We’ll Be Together Again

Wojciech Myrczek Quintet

Wojciech Myrczek - voc; Marcin Kaletka - ts; Michał Wierba - p; Michał Kapczuk - db; Sebastian Kuchczyński - dr

WOJCIECH MYRCZEK rozmawia Andrzej Herman

„Chciałbym, aby nie postrzegano mnie jako wokalistę czy śpiewaka, który przy okazji potrafi zaimprowizować i nie zgubić się w utworze, ale jako świadomego muzyka, improwizatora” – mówi Wojciech Myrczek, objawienie konkursu tegorocznej Bielskiej Zadymki Jazzowej, który w nagrodę otrzymał możliwość nagrania debiutanckiej płyty w Radiu Katowice, a także zaproszenie na występ na festiwalu w Hadze.

JAZZ FORUM: Kevin Mahogany zaczynał jako saksofonista, Elling jako filozof religii, Al Jarreau – jako psycholog. A jak było u Ciebie, czy głos był Twoim pierwszym instrumentem?

WOJCIECH MYRCZEK: Zdecydowanie nie. Zaczynałem właściwie jako wiolonczelista. Skończyłem wiolonczelę w bielskiej Szkole Muzycznej u prof. Urszuli Mizi. Drugim nurtem oprócz muzyki, który mnie bardzo wciągnął w czasie szkoły, była recytacja i aktorstwo; być może z racji tego, że tata jest aktorem. Startowałem w wielu konkursach recytatorskich i po pewnym czasie wyklarowało się u mnie zamiłowanie do sceny, przy czym nie wiedziałem jeszcze, co na tej scenie mam robić – czy grać, czy śpiewać, czy pójść w stronę aktorstwa? Śpiewanie przyszło jeszcze później.

JF: Kiedy muzyka synkopowana tak naprawdę trafiła do Twojego serca?

WM: Pierwszy prawdziwy kontakt z jazzem miałem w 2004 roku. Pojechałem wtedy na warsztaty jazzowe do Krakowa. Zostałem tam właściwie wysłany, bo że będę śpiewać okazało się przypadkiem. Wybrałem się na lekcje śpiewu mojej siostry, żeby jej zaakompaniować, przypadkiem coś zaśpiewałem i moi rodzice od tego czasu postanowili mnie koniecznie sprawdzić. I dlatego wysłali mnie na te warsztaty. Prowadzącym grupę wokalną był Gerald Trottman, wokalista ze Stanów. Wcześniej słuchałem jakichś smooth-jazzowych rzeczy, np. George’a Bensona i tego typu piosenek, natomiast tak naprawdę mój pierwszy kontakt ze standardami nastąpił właśnie wtedy. Zacząłem od tego czasu trochę słuchać jazzu i potem, im bliżej było do matury i trzeba było zdecydować co z sobą zrobić, tym bardziej zacząłem o nim myśleć.

JF: Pochodzisz z artystycznej rodziny. Czy zatem kiedykolwiek wahałeś się przy wyborze drogi na przyszłość? W jaki sposób Twoi rodzice, atmosfera domu wpłynęły na Twoje wybory?

WM: Myślę, że moje pochodzenie i atmosfera domowa były decydujące, bo miałem przykład z góry, że da się przeżyć w zawodzie artystycznym. Podejrzewam, że często ludzie, którzy nie posiadają tak bliskiego kontaktu z artystami, mają chociażby ten dylemat, czy jest to zawód przyszłościowy czy nie. A wiadomo, że trzeba się jakoś utrzymywać i żyć. Moim rodzicom się udało, więc nie miałem tego mentalnego problemu. Natomiast faktycznie, miałem pewne wątpliwości co do tego, co ja właściwie chcę robić w życiu. Czułem, że musi to być scena i że chcę mieć kontakt z ludźmi, taki kontakt, jaki mają artyści. Jednak nie wiedziałem jeszcze, w jaki sposób to zrealizować, bo wiele rzeczy mnie fascynowało, ale żadna chyba na tyle, żebym mógł się z nią tak całkiem utożsamiać. Trochę muzyka, trochę teatr... Nie wiedziałem, ale potem kiedy zacząłem poznawać śpiew, zaczęło mnie to wciągać. Uznałem, że może to być ten poszukiwany kierunek, bo właściwie łączy on muzykę, aktorstwo, show... To wszystko tam jest.

JF: Male vocalists to elita wśród wykonawców jazzowych, także mniejszość wobec wokalistek. Co takiego stało się w muzyce, że nastoletni uczeń Państwowej Szkoły Muzycznej nie oparł się pokusie jazzu?

WM: Nigdy nie rozpatrywałem tego w aspekcie płci. Jeśli chodzi o takie artystyczne hobby jak recytacja, śpiew, gra na instrumentach, to na poziomie szkolnym zawsze istniała przewaga liczebna płci pięknej. W przeciwieństwie do moich kolegów, nie byłem wtedy wielkim fanem sportów. Możliwe, że to mnie odróżniało i oswoiło ze statusem bycia w mniejszości. Zresztą nie traktuję zawodu muzyka, artysty jako zawodu, w którym mężczyźni są mniejszością. Płeć nie ma tu znaczenia.

JF: Ale czy śpiewającym mężczyznom nie jest trudniej przebić się ponad grono znacznie liczniejszych wokalistek jazzowych?

WM: Myślę, że jest nawet łatwiej. Wśród mężczyzn jest mniejsza konkurencja, bo jest ich po prostu mniej.

JF: Dla wielu słuchaczy Twój sposób śpiewania wraz z przekazem scenicznym jest czerpaniem ze stylu Kurta Ellinga. Odżegnujesz się od takich opinii, czy świadomie czerpiesz z dokonań Mistrza? Przecież jeszcze Ci wolno.

WM: Dziękuję. Już z wielu ust słyszałem, że jakieś podobieństwa między mną a Kurtem Ellingiem są. Podobieństwa – to może zbyt uwłaczająco by zabrzmiało w stosunku do Ellinga. Bardzo mi to pochlebia, że ktoś potrafi w moim śpiewaniu czy też zachowaniu takie cechy odnaleźć. Oczywiście bardzo szanuję Ellinga jako wybitnego wokalistę i miałem taki okres, w którym rzeczywiście słuchałem często jego nagrań. Jednak nie była to moja największa fascynacja muzyczna. Tak naprawdę znacznie większą fascynacją był dla mnie Mark Murphy, na którym wzorował się również Elling. Ale Elling jest znany w szerszych kręgach i być może niektóre z tych opinii wzięły się z tego, że ludzie słysząc podobieństwa mieli odniesienie wyłącznie do jego twórczości.

JF: Także dzięki aktorstwu. Dzięki sposobowi wyjątkowego zachowania na scenie.

WM: Tego nie potrafię wyjaśnić, dlatego że, szczerze mówiąc, nie widziałem żadnego koncertu Kurta Ellinga, słuchałem wyłącznie nagrań.

JF: Na ile szkoła muzyczna, a na ile Bielska Zadymka Jazzowa pomogły Ci zbliżyć się do jazzu?

WM: Może zacznę od Szkoły. Szkoła to oczywiście wykształcenie muzyczne, które wielu wokalistów, nawet w moim wieku, musi jeszcze nadrabiać. Często wokaliści przechodzą odwrotną drogę, tzn. najpierw interesują się po prostu śpiewem, potem zaczynają nadrabiać teorię muzyczną. Ja wiele teoretycznych zagadnień poznałem już w szkole i to mi teraz bardzo pomaga. Natomiast jeśli chodzi o Zadymkę Jazzową, to jest to festiwal, który istniał długo przed tym jak zainteresowałem się jazzem. Kiedy zacząłem poznawać tę muzykę, sama bliskość Festiwalu, na który przyjeżdżają wybitne gwiazdy, nie mogła nie pomóc. Zacząłem po prostu chodzić na różne koncerty. Byłem np. na koncercie Kevina Mahogany’ego.

JF: To był maj 2004 roku, koncert Mahogany’ego z programem opracowanym wspólnie z Piotrem Baronem.

WM: Tak, to były właśnie moje początki jazzowe. Możliwe, że to był pierwszy koncert wokalisty jazzowego, na jakim w ogóle byłem.

JF: Andrzej Dąbrowski, Mietek Szcześniak, Grzegorz Karnas, Marek Bałata, Jorgos Skolias, Janusz Szrom – ich znasz, słuchasz, zapewne ich dokonania czegoś Ci dostarczyły. Co nowego od siebie możesz zaproponować polskiej wokalistyce jazzowej; co mógłbyś od siebie wrzucić do jazzowego tygla?

WM: To jest dobre pytanie. Nie wiem jednak, czy jestem na nie w stanie odpowiedzieć. Może powiem, do czego zmierzam, w jakim kierunku, do czego dążę. Zawsze bardzo fascynowała mnie improwizacja i zawsze miałem sentyment do instrumentów. Grałem na różnych instrumentach. Nie byłem na tyle sprawny technicznie, żeby to profesjonalnie kontynuować. Docelowo zająłem się śpiewem i chciałbym, żeby w moim śpiewie było jak najwięcej z instrumentalnej gry. Jeżeli chodzi o improwizację, chciałbym stać na równi z instrumentalistami i traktować ją jako środek wyrazu.

JF: Dajesz przykład, prowadząc w bardzo interesujący sposób linię basu w jednej z tych kompozycji, które zostały zamieszczone na płycie. Wróćmy jednak do Twoich indywidualnych dokonań, do tego czym chciałbyś wzbogacić dorobek polskiej wokalistyki jazzowej?

WM: Chciałbym, aby improwizacja wokalna, która jest w dużym stopniu intuicyjna, w moim przypadku nie była intuicyjna wyłącznie, ale tak jak u instrumentalistów – była wynikiem pewnych świadomych działań. Dzięki temu może ona służyć jeszcze lepszemu przekazywaniu emocji. Chciałbym też, aby nie postrzegano mnie jako wokalistę czy śpiewaka, który przy okazji potrafi zaimprowizować i nie zgubić się w utworze, ale jako świadomego muzyka, improwizatora.

JF: Bielska Zadymka Jazzowa – pierwszy występ konkursowy i nagroda specjalna. Koncert galowy, następnie nagranie płyty i zaproszenie na Festiwal do Hagi. Kilka miesięcy tego roku i już tyle. Czy sądzisz, że to właśnie bezkompromisowość w wyborze materiału była drogą do sukcesu?

WM: Myślę, że na pewno ten materiał jest w jakimś sensie wyjątkowy. Nie jestem wybitnym znawcą polskiego rynku jazzowego, ale wydaje mi się że płyty wokalnej z męskim głosem i w takim repertuarze na rynku w tej chwili nie ma. Mogę się mylić. Ale wydaje mi się że tak właśnie jest.

JF: Przyznasz, że debiutujący wokalista zdradzający fascynacje raczej Monkiem, Moodym, czy Tynerem, aniżeli Ellingtonem lub Porterem – bliższy staje się krytykom niż publiczności. Czy miałeś kiedyś takie dylematy?

WM: Oczywiście jest to również tematem moich przemyśleń, natomiast nie jestem jeszcze na skraju – nie wybieram między free jazzem a klasyką, więc to nie są aż takie różnice. Nurt, który wybrałem nie jest tak hermetyczny, że niezrozumiały dla szerszej publiczności. To w dalszym ciągu są piękne piosenki, które mogą trafiać do słuchacza nie tylko samą muzyką, ale również warstwą tekstową. Dopóki muzyk, artysta jest w stanie nie pogubić się i nie stracić balansu pomiędzy samym kunsztem wykonawczym a treścią tego, co śpiewa czy gra, znajdą się ludzie, którzy będą chcieli go słuchać.

JF: Czy nie sądzisz, że jako artysta sceniczny z aktorskim rodowodem masz do przekazania coś więcej?

WM: Mam nadzieję. Ale to się okaże w przyszłości. Wewnętrznie odczuwam, że nie przekazałem jeszcze wszystkiego, co mam do powiedzenia. Oby zawsze tak było.

JF: Twój występ w Hadze, który miałem przyjemność widzieć osobiście, to duże emocje; widziałem je na Waszych twarzach przed koncertem; tym bardziej miło było oglądać ciepłe przyjęcie publiczności. Sądzę jednak, że nie zagraliście tak, jak chcielibyście. Mam rację? Czujecie niedosyt?

WM: Oczywiście czuliśmy niedosyt, ale też czuliśmy wiele satysfakcji. Wiemy, które momenty trzeba dopracować, w których trzeba jeszcze coś zmienić. Natomiast było kilka momentów, które zostały naprawdę bardzo, bardzo ciepło odebrane i sądzę, że to są wskazówki dla nas – czego się trzymać, co można już za sobą zostawić, w którą stronę pójść. Publiczność była bardzo zadowolona. Wstała z miejsc na koniec koncertu.

JF: Podchodzono do nas i gratulowano występu polskich muzyków. Żadna z tych osób nie była w stanie wypowiedzieć Twojego nazwiska, chociaż próbowali. Ale nie było problemów z identyfikacją.

WM: Byliśmy chyba jedynym zespołem z Polski. Zresztą już kiedyś Grzegorz Karnas zaproponował, żebym wybrał sobie jakiś pseudonim artystyczny, bo Wojciech Myrczek nie jest najłatwiejszym nazwiskiem do zapamiętania. Ciągle nie mam pomysłu na dobry pseudonim – to po pierwsze, a po drugie – jestem bardzo związany z tradycją swojej rodziny i chociażby z tego względu na razie nie chcę nic zmieniać.

JF: Na Twojej płycie nie ma standardów; co więcej – brak jest kompozycji wdzięcznych dla jazzowego śpiewu. Czy repertuar jest Twoim wyborem, czy muzyków zespołu?

WM: Repertuar był naszym wspólnym wyborem. Ale głównie moim, dlatego że ja te piosenki już wcześniej miałem okazję prezentować w szkole. Mówię tu o Akademii Muzycznej, której jestem studentem. I ta płyta stanowi pewnego rodzaju podsumowanie mojej dotychczasowej działalności. Jest to moja pierwsza płyta i podsumowuje okres, w którym nie zawsze miałem okazję, aby się artystycznie wypowiedzieć. Co innego występy w szkole, co innego koncerty pod swoim nazwiskiem, przed własną publicznością. Ta płyta była dla mnie właśnie taką okazją, żeby wreszcie wypowiedzieć to, co dawno już miałem na języku. Te piosenki bardzo mi się podobały z tego względu, że nie są do końca utworami wokalnymi. To w większości kompozycje instrumentalne i właśnie dlatego chciałem je zaśpiewać. To znaczy odejść troszkę od repertuaru czysto wokalnego, wręcz piosenkarskiego.

JF: Rok 2015. Na plakacie Twoje nazwisko. Czym ten plakat chciałbyś wypełnić? Jak myślisz, w jaki sposób Twoje nazwisko winno być podpisane?

WM: Chciałbym, żeby mojego nazwiska nie trzeba było podpisywać. Chciałbym, żeby moje nazwisko wiązało się z pewnego rodzaju marką, już wypracowaną, nie tylko w sensie marketingowym, ale zwłaszcza w sensie muzycznym, artystycznym. Moim największym marzeniem byłby występ z Bobbym McFerrinem. Może to jest marzenie niemal dziecięce, ale muszę przyznać, że byłem już blisko i miałem okazję z nim zaśpiewać. Byłem na jego koncercie w Legnicy i zgłosiłem się jako jeden z ochotników, których zapraszał pojedynczo na scenę. To było niesamowite… Poczułem, że warto było kilka lat poświęcić na naukę, żeby móc z Nim zaśpiewać. Przez pięć minut zapomniałem o Bożym świecie. Mam zresztą wrażenie, że on też. McFerrin ma w sobie niesamowitą charyzmę i kiedy wchodzi w grę muzyka, istnieje tylko ona. I przez te pięć minut, bo mniej więcej tyle to trwało, wszedłem tylko na scenę, zdołałem z siebie wykrztusić, że jestem jego wielkim fanem i zacząłem śpiewać… ale bez słów. Od razu zaczął śpiewać razem ze mną, wymienialiśmy się solówkami. To było niesamowite. Ten moment utwierdza mnie w przekonaniu, że chyba mam coś do powiedzenia w tej branży. Marzę, że może jeszcze kiedyś uda mi się z nim zaśpiewać.

JF: Czy jest jakaś specjalna dedykacja, jakiej zabrakło na okładce płyty?

WM: Mam nadzieję, że płyta, która przedstawia efekt wysiłków mojego dotychczasowego życia, sprawi komuś chociaż odrobinę przyjemności. To będzie znaczyć, że było warto.

Rozmawiał: Andrzej M. Herman

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm