Haxholma, czyli jak to zwykle u niego zabawa z metrum, modulacje kojarzące się z klasycznym jazzem, aczkolwiek w pewnych momentach trochę się forma zmienia, szczególnie w solówce trąbki. Oczywiście Tomek zagrał to po swojemu, zupełnie inaczej niż słuchacz się spodziewa.

Słowiańska ballada trochę kojarzy mi się z klasycznym polskim jazzem – Stańką, Szukalskim, Komedą. O 29-3 już mówiłem, to wynik eksperymentów rytmiczno-harmonicznych. Tomek gra tam bardzo swobodnie harmonicznie, niekoniecznie po akordach, on to potrafi bardzo dobrze robić. Ja staram się trzymać kreski taktowej i harmonii, tak aby ją zdefiniować. Gepetto – to open groove zespołowy, z prostą melodią skomponowaną przez Mortena, którą staramy się jak najlepiej rozwinąć. Heavy Ballad – ballada, bardzo skomplikowana, chorus jest złożony z dwóch części – pierwsza na cztery, a druga na 13/8. To nie były jakieś jałowe eksperymenty, żeby było bardziej skomplikowanie. Moim zdaniem to bardzo fajny groove, do tego jest ciekawa harmonia, z napięciami nie tyle dysonansującymi, co kojarzącymi się ze skandynawską melancholią.

JF: Minęło już sporo czasu od nagrania tego materiału, w jaką stronę on ewoluował na koncertach?

MK: Oczywiście dzisiaj jesteśmy już dużo dalej niż wtedy. Wszystko poszło w kierunku otwartej struktury, dużo bardziej free. Tematy pojawiają się i znikają, swobodnie nimi żonglujemy. Rzecz jasna mamy też sporo nowych kompozycji.

Materiał nagraliśmy w ciągu dwóch dni w Nieporęcie w studiu Tokarnia. Wcześniej graliśmy ten repertuar na koncertach, więc byliśmy dobrze przygotowani do nagrania. Ukazało się też DVD z polsko-ukraińskiego festiwalu Jazz Bez, na którym graliśmy prawie ten sam materiał, można to jeszcze gdzieś znaleźć w Internecie.

Rozmawiał: Marek Romański

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm