Aktualności
Andrzej Trzaskowski



JAZZOWE DZIEJE POLSKI: W dziesięciu odsłonach według Andrzeja Wasylewskiego

Mikołaj Ł. Lipowski



W sobotę 13 grudnia o godz. 21.00 w warszawskim kinie „Muranów” rozpocznie się przedpremierowy maraton filmowy „Jazzowe dzieje Polski”, składający się z dziesięciu 30-minutowych odcinków. Będzie to epilog tegorocznego, jubileuszowego 50. festiwalu Jazz Jamboree 2008.

Ten dokumentalny „serial historyczny”, ukazujący muzykę jazzową w polskim krajobrazie kulturowym do 1958 roku, w pewnym sensie rozstrzyga spory – od kiedy jazz rozpoczęto
grać nad Wisłą. O tym jak powstawał ten film, rozmawiamy z autorem scenariusza, reżyserem i miłośnikiem jazzu – w jednej osobie, Andrzejem Wasylewskim.

JAZZ FORUM: Mógłbyś powiedzieć czytelnikom JF, o czym opowiadasz dźwiękiem i obrazem przez pięć godzin. Wieść niesie, że jest  to 10 odcinkowa narracja audiowizualna o muzyce jazzowej, która po pierwszej wojnie światowej zauroczyła społeczeństwo europejskie.

ANDRZEJ WASYLEWSKI: To jest historia najciekawszej części mojego życia. Podejmując to wyzwanie, z jednej strony kierowałem się tym, co zaszczepił we mnie mój Ojciec, który grał na fortepianie i skrzypcach. Niestety zginął w Powstaniu Warszawskim, gdy miałem siedem lat. Stąd ten kontakt z muzyką jest dziecięcym wspomnieniem, które towarzyszy mi przez całe życie. Z drugiej strony jest w tym zasługa mojej Matki, która posłała mnie do Gimnazjum i Liceum im. Króla Jana Sobieskiego, jednego z najlepszych w Krakowie. Dlaczego to jest ważne? – bo snuła się w jego murach jeszcze „ciepła obecność” Jerzego „Dudusia” Matuszkiewicza, pianistów: Andrzeja Trzaskowskiego, Tomka Śpiewaka, Leszka Sokołowskiego i Stefana Słomki – wcześniejszych wychowanków tej wspaniałej szkoły. To było miejsce zarażone jazzem (za czasów Stalina!). Co więcej, praktycznie co sobotę, odbywały się w niej wieczorki taneczne, na których m.in. grywała orkiestra Jerzego Borowca. Tańcząc lub nie – jak nie pilnowali ZMP-owscy aktywiści – słuchaliśmy jazzu. Przez chwilę sam „grałem”, czytałem nuty (na saksofonie sopranowym – własność orkiestry) w międzyszkolnym bandzie na krakowskim Podgórzu, dopóki nie przeniesiono go do odległej w tych czasach budującej się socjalistycznej Nowej Huty.

Następnie, już z własnego wyboru, trafiłem do Szkoły Filmowej w Łodzi. Tam grywali Melomani. Roman Polański robił wtedy swój pierwszy film „Dwaj ludzie z szafą”. Bywał w naszej sali projekcyjnej Krzysztof Komeda Trzciński. Trzeba wiedzieć, że mieliśmy dostęp do filmów z całego świata, które z różnych względów nie trafiały do powszechnego obiegu. Szczególnym zainteresowaniem jazzmanów, „przemycanych” na te seanse, cieszyły się amerykańskie filmy muzyczne. W tym wszystkim chodzi o określoną atmosferę, w której pobierałem, jakby to dzisiaj mądrze powiedzieć, edukację równoległą, lub pozaszkolną.
Na drugim roku w programie studiów mieliśmy fotografię. W ramach tego przedmiotu trzeba było robić m.in. etiudy fotograficzne. Ze szkolnym aparatem fotograficznym pojechałem do Krakowa na Zaduszki Jazzowe (1958). Te pierwsze zdjęcia jazzowe wysłałem do tygodnika „Dookoła Świata”. Obecnie około czterdziestu tych fotografii zamierzam przypomnieć publicznie po 50 latach leżakowania zapomnianych negatywów w piwnicy. Reasumując, mój film jest wynikiem moich żmudnych kwerend  związanych z początkami polskiego jazzu.

JF: Dlaczego w swoim filmie przyjąłeś cezurę czasową obejmującą tylko trochę więcej niż pierwsze półwiecze XX wieku.

AW: Pierwszy zamiar dotyczył tylko tego, co sam zapamiętałem. To miała być opowieść o tym, co sam widziałem i słyszałem. W 1953 roku jako licealista,  z pomocą mojego starszym kolegi studenta, wciskałem się na zabawy taneczne do krakowskiego klubu studenckiego Rotunda, o czym może zaświadczyć Janek Szewczyk – później znany i bardzo aktywny działacz krakowskiego środowiska jazzowego. Stawało się po lewej stronie pod estradą, po prawej była ówczesna „generalicja” z Andrzejem Melzerem i Janem Szewczykiem na czele. Na estradzie grali głównie Józef Łysak (mistrz „Dudka” Matuszkiewicza), pianista Tadeusz Prejzner, a także rozpoczynający krakowskie granie – Andrzej Kurylewicz, który przybył do tego miasta ze Śląska. Nie opuszczałem koncertów zespołu MM-176 z  Borowcem, Trzaskowskim, Kurylewiczem, Gadomskim i Wandą Warską, Byłem także na II Zaduszkach Jazzowych w Zabrzu, a także na Międzynarodowym Festiwalu Młodzieży i Studentów w Warszawie (1955) – bogatego w jazz również zagraniczny – już z kamerą 16 mm, oraz na krakowskich koncertach Melomanów i obu jazzowych festiwalach w Sopocie. Nie obeszło się bez radiowych nasłuchów tej muzyki z pomocą radioodbiornika Pionier. Krótko mówiąc byłem bezpośrednim świadkiem ważnych dla polskiego jazzu wydarzeń. Wówczas nie znałem osobiście tych wszystkich postaci, ale czułem się ich młodszym kolegą.

Planując tę dokumentalną opowieść w pewnym momencie postanowiłem sięgnąć wstecz, w poszukiwaniu źródeł polskich fascynacji muzyką jazzową. Wykorzystałem okazywaną mi przyjaźń Jerzego „Dudusia” Matuszkiewicza. Wysłuchałem opowieści o jego niezwykłym „jazzowym życiu”, które jest prawdziwą osią filmu. Film wymagał bardzo żmudnej i dociekliwej kwerendy. Sądzę, że udało mi się coś ważnego udokumentować; że Polska była obecna wśród tych państw europejskich, do których na początku XX wieku dotarł jazz z za oceanu i znalazł tu sporo przyjaciół.

To nie jest polemika z moim nieżyjącym już przyjacielem – Andrzejem Trzaskowskim, który uważał, że jazz polski rozpoczyna się od chwili, gdy rodzimi muzycy w pełni świadomie zaczęli grać tę muzykę. Moja opowieść jest dopełnieniem tej definicji, bo chcę wyjaśnić jak do tego doszło. Zjawiska kulturowe nie rodzą się z dnia na dzień. To jest historyczny proces  rozciągający się na wiele lat. I właśnie to chciałem pokazać w tym obrazie. Sadzę, że właśnie rok 1958 zakończył ten proces.

JF: Z pięciu lat twoich osobistych doświadczeń zrobiło się prawie pięćdziesiąt. Język filmowy pozwala na takie poruszanie się w czasie, ale w tym przypadku nie mamy do czynienia z fabularną produkcją filmową. Nie ma w nim aktorów angażowanych za wysokie gaże, ale są konkretne osoby  i określona ikonografia. Jak to wszystko można zamienić w język filmu epickiego, który nie jest sensu stricte filmem dokumentalnym?

AW: Podzieliłem to na półgodzinne odcinki-odsłony, z myślą, że przygotowuję tą opowieść do emisji w telewizji, która ma swoje prawa. Ze zgromadzonego materiału wyglądało, że tych odcinków będzie ponad dwadzieścia. W rezultacie powstało dziesięć. Niestety, na przykład z godzinnej filmowanej rozmowy z ważną osobą, do mojego filmu zdecydowałem się wybrać tylko kilka minut. Na marginesie, te materiały pozostały i być może jeszcze zostaną wykorzystane w jakimś określonym celu. Sam nadal pozostaję ciekawy, skąd się znalazł w jazzie Jan Walasek, który wcześniej był skrzypkiem; czy Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz, który w dzieciństwie słuchał muzyki granej na cytrze przez ojca. Jestem człowiekiem telewizji, który m.in. zrealizował sto kilkadziesiąt programów – widowisk muzycznych – związanych z jazzem. Dla TV  pracowałem wiele lat we Francji. Również w Niemczech, ze słynnym producentem i znawcą jazzu Joachimem Berendtem, zrobiłem dla Südwestfunk kilkanaście filmów telewizyjnych w serii „New Jazz Meeting”. Robiłem filmy z Willisem Conoverem w USA. Staram się językiem filmu opowiadać o tym, co jest w moim życiu osobistą pasją. Jak to się przekłada, mogą ocenić widzowie po obejrzeniu tego filmu.

Nie ma w tym żadnej metody naukowej, lub określonych wzorców. Nikogo nie prosiłem, aby pomógł mi dobrać materiały do tego filmu, ale wielu przyjaznych jazzowi ludzi pomogło mi je odszukać. Skorzystam teraz z okazji i drukowanymi literkami jeszcze raz IM dziękuję.

Chciałem przekazać widzom coś w rodzaju (przyzwoicie udokumentowanej) impresji na temat jazzu w tamtych latach pamiętając, że realizuję film z gatunku dokumentalnych.. To było bardzo przyjemne zajęcie, a teraz chcę się tym podzielić z innymi. Ale naprawdę to ten film mi się przyśnił, jako „wojna obrazów „z udziałem jazzu, a moja rola została sprowadzona do rzetelnego „sprawdzenia” jak to rzeczywiście wyglądało.

Zasugerowałem w nim oprawę graficzną przygotowaną przez inteligentnych, wybijających się grafików komputerowych. W sensie artystycznym trudno ich rolę przecenić. Wysiłek twórczy Grzegorza Nowińskiego i Przemysława Adamskiego, w konfrontacji z moimi przemyśleniami, zaowocował taką formą tego filmu, której nie daje się zakwalifikować w istniejącej taksonomii. Myślę jednak, że ten problem nie jest ważny dla tego przypadku. Mimo tego, że w tym filmie jest wiele „zatrzymanych obrazów”, to jest to film akcji, a tą akcję zapewnia oprawa graficzna. Nie ma w nim pomocniczych narracji, ani dzisiejszego komentarza, jest natomiast dynamika przedstawianych autentycznych wydarzeń. Trudno opowiadać, to trzeba obejrzeć.

JF: Po raz pierwszy, na zakończenie 50. MFJ Jazz Jamboree na przedpremierowym pokazie w kinie Muranów, widzowie będą mogli obejrzeć w całości to dzieło. Maratonu filmowego o dziejach polskiego jazzu jeszcze nigdy nie było. Jakie są  oczekiwania z tej okazji?

AW: Mam nadzieję, że sprawię nim radość, szczególnie jeszcze obecnym, bohaterom filmu, a także wszystkim miłośnikom jazzu. Tym starszym i tym młodszym. Sądzę, że każdy widz znajdzie w nim coś dla siebie interesującego. Być może będą to dobre wspomnienia, lub wzbogacenie wiedzy o tym, jak w zamierzchłych czasach, w określonej atmosferze politycznej, w Polsce grano i słuchano jazzu. Liczę również na to, że mądrzy ludzie podpowiedzą, co należałoby w tym filmie poprawić. Taki pokaz przedpremierowy ma dla mnie określoną wartość, bo będę miał jeszcze trochę czasu na zrobienie korekt. Konkretny termin tego pokazu, zmobilizował mnie do postawienia przysłowiowej kropki. Proszę pamiętać o tym, że każdy w tej pracy do samego końca miewa różnego rodzaju rozterki.

Rozmawiał: Mikołaj Ł. Lipowski
 

 




  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm