1. Wiosna
2. It’s Always Night (or We Wouldn’t Need Light)
3. Kora
4. Orange Sky
5. Yessenia
6. Summertime
7. The Peacocks
8. Sarcastic Fringehead
9. Do widzenia, do jutra
10. St. James Infirmary


Muzycy:
Michał Wierba - fortepian,
Fender Rhodes;
Kuba Dworak - kontrabas;
Łukasz Kurzydło - instr. klawiszowe;
Patrycja Zarychta - śpiew (1, 4, 9)

Orange Sky

Michał Wierba Doppelganger Project

Michał Wierba: Chcę mieć swój głos
rozmawia Monika Okrój

Z pianistą Michałem Wierbą spotykamy się już trzeci raz na łamach JAZZ FORUM, ale po raz pierwszy w rozmowie o jego całkowicie autorskim przedsięwzięciu z zespołem Doppelganger Project. Płyta „Orange Sky”, którą otrzymali prenumeratorzy naszego czasopisma, stanowi kolejny odważny krok w jego twórczej działalności, wyraźnie odbiegający od dotychczasowych osiągnięć młodego artysty w kierunku romantyzmu z pogranicza World Music i jazzu, eklektycznych zabiegów oraz dekonstrukcji tego, co ówcześnie budował grając i nagrywając płyty m.in. z Piotrem Baronem, Maciejem Sikałą i w kwintecie z Piotrem Schmidtem. Na nowej drodze krakowskiego pianisty towarzyszą mu: Arek Skolik na perkusji, Kuba Dworak na kontrabasie, Łukasz Kurzydło na instrumentach perkusyjnych i śpiewająca w kilku utworach Patrycja Zarychta.

JAZZ FORUM: To nie pierwsza płyta z twoim udziałem, która ukazuje się w JAZZ FORUM. Wcześniej pojawiłeś się na płytach „Maya” (2009) i „Black Jack” (2009).

MICHAŁ WIERBA: Licząc płyty wydane w kwintecie z Piotrem Schmidtem, gdzie muzyka jest w większości mojego autorstwa, jest to mój szósty album, ale pierwszy, który nagrałem całkiem samodzielnie. Chciałem mieć jak najwięcej swobody, wybrać i dopasować materiał tak, jak ja to widzę, szczególnie pod kątem stylu mojej gry, który mniej więcej w tym momencie się wyklarował.

JF: Jako artysta jesteś obecny na scenie już 10 lat. Okres akademicki, który pokrywa się z całym szeregiem sukcesów na polskich i międzynarodowych konkursach masz za sobą. Coś szczególnego się zmieniło w twojej muzyce?

MW: Oczywiście. Istnieję na scenie rzeczywiście 10 lat, ale również na instrumencie gram niewiele dłużej. Teraz mam 28 lat, zacząłem się uczyć gdy miałem 17, a w wieku 19 lat grałem swoje pierwsze koncerty, m.in. na festiwalu w Sopocie. Zanim zacząłem składać klocki po swojemu, był czas akademicki, kiedy poznawałem jazzową literaturę, który pokrył się u mnie z początkiem działalności artystycznej. I ten album jest pierwszą pozycją, na której buduję wszystko sam, nikogo nie naśladując. Mam więc wreszcie okazję pokazać mój własny styl gry, sposób podejścia do instrumentu, do nagrywania i do pracy w grupie.

JF: Niektórzy muzycy mogliby się załamać słysząc taką historię. Jak to się stało, że tak intensywnie działasz?

MW: Nie mam pojęcia. Zawsze muzyka była dla mnie jedną z najważniejszych rzeczy i poświęcałem jej mnóstwo czasu. Szczerze powiedziawszy, początek mojej obecności na scenie – nagle mnóstwo konkursów powygrywanych, wywiady, wydane płyty, koncert w Polskim Radiu – to dla mnie było nieco przytłaczające, bo był to okres w moim życiu, kiedy intensywnie się uczyłem, poznawałem instrument i jego możliwości. Na szczęście mam go już za sobą. Poza tym wydaje mi się, że pięć lat temu po prostu trafiliśmy w dobry czas.

JF: Stwierdziłeś kiedyś, że to konkursy stymulowały cię do pracy. Co teraz jest tym stymulantem?

MW: Cały czas szukam nowych możliwości na swoim instrumencie, brzmień, które są mi najbliższe i tylko ja mogę je wydobyć. Nie próbuję grać jak ktoś inny, chcę mieć swój głos, ale też nie robić wszystkiego na siłę, tylko zgodnie z tym, co podpowiada mi moja wrażliwość.

Również rola sidemana jest dla mnie stymulująca, bardzo dużo gram z innymi zespołami, a kalendarz mam w zasadzie zapełniony. Jednym z nich jest zespół z wokalistką Mag Balay, gdzie pojawia się muzyka elektroniczna, sięgamy do tradycji XIX i XX wieku. Niedługo wchodzimy do studia. Oprócz tego jestem częścią międzynarodowego zespołu Przemysława Strączka, z którym jedziemy w trasę po Wielkiej Brytanii, przymierzam się też do udziału w nagraniu płyty z późnymi utworami Andrzeja Cudzicha.

JF: Granie z różnymi ludźmi to świetna szkoła. Z Piotrem Schmidtem tworzyłeś grupę mocno osadzoną w hard bopie. Czy ciągnie cię jeszcze do tego?

MW: Historia grania hard bopu zakończyła się dla mnie w kwintecie z Piotrem. Już nie gramy razem i mam wrażenie, że to było tak dawno. Szczerze mówiąc, to teraz od tego uciekam – im dalej, tym lepiej. Czuję, że z każdym miesiącem jestem dalej. Tak dużo przez siebie rzeczy przepuszczam, gram, spisuję, poznaję, i klasycznej, i współczesnej, i rytmicznej, i jazzowej – muzyki różnego rodzaju, że pół roku to dla mnie długi okres.
Ostatni hardbopowy koncert zagrałem rok temu. Potrafię i lubię to czasem grać, ale myślę, że w jakiś sposób mnie to ograniczało. Postawiłem więc na własne projekty i staram się grać po swojemu.

JF: Nie wydaje ci się, że w pewnym momencie stare, przykurzone rzeczy stanowią nową jakość? Co ma na ciebie taki „odświeżający” wpływ?

MW: Nie sposób wszystkiego wymienić, ale mam kilku faworytów, jak choćby Artur Rubinstein z pianistów klasycznych, Nikolay Slonimski – teoretyk obecny w twórczości Bogusława Schaeffera, Ahmad Jamal, który jest bardzo współczesnym pianistą, błędnie kojarzonym tylko z jego okresem z lat 50.

JF: Powiedziałeś kiedyś, że inspirują cię skrajne siły, a czy również skrajne doznania estetyczne, doświadczenia życiowe przekładają się na twoją twórczość?

MW: Oczywiście, to podstawowa kwestia, każdy gra o tym, kim jest i co przeżył. To mi właśnie przeszkadzało w języku tradycyjnym, że on się w niewielkim stopniu odnosił do moich własnych doświadczeń, stąd moje nowe podejście do instrumentu. Wreszcie mogę opowiedzieć to, co czuję, by wydobyć z fortepianu emocje, skupić uwagę słuchacza na moim własnym przekazie. Własnych doświadczeń nie sposób oddzielić od sztuki, którą wykonuję.

JF: Skąd się wzięła nazwa Doppelganger Project?

MW: Doppelganger to mój sobowtór, mój brat bliźniak. Wyobraziłem sobie, że mogę mieć taką siłę, a ona bierze się z głębszych pokładów nieświadomości. To on gra za moim pośrednictwem.

JF: Album „Orange Sky” to przede wszystkim autorskie kompozycje.

MW: Gramy głównie moje utwory i kilka standardów, które są tak przetworzone, by ukazywały charakter zespołu i najbliższy mi styl pianistyki. Podczas pracy nad „Orange Sky” pojawiło się u nas pojęcie improwizacji zespołowej, ponieważ cały ten album stanowią improwizowane formy. Nie ma ustalonej z góry formy, wszystko dzieje się spontanicznie, na bieżąco, a utwory są tak skonstruowane, by umożliwiały zmienność części, faktury, tempa, występowanie interludiów. To, co jest na płycie, to jest tylko jedna z możliwych wersji zaprezentowania tego materiału. Istnieje wiele innych sposobów, na jakie można tę muzykę wykonać i taka doza nieprzewidywalności jest obecna na naszych koncertach.

Nagraliśmy wszystko za pierwszym razem, bez powtórek, bez dogrywek z brzmieniem ustawionym tak, by było jak najbardziej naturalne, zbliżone do sesji nagraniowych z lat 50. Spotkanie w studiu było w gruncie rzeczy naszym pierwszym spotkaniem w komplecie. Dobierając ludzi, po prostu czułem, że będą do siebie pasować i tak też się stało.

„Orange Sky” to w sumie dziesięć utworów zróżnicowanych pod względem stylistycznym, które jeszcze w jakiś sposób łączą się z moim poprzednim albumem nagranym półtora roku temu. Wyróżniłbym dwie płaszczyzny, w jakich widzę ten album: pierwsza to moje kompozycje z całą ich charakterystyką i możliwościami, jakie dają grającym, druga to trzy standardy: nowoorleański St. James Infirmary, Summertime Gershwina i mój ulubiony The Peacocks Jimmy’ego Rowlesa. Wszystkie są tak podane, by wyróżnić mój głos i działania na nich na tle dobrze już znanej materii.

Płytę otwiera Wiosna śpiewana przez Patrycję Zarychtę, którą napisałem w swoim najgorszym momencie życia. Pomyślałem sobie wtedy, że wiosna musi wreszcie przyjść, a trudne doświadczenie może wydobyć z nas jeszcze więcej piękna. Kompozycja It’s Always Night or We Wouldn’t Need Night zadedykowałem Arkowi Skolikowi. Jest moim ulubionym perkusistą w kraju, to bardzo otwarty artysta i piękny człowiek. To on był pierwszym muzykiem, z którym grając po swojemu przekonałem się, że to działa. Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, zagraliśmy ciągiem dwugodzinną próbę, koncert z Piotrem Baronem, a na koniec pięciogodzinny jam i nie mogliśmy przestać! Patrzyliśmy na siebie porozumiewawczo i śmialiśmy się: „Ty też to znasz?”, „Ja też to znam!”, „Jak to tak?”, „Bo tak!”

Kora to jeden z tych utworów, który pozwala na kreowanie – jak ja to nazywam – improwizowanej formy zespołowej. Składa się z kilku tematycznych odcinków o dowolnej kolejności, pozostawiających wiele miejsca dla mnie na granie interludiów, wprowadzanie poszczególnych części, oraz oryginalne, otwarte podejście do formy.

Utwór Orange Sky napisałem mając 15 lat i zawsze nosiłem się z zamiarem nagrania, i tym razem poprosiłem Patrycję, by to zaśpiewała. Po nim następuje krótkie interludium z partią perkusyjną Łukasza Kurzydło i Summertime Gershwina – kolejny przykład improwizowanej gry zespołowej, w którym podczas nagrania muzycy do końca nie wiedzieli, co ich czeka. The Peacocks gram solo, utwór jeszcze z czasów współpracy z Piotrem Schmidtem. Podobnie Sarcastic Fringehead, do którego tym razem dodałem śpiewany łącznik z muzyką z filmu „Do widzenia, do jutra”, a całość kończy standard o dość osobistym wymiarze – St. James Infirmary.

JF: Jaką rolę spełnia w waszym zespole improwizacja?

MW: Inaczej niż we free jazzie, chciałem stworzyć coś innego biorąc muzykę, która ma tematy, formę i umożliwić tym elementom rozwój poprzez improwizację. Myśląc o zespole umieściłem bas jako podstawę – oś, wokół której wszystko jest zawieszone. Tę rolę spełnia Kuba Dworak – młody, wspaniały kontrabasista, którego wyjście na scenę sprawia, że muzyka staje się lepsza, mimo że się nie wychyla, pięknie robi to, co bas powinien robić. Dominującą rolę wiedzie fortepian i ma tu całkowitą wolność; kieruje brzmieniem grupy, procesem powstawania utworów, ale nie za pomocą grania tematów i solówek, a raczej kształtowania formy. Korzystam z wielu faktur, zmienności rejestrów – używam całej skali instrumentu. W związku z tym chciałem mieć podwójną sekcję perkusyjną, by to zrównoważyć. Arek Skolik jest w tej konfiguracji głównym perkusistą, a dobarwia go Łukasz Kurzydło na perkusjonaliach, co zmienia barwę zespołu, a zawsze chciałem odejść od standardowego brzmienia sekcji rytmicznej. Stąd też m.in. partia wokalna Patrycji Zarychty pojawiająca się w trzech utworach.

JF: Czy widzisz analogię w formie literackiej z własnym podejściem do muzyki?

MW: To, w jaki sposób całość literacka wpływa na całość muzyczną, jest niezwykle ciekawym zagadnieniem. Inspiruje mnie styl niektórych pisarzy i literatura, ale nie wiem, czy to ma bezpośredni przekład na muzykę, może na jakimś abstrakcyjnym poziomie. Tworząc „Orange Sky” czytałem Lautrea­monta, „Liber Novus” Junga, cały czas coś jest pod ręką.

Rozmawiała: Monika Okrój

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm