Tomasz Lach
Krzysztof Komeda w
Hollywood – jak było naprawdę?
Listy piszemy, i wysyłamy coraz rzadziej. Te osobiste, prywatne adresowane do najbliższych, przyjaciół, a także znajomych. W przeciwieństwie do korespondencji służbowej oraz biznesowej. Podań, wezwań, rachunków, informacji i usilnych prób naciągania nas, lub przez nas innych na kolejne zakupy, czy też inwestycje. To teraz, kiedy tradycyjne narzędzia przekazywania informacji znikają w zastraszającym tempie pod naporem fal zalewającego cywilizację cyfrowego tsunami. Ale nie w 1969 roku, kiedy to list był tym najistotniejszym, i najbardziej wiarygodnym przekazem, dowodem oraz śladem. W tym przypadku, śladem po Komedzie.
Krzysztof Komeda nie lubił pisać, zwłaszcza długich listów, więc zazwyczaj wyręczała go w tej czasami koniecznej, rodzinnej powinności jego żona, Zofia Komedowa. Chyba że były to wysyłane z niedostępnych dla większości ówczesnych obywateli Peerelu miejsc, gdzie właśnie przebywał, dowcipne kartki pocztowe z pozdrowieniami i dorysowywanymi na widokówkach radosnymi figurkami. Do czasu...
W niedzielę 17 grudnia
1967 roku Krzysztof Komeda wyruszył w swoją najdłuższą i, jak się to niestety
okazało, ostatnią artystyczną podróż. Wyleciał z Warszawy, via Londyn i Nowy
Jork, do Los Angeles, a docelowo do Hollywood, stolicy światowej
kinematografii. Pojawił się tam, zaproszony do współpracy przez swojego
przyjaciela, Romana Polańskiego, aby skomponować i nagrać kolejną oprawę
muzyczną do kolejnego filmu tego wspaniałego, lecz w Hollywood jeszcze nie
znanego reżysera. Desant – jak to skomentował jeden z ówczesnych hollywoodzkich
krytyków filmowych – młodych europejskich artystów zaowocował niespodziewanym,
wielkim sukcesem, a niskobudżetowy, banalny film z pogranicza satanistycznej
grozy – „Rosemary’s Baby” – do dzisiaj uważany jest za wzorzec gatunku. Nie
mówiąc już o muzycznym leitmotivie – kołysance „Rosemary’s Baby”, wykonywanej i
nagrywanej przez setki twórców.
Roman
Polański i Krzysztof Komeda podczas pracy nad filmem „Rosemary’s Baby”, Studio
Paramount Pictures, wiosna 1968
Krzysztof Komeda osiągnął sukces, o którym może jedynie marzyć większość kompozytorów muzyki filmowej na całym świecie. W ciągu zaledwie sześciu miesięcy stał się – z nikomu nie znanego europejskiego, podobno utalentowanego kompozytora – celebrytą jeżdżącym wspaniałym sportowym samochodem, mieszkającym w Beverly Hills i bywającym w najznakomitszych artystycznych towarzystwach. Stał się hollywoodzką gwiazdą. Niestety, nie przełożyło się to na jego życie osobiste. Wręcz je zrujnowało.
Żona Krzysztofa Komedy, Zofia, nie poleciała do Los Angeles wraz z mężem. Dotarła do Hollywood pod koniec stycznia 1968 roku, zatrzymując się po drodze w Londynie, oraz w Nowym Jorku. Miała być to wyprawa na dłużej, a może i na stałe, ponieważ małżeństwo Komedów zdawało sobie sprawę z tego, jakim zagrożeniem dla socjalistycznego kanonu obywatelskich, komunistycznych wartości w kraju stają się coraz bardziej nagłaśniane artystyczne sukcesy Komedy na „zgniłym zachodzie”.
Komedowie zaczęli rozważać emigrację. I być może pomysły te wprowadziliby w życie, gdyby nie to, że zakochana w artystycznych klimatach Europy Zofia odkryła, a właściwie zderzyła się w Hollywood z tym, czym gardziła i czego unikała. Szpanem, blichtrem, knowaniami, zdradą i zakłamaniem. A do tego okazało się, że w tym bezwzględnym, kierującym się jedynie wartościami sukcesów środowisku ona, nie tylko małżonka, a również – tak to funkcjonowało w Europie – opiekunka, menedżerka i Szefowa, jak ją żartobliwie tytułował Komeda, nie generując sama sukcesu i dochodu, jest tylko potulnie czekającą w domu gospodynią, i o ile on tego zechce, towarzyszką jego wieczornych środowiskowych eskapad.
Realizacja
nagrań do filmu „The Riot”, Studio Paramount Pictures, w środku Bill Medley,
listopad 1968
Wydawałoby się tak
dobrze jej znany Krzysztof zmieniał się w jej opinii na niekorzyść. Coraz
częściej pozostawiał ją w hotelu samotną, wracał późnymi wieczorami, a do tego
pod widocznym wpływem – czemu zaprzeczał – nie tylko alkoholu. Jeździł swoim
kabrioletem Mustanga ryzykownie, łamiąc drogowe zakazy i ograniczenia
szybkości, a jednocześnie w tajemnicy przed Zofią rozglądał się za Porsche 911.
Spotykał się z Romanem Polańskim, z innymi nowo poznanymi znajomymi, wchodził w
środowisko. Sam. Tak, jakby już do niczego nie była mu potrzebna. Do tego
wszystkiego przestał oszczędzać, i to Zofię bardzo niepokoiło, ponieważ
planowali kupno willi na warszawskim Żoliborzu, lub – w razie emigracji – we
Włoszech, albo w Wielkiej Brytanii.
Nie wytrzymała. Nie doczekała nawet premiery filmu „Rosemary’s Baby”, i powróciła do Polski w czerwcu 1968 roku. Nigdy sobie tej rejterady nie wybaczyła.
Tutaj zaczynają się
listy. Komeda pisze do Zofii, że w końcu wynajął na Beverly Hills ten dom, w
którym planowali zamieszkać. Zofia do niego, że kończą się pieniądze, więc
wraca do pracy w PFJ (do grudnia 1969 roku Polska Federacja Jazzowa). Komeda do
syna Zofii, że tak, załatwił kolejne katalogi jachtów, a nawet jest taki, na
którym będą mogli popływać. Syn Zofii do Komedy, że jeszcze jeansy, Lee, i o
numer większe. Komeda do swoich rodziców, że kocha, pamięta i coś tam za
pośrednictwem znajomego wysyła. Przyjaciele do Komedy, Komeda do przyjaciół.
Kolejne, prawie że cotygodniowe listy adresowane do Zofii. „Służbowe pierdoły”
– jak je nazywała czytając i notując coś w swoim notesie, aby następnie podrzeć
i wyrzucić do śmieci. Czeskie kino, a do tego nic w kwestiach formalnych. Jest
jeszcze rodzina, czy też już jej nie ma.
Marek
Hłasko w mieszkaniu Marka Nizińskiego w Hollywood, 1968
Ale co tak naprawdę robił w Hollywood Krzysztof Komeda, kiedy po kilku dniach od wylotu Szefowej upewnił się telefonicznie, że ta już na pewno z Europy nie zawróci? Dobre i złe, mądre i głupie, przewidywalne i nieprzewidywalne. Przewidywalnie, wprowadził w swoje życie młodszą od Zofii o jedenaście lat śpiewającą aktorkę z Izraela, Elanę Cooper, którą poznał tuż po przylocie do Los Angeles, na przyjęciu u Bronisława Kapera, słynnego polskiego kompozytora, zdobywcy Oskara za kompozycję „Lilli”, członka Akademii Filmowej i znanego w środowisku konesera młodych, rozpoczynających karierę aktorek.
Nieprzewidywalnym natomiast było wprowadzenie się samemu do niewielkiego, ale bardzo kosztownego domu na wzgórzach Beverly Hills i zaproszenie tam praktycznie na stałe dwóch poznanych w Hollywood polskich kumpli. Słynnego w Europie pisarza, politycznego banitę i nie liczącego się ze skutkami swoich nie zawsze czystych czynów – zwłaszcza po alkoholu, czyli zazwyczaj – rozrabiakę, Marka Hłasko, oraz Marka „Nizicha” Nizińskiego. Także nie liczącego się, tyle że ze zdrowiem opiekującej się nim matki, Ewy Krzyżanowskiej – fantastycznie radzącej sobie w Hollywood, zarządzającej domami gwiazd uciekinierki z komunistycznej Polski, oraz tzw. „Mamuśki nr. 2”, czyli tamtejszej opiekunki Hłaski, jak również z własną wątrobą fatalnego poetę, średniego literata i rewelacyjnego fotografika.
I tak oto autor
docierającej zza okien mijanych na hollywoodzkim Stripie samochodów kołysanki „Rosemary”,
genialny kompozytor Mr. Komeda, wschodząca gwiazda hollywoodzkiej
kinematografii, zamiast udzielać się, bywać i brylować na świeczniku robiąc,
być może nadal „na gębę”, ale szalenie skuteczną karierę – przesiadywał
samotnie przez kolejne tygodnie za wypożyczonym i wstawionym do livingu roomu fortepianem,
komponując muzykę do kolejnego filmu – „The Riot” w reżyserii Buzza Kulika.
Natomiast wieczorami, o ile nie wytrwał nad klawiaturą pracując do szarego,
zamglonego unoszącym się smogiem, świtu... Zazwyczaj jedno z dwojga. Czyli raz
spotkanie z Elaną, a raz suto podlewane alkoholem dyskusje z kumplami o
meandrach życiowych losów. Fatalnie. To już nie było czeskie, a raczej ruskie
kino. Zwłaszcza, że w tych beverlyhillowskich amokach ostatni tacy przyjaciele
wyśpiewywali, porykując i koszmarnie fałszując, ale przy akompaniamencie Mr.
Komedy – autentycznej hollywoodzkiej gwiazdy! – rosyjskie i radzieckie pieśni
ludowe.
Elana
Cooper, 1967
Natomiast w Warszawie, odwrotnie. Poza pracą menedżera w PFJ, ciężką i wyczerpującą fizycznie oraz nerwowo harówką z jazzmanami, Zofia stara się dalej zarządzać europejską karierą Komedy. Tutaj zapowiadają się nie lada kłopoty. Po powrocie ze Stanów rezygnuje z krajowych filmowych projektów, odsyłając z przeprosinami scenariusze. Na to już na pewno nie będzie czasu. Ale projekty europejskie? Wszystkie dokumenty są przecież u niej. Nadal jest menedżerem Krzysztofa. To nie jest takie proste! Żeby pojechać do Skandynawii, Włoch, Francji i Anglii, gdzie ma w przyszłym roku pracować, po czym ponownie do Stanów, Komeda musi powrócić do Polski. Powinien wymienić paszport, którego ważność kończy się za kilka miesięcy i rozliczyć się z instytucją, bez której zgody żaden artysta do pracy na Zachód nie wyjedzie. Z Pagartem, któremu winien jest już ponad tysiąc dolarów. I nie ma zamiaru oddać.
Więc nie zaplanowana emigracja, tylko ucieczka? Jeżeli tak postąpi, to Zofia już nigdy nigdzie nie wyjedzie! I tylko kolejne prośby o załatwienie tego, czy też tamtego, oraz bzdurne kartki pocztowe wysyłane do jej syna. Na fotografiach sportowe samochody i jachty, a na pocztówce z połowy listopada diabelski stok na Mammoth Mountain, gdzie właśnie po raz kolejny pojechał na narty. Na początku grudnia, po raz pierwszy od paru miesięcy, kilkaset dolarów przesłane za pośrednictwem znajomego, z prośbą o przekazanie połowy jego rodzicom. Tydzień przed Świętami telegram z życzeniami. Złowroga cisza.
W czwartek, 16 stycznia 1969 roku, dodzwonił się do warszawskiego mieszkania Zofii Komedowej przyjaciel z dawnych, krakowskich lat. Staszek Otałęga. Kiedyś jazzman z grupy „Drążek i Pięciu”, a teraz mieszkający w Nowym Jorku biznesmen. Po paru godzinach, również z Nowego Jorku, zatelefonowała aktorka Elżbieta Czyżewska, i pisarz Jerzy Kosiński. Czy Zosia wie, bo właśnie w nowojorskich gazetach...? Boże!! Czy to możliwe?! Krzysio Komeda w komie, leży w Los Angeles, w Midway Hospital! Od trzech tygodni w śpiączce, po nieudanej operacji mózgu! Podobno jakiś wypadek? Ale co?!
Zofia dociera do Los Angeles późnym wieczorem 21 stycznia, piątego dnia po otrzymaniu wiadomości. Jak tego dokonała bez paszportu, wizy amerykańskiej, pieniędzy i wykupionego biletu? Z Peerelu do USA? Czegoś takiego, w 1969 roku, nie wykonał by pewnie i minister spraw zagranicznych. A jednak, udało się z pomocą Małgorzaty Spychalskiej, zaprzyjaźnionej z Zofią córki Mariana Spychalskiego. Marszałka Polski oraz ówczesnego przewodniczącego Rady Państwa. No... i teraz zaczęła się najistotniejsza w sprawie Komedy korespondencja.
W pierwszych dniach lutego 1969 roku Zofia Komedowa przesyła, za pośrednictwem Jana Chęcińskiego, hollywoodzkiego znajomego Komedy, dwa obszerne listy. Do rodziców Komedy, i do syna. Treść listu adresowanego do rodziców nie jest znana, natomiast syn dowiaduje się z pozbawionego emocji tekstu o przyczynach choroby i stanie zdrowia Komedy. Po pierwsze, parę miesięcy wcześniej Krzysztof doznał urazu głowy. Potknął się i wywrócił w czasie spaceru, w towarzystwie Marka Hłaski.
Po drugie, nikt nie wiedział, że uraz spowodował narastający wylew wewnątrzczaszkowy, więc był kurowany przez swojego lekarza pod kątem walki z niezaleczoną grypą Hong Kong. Faktycznie, w tym samym czasie był na nią chory, w związku z czym zażywał również lekarstwa, począwszy od aspiryny, które przy okazji rozrzedzają krew. Czyli odwrotnie.
Po trzecie, kiedy już na dobre stracił przytomność i wylądował w szpitalu, a nic do tej pory nie wiedzący o ukrywanym z niewiadomych powodów incydencie lekarz dowiedział się przypadkowo prawdy, wykonano po raz pierwszy szczegółowe badania neurologiczne i pośpiesznie usunięto wylew za pomocą odessania. I to się nie całkiem udało. A do tego opiekujący się Krzysztofem lekarz twierdzi, że nie ma już żadnej szansy na poprawę. I po czwarte... że to chyba jednak blaga, więc ona walczy, nie podda się i doprowadzi do kolejnej operacji! Tylko pieniądze, których zarówno tam, w tym Hollywoodzie już nie ma, jak i tych koniecznych do życia w Polsce.
Niestety, nie może liczyć na pomoc. Raczej odwrotnie, spotyka ją wiele przykrości, a Krzysztofa okradziono! Kiedy był już w komie, ktoś podszył się pod jego najbliższą rodzinę, i rozkradł... Ale o tym opowie, kiedy się zobaczą. Co tam! Poradzi sobie! Dlaczego nikt nie zawiadomił jej wcześniej o utracie przytomności i operacji? Podobno Krzysztof zabronił, kiedy jeszcze kontaktował. Uważał, że jego organizm pokona chorobę i jest to jedynie kwestia czasu. Więc czekali, czekali, czekali, aż wywęszył to jakiś pismak z „LA Timesa”. I zupa się wylała. Na tym korespondencja Zofii z synem na razie się zakończyła.
Było jeszcze kilka
kolejnych listów pisanych do rodziców Krzysztofa i Ireny Orłowskiej, jego
siostry, a także do przyjaciół. Korespondencja, o której wiemy, ale jej treści
w większości nie znamy, oraz parę krótkich, wyczekiwanych całymi dobami
telefonicznych połączeń z synem. A potem powrót z nieprzytomnym Komedą do
Polski. I jego tragiczne odejście. Ale nie wyprzedzajmy...
Zofia
Komedowa i Marek Niziński, Hollywood, wiosna 1968
Nie ona jedna pisała w sprawie Komedy. Listy pisali także ci, którym również bardzo, tyle że trochę inaczej i w innej sprawie, zależało na Krzysztofie. Na hollywoodzkim, zdrowym, sławnym i bogatym Mr. Komedzie.
Wojciech „Fryko” Frykowski. Poznany w 1959 roku w Łodzi syn tamtejszego włókienniczego magnata. Zakochany w sztuce filmowej, ale niewiele potrafiący, finansował pierwszy film Romana Polańskiego i wszedł w środowisko, dotarł za Polańskim i Komedą do hollywoodzkiej fabryki snów, a tam odrzucony przez pierwszego, zaakceptowany przez drugiego, liczący na wprowadzenie w świat gwiazd, bezpardonowo roszczeniowy, czekający. A teraz? Ma odpuścić tylko dlatego, że Zośka jakimś cudem przyleciała?!
Pojawił się w L.A. w połowie sierpnia 1968 roku, wraz z poznaną w Nowym Jorku Abigail „Gibby” Folger, córką kawowego magnata z San Francisco. Poszukiwał pracy i środowiskowych kontaktów, ale nie takich, jakie załatwił mu Roman Polański, a następnie Marek Niziński. Pracy przy budowie filmowych dekoracji. Liczył na duże pieniądze i pozycję co najmniej filmowego producenta. Zaczął kombinować, również ze środowiskiem dilerów. Ale o tym nikt nie wiedział, również Krzysztof, kiedy zaoferował Wojtkowi pomoc. Frykowski dosłownie przykleił się, zwłaszcza wtedy, gdy Komeda opuścił dom na Beverly Hills i zamieszkał w hotelu Sunset Marquis.
Tracącego przytomność
Krzysztofa przyjęto do szpitala w związku z podejrzeniem komplikacji po
przebytej grypie, a jego lekarz nadal uważał, że są to wyłącznie objawy
osłabienia organizmu. Więc zapewne kilkudniowy regenerujący pobyt. Wzmacniające
kroplówki, kolejne, jeszcze silniejsze lekarstwa i obserwacja... W związku z
tym, następnego dnia rano Frykowski wsiadł do Mustanga Komedy twierdząc, że
jego samochód jest w naprawie, a przecież musi czymś dojeżdżać do szpitala i
wozić tam Elanę, a także obiecał zaopiekować się hotelowym apartamentem. Kiedy
po kilku dniach okazało się, że zoperowany Krzysztof nie odzyskuje
przytomności, a nadal pełni optymizmu lekarze zapewniają, że wszystko jest Ok! –
ale rehabilitacja może trwać nawet tygodniami – Markowie, Niziński i Hłasko
zaczęli przebąkiwać o konieczności zawiadomienia Zofii Komedowej. Nie bardzo
wiedzieli, jak się zachować. Pozostali sami. Najbliższy przyjaciel Komedy,
Roman Polański był już w Europie. Oczekiwał spotkania z Krzysztofem we włoskich
Dolomitach w Cortina d’Ampezzo, gdzie mieli spędzić wspólnie Święta i przez dwa
tygodnie jeździć na nartach.
Wojciech
Frykowski razem z Abigail Folger w mieszkaniu Marka Nizińskiego w Hollywood,
1968
Trzeciego dnia po operacji Wojciech Frykowski złożył w dyrekcji szpitala pisemne oświadczenie twierdzące, że jest bliskim, oraz jedynym w L.A. członkiem rodziny Krzysztofa Komedy, w związku z czym przejmuje pełną odpowiedzialność prawną za nadal nieprzytomnego pacjenta. Natomiast wymagane przez prawo potwierdzenia od żony, rodziców Komedy, a także z ambasady polskiej są w drodze. Podobnie w hotelu, gdzie zamieszkał w apartamencie Krzysztofa. Trwało to prawie trzy tygodnie.
Zaniepokojony tą przedziwną sytuacją Marek Niziński zawiadomił prawnika Komedy, mecenasa Wally Wolfa, a ten zablokował hotel i zażądał zwrotu samochodu, oraz przywłaszczonej, solidnie używanej książeczki czekowej. Kiedy Zofia Komedowa, na prośbę Wolfa, sporządziła remanent, stwierdziła z przerażeniem, że poza ponad dwoma tysiącami dolarów na koncie, brakuje jeszcze złotego Patka, złotej zapalniczki dunhilla, i co najważniejsze, większości taśm magnetofonowych, oraz zapisów nutowych z napisanymi w Hollywood nowymi kompozycjami Komedy. I teraz ta franca – pewnie ubecka agentka, bo kto tak do Stanów w pięć dni? – wszystkiego go a vista pozbawiła, a do tego zagroziła, że będzie ścigać sądownie!
Więc Wojciech Frykowski zaczął pisać swoją prawdę. O jego miłości i oddaniu Krzysztofowi, o winie Hłaski, pijaństwie Nizińskiego i wspólnych z matką, Ewą Krzyżanowską, matactwach mających doprowadzić do ograbienia Komedy. Jego kochanego Krzysia! „Bo tutaj, w Hollywood liczy się tylko Romek, Krzysio i ja, a ta cała reszta, to jacyś nieudacznicy!” – pisał do rodziców Krzysztofa, do swoich bliskich, i gdzieś tam jeszcze w Polskę. Pisał prawdę Fryka, która wsiąkała, wsiąkała i pozostała.
Wojciech Frykowski zginął cztery miesiące po odejściu Krzysztofa Komedy. Tragicznie, bezsensownie i absurdalnie, jak i siedem pozostałych osób zamordowanych przez zabójców z sekty Mansona. Tate/LaBianca Case. Dwa mordercze napady, które zakończyły amerykańską Flower Power.
Jerzy Abratowski, to
kolejny korespondent w sprawie Krzysztofa Komedy. Uznany polski pianista,
aranżer i kompozytor przepięknych, romantycznych utworów, takich, jak: „Gdy mi
ciebie zabraknie” oraz: „Szeptem...”, przyjaźnił się blisko z rodziną
Krzysztofa od lat. Syn Zofii Komedowej zapamiętał go jako natchnionego organistę
na swoim bierzmowaniu oraz cierpliwego nauczyciela gry na przeszkadzajkach. W
drugiej połowie lat 60. Krzysztof i Jerzy napisali wspólnie operetkę pt. „Wygnanie
z raju”. Komeda nie doczekał premiery w lipcu 1969 roku. Zarówno jego, jak i
Jerzego Abratowskiego reprezentowała Zofia z synem.
Jerzy
Abratowski z Zofią Komedową w Los Angeles, 1968
Jerzy „Abrat” Abratowski pojawił się w Los Angeles parę miesięcy przed Komedą. Poszukiwał pracy w swoim zawodzie. Grał w nocnych lokalach, czekał na swoją „amerykańską” szansę. Spotkał ją w osobie Komedy, który zaprosił go do współpracy przy aranżowaniu na składy muzyczne i instrumenty kolejnych elementów kompozycji do filmu: „Rosemary’s Baby”, a następnie „The Riot”. Był przecież znakomitym, profesjonalnym kompozytorem, więc praca z Komedą, nawet tak skromna, a nawet poniżająca – czego nie ukrywał w rozmowach ze znajomymi, a oni z Zofią Komedową – taka praca mogłaby być początkiem kariery. Niestety tak się nie stało. Był pierwszą osobą zawiadomioną telefonicznie przez Marka Hłasko o incydencie w trakcie pijackiego, zakończonego upadkiem Komedy, nocnego spaceru po Beverly Hills, a następnie jednym z czterech wtajemniczonych, ukrywających to zdarzenie przyjaciół. Powód prosty. Przecież gdyby dowiedziała się o tym brukowa prasa?! Nie dość, że Maestro Mr. Komeda spił się do nieprzytomności z jakimś tam zbuntowanym komunistycznym pisarzem, to jeszcze rozwalił głowę na Beverly Hills i wylądował ambulansem w szpitalu. O drugiej w nocy? Kolejny „Polish joke”?! Kiedy zaniepokojony jego wyglądem Roman Polański zapytał, co się wydarzyło, Krzysztof bagatelizując sprawę opowiedział wyłącznie o zakończonej upadkiem pijackiej eskapadzie z Markiem Hłasko. I nic więcej przez następne dwa miesiące.
Kiedy 19 grudnia 1968 roku Krzysztof Komeda został hospitalizowany, Jerzy Abratowski odwiedził go kilkakrotnie, ale gdy dowiedział się o przybyciu Zofii, zniknął. I zaczął najpierw telefonować, a następnie pisać. Kolportować prawdę Abratowskiego. Miał ku temu dwa, a nawet trzy powody. Pierwszy bardzo prozaiczny. Był winien Komedzie ponad sześćset dolarów – więc spotkanie z Zofią nie wchodziło w rachubę. Drugi, to przedziwne, zawarte z Elaną i Wojtkiem Frykowskim porozumienie. Skłonią Krzysztofa do wyrażenia zgody, aby Elana nagrała singla z kołysanką „Rosemary”, a na drugiej stronie płyty pojawi się kompozycja Abratowskiego z tekstem i w wykonaniu w/w, co prawda jeszcze nikomu nie znanej, ale dynamicznie aspirującej artystki. Konieczne fundusze załatwi Fryko, jak się domyślali, za pomocą Gibby Folger.
W Hollywood. Mr. Komeda, Mr. Abratowski i Madam Elana Cooper. Sukces, co prawda na plecach Komedy, ale murowany! Zwłaszcza, że był to okres dominacji szaf grających i single ze znanymi przebojami sprzedawane były w setkach tysięcy egzemplarzy. Plan padł równie szybko, jak powstał, co spiskowcom uzmysłowił, a następnie roztrąbił wokoło wraz ze złośliwym komentarzem, znienawidzony przez nich od tej chwili Marek Hłasko. Wszystko, co w Hollywood napisał, i napisze, nagrał i nagra Krzysztof Komeda, już na zawsze jest własnością wytwórni Paramount Pictures. Taką podpisał umowę. Ale teraz... kiedy jest w komie, po operacji? Być może jest szansa kombinacji. Tylko ta wredna, siedząca non stop przy Komedzie w szpitalu, zaprzyjaźniona z jego prawnikiem Zośka.
Na początek, w uzgodnieniu i wykonaniu z Wojciechem Frykowskim, ostrzegawcze telefony do znajomych. Zośka, to ubecka agentka! Przyleciała, aby zakończyć to, co rozpoczął inny ubecki agent. Niejaki Hłasko. Zgładzić i ograbić Komedę. Ich Komedę! Więc uwaga! Tylko jej nie pomagać, niech się zabiera z powrotem! A Hłaski się bać, chociaż i tak już wszyscy nieźle się go bali.
Ale najważniejszy był trzeci powód telefonów oraz korespondencji kierowanej do kalifornijskich muzycznych oficyn wydawniczych i filmowych producentów. Nie... nie w sprawie ubeckich agentów, chociaż maccartyzm w Stanach jeszcze nie przebrzmiał i zapewne? Również nie w sprawie złego prowadzenia się Zofii, zwłaszcza z Markiem Hłasko, ale i z innymi hollywoodzkimi playboyami. Toż to zgroza, a nie ofiarna małżonka! Takie listy wysłał do znajomych w kraju.
Hollywoodzkie telefony „Abrata”, i jego korespondencja dowodziła, że to on – czyli Mr. Abratowski – de facto skomponował, a już na pewno wymyślił leitmotivy do amerykańskich filmów z muzyką Komedy! A także, chyba to nikogo nie dziwi, ma takich kompozycji jeszcze całą szufladę. A nawet lepszych. Więc nalega na szybkie spotkanie w celu uzgodnienia warunków. No! Niestety, auto promocja zakończyła się równie szybko, jak rozpoczęła.
Pierwszą osobą, której te rewelacje sprzedał – pewnie myśląc, że ma do czynienia z autentycznym debilem – był Marek Niziński, a ten rozmowę z Abratowskim potajemnie nagrał i natychmiast wszystkich o wszystkim zawiadomił. Oczywiście wraz ze swoim i Marka Hłaski komentarzami. Zagrzmiało, ponieważ okazało się, że „Abrat” na okoliczność swojej twórczej kooperatywy z Komedą pożyczył tu i tam jeszcze kupę kasy. Wyparował. Złośliwi twierdzili, że podobno w chicagowskim Jackowie objął batutę trzyosobowej orkiestry kameralnej w tamtejszej góralskiej knajpie. Z wyszynkiem. Ale zawarte w listach i telefonicznych rozmowach informacje wsiąkały, wsiąkały, i pozostały.
Jerzy Abratowski zginął tragicznie dwadzieścia lat po odejściu Komedy, w 1989 roku. Został przypadkową ofiarą strzelaniny pod jednym z banków w Palm Springs.
Pisała także Elana Cooper. Do rodziców Krzysztofa, a także do jednego z jego przyjaciół. Do rodziców bezproblemowo. W tłumaczeniu Wojciecha Frykowskiego. Okazało się mianowicie, że w hotelowym apartamencie Komedy, pod jego nieobecność mieszkały dwie osoby. Potwierdziły to hotelowe rachunki za wikt i opierunek, które następnie uregulowała Zofia Komedowa. Fascynujące! W całej „amerykańskiej” historii Krzysztofa Komedy pojawiają się wyłącznie jego dolary. Dopiero Wally Wolf, gdy dowiedział się od „Nizicha”, że pogrążony w komie Komeda nadal płaci swoimi czekami... Ale to już wiemy. No cóż, być może tak bywa, że poza nieszczęściami, również zdrady chadzają parami.
Elana Cooper pisała do rodziców Krzysztofa jeszcze przed przybyciem Zofii. To potwierdzone. Ale tych treści nie znamy, a nawet, oficjalnie, o tej korespondencji nie wiemy. Natomiast od niedawna wiemy, co głęboko rozżalona napisała do Henninga Carlsena, duńskiego awangardowego reżysera filmowego. Bliskiego przyjaciela Krzysztofa. Współpracowali przy czterech filmach, które Carlsenowi przysporzyły uznania, podziwu oraz tytułu współtwórcy skandynawskiej szkoły filmowej. Twierdził, że nigdy by tego nie dokonał bez udziału Komedy. Byli umówieni w Kopenhadze wiosną 1969 roku, na kolejną realizację filmową.
W międzyczasie, w
sierpniu 1968 roku, Henning otrzymał od Krzysztofa list, z którego treści
wynikało, że Zofia powróciła do Polski i że to chyba koniec. Zaprzyjaźniony
również z Zofią, odpowiedział proponując pomoc w negocjacjach, ale list wysłał
na adres, który był już nieaktualny. Coraz bardziej osłabiony, czując się
chorym, oraz planując kilkumiesięczny pobyt w Europie, Krzysztof zrezygnował z
wynajmowania domu i zamieszkał w hotelu. Nie otrzymawszy odpowiedzi,
zaniepokojony Carlsen wystosował pilny telegram, który odnalazł Komedę dopiero
po wielu dniach, kiedy ten leżał bez przytomności, tuż po operacji w szpitalu. Więc Elana odpisała. List pierwszy.
Chateau Marmont
Apartment 1. c
8221 Sunset Boulevard
Hollywood, California 90046
Oldfield 6-1010
Styczeń. 4, 69
Drogi Panie Henning,
Proszę wybaczyć mi, że
nie odpowiedziałam od razu. Nie jesteśmy już w domu przy 1540 Oriole Lane, i
otrzymałam twój telegram dopiero dzisiaj.
Mam na imię Elana, i
jestem Krzysztofa przyjaciółką, znamy się od roku. Byliśmy w drodze do Włoch,
do Cortiny na narty, i Krzysztof złapał grypę Hong Kong jak miliony Amerykanów.
Lekarz leczył go... wywiązało się zapalenie płuc... przeszedł je i nadal czuł
się słaby, i miał bardzo silne bóle głowy... nadal objawy grypy... i w pewnym
momencie zapadł w śpiączkę, został hospitalizowany... on miał sub oral Hematma
(płyny po prawej stronie głowy), oni je wydobyli.
Wygląda na to, że on
jakiś czas temu upadł i zrobił sobie krzywdę... i z grypą...
Teraz jest bardzo
chory, ale już nie krytycznie, jeżeli nie powstaną jakieś komplikacje,
wydobrzeje.
Ma najlepszą możliwą
opiekę... będę z nim przez cały czas... opowiadał mi o tobie wielokrotnie..
kiedy wyzdrowieje, mam nadzieję na spotkanie z tobą któregoś dnia.
Wybacz formę listu,
oraz moje błędy, jestem Izraelką, a nie Amerykanką.. powiadom mnie, kiedy
otrzymasz ten list Jestem bardzo
zmęczona, więc piszę zygzakami.
Jestem bardzo smutna
Życzę ci dobrego roku
wszystkiego co jest dla
ciebie dobre,
Elana
Smutny, bardzo ważny list. Być może najważniejszy, ponieważ pierwszy dowód pisemny zawiadamiający o chorobie Komedy. Jednocześnie tajemniczy. Zastanawiający. Elana pisze, że jest przyjaciółką Krzysztofa Komedy od roku. A więc poznali się, a następnie prawdopodobnie spotykali w okresie, kiedy w hotelu Sunset Marquis mieszkała z Krzysztofem Zofia. Czas znakomicie udokumentowany, również pisemnie, przez Zofię Komedową oraz jej hollywoodzkich znajomych. O Elanie ani słowa. To raz.
Dwa. Komeda był już nieźle obserwowany, również przez prasę, a Zofia – zaborcza i chorobliwie zazdrosna – jak to wynika z teraźniejszych biograficznych dochodzeń, rozliczała pedantycznie każdą godzinę jego nieobecności. Podobno dowiedziała się o domniemanym romansie męża pod koniec pobytu, ale dowodu na to nie ma. Zaczęła opowiadać o tej: „wrednej, cwanej aktoreczce” i o zdradzie Krzysztofa, lecz tylko najbliższym przyjaciółkom, dopiero po pierwszym powrocie do kraju. W związku z tym... Czy to możliwe, że Krzysztof przez tak długi czas był aż tak przebiegły, wyrachowany i skryty?
Trzy. Elana Cooper, od roku „girl friend” Krzysztofa Komedy, pisząc swój list czwartego stycznia 1969 roku, jedenastego dnia po przeprowadzonym na mózgu Komedy zabiegu – twierdząc, że nie odstępuje nieprzytomnego Krzysztofa na krok, siedzi przy jego łóżku, zapewne rozmawia z lekarzami i dostrzega wiszącą w nogach tego łóżka medyczną kartę informacyjną – pisze: „sub oral Hematma”, oraz o wydobyciu płynów z prawej strony głowy. Płynów? Pomyłka w związku z językowymi brakami – ale przecież jest już w Stanach w sumie ponad cztery lata – czy też prawda, którą inni będą ukrywali? Brudne czyny Marka Hłasko. „Sub oral Haematoma” – nie „Hematma” – to występujące czasami określenie krwiaka wewnątrz jamy ustnej. Może powstać również na skutek silnego uderzenia w głowę, np. bokserskiego „haka” pięścią, lub ciosu zadanego przedmiotem. A Marek Hłasko, zwłaszcza w opinii Frykowskiego i „Abrata”? Brutal, rozrabiaka, pijak i chamski bokser.
Pozostałe źródła informacji opisywały przypadek Komedy, jako „Subdural Haematoma” – krwiak podoponowy spowodowany krwotokiem pomiędzy oponą twardą i pajęczynówką, a obecni przy Komedzie w trakcie jego choroby przyjaciele oraz znajomi, począwszy od Romana Polańskiego, zgodnie twierdzili: „Sińce i opuchlizna pod oczami oraz na skroniach, i przekrwione gałki oczne”. Dziwne. Zastanawiające, zwłaszcza, że jak to wynika z treści listu – Elana nie wie co, czy też kto przyczynił się do owego „sub oral Hematma”. Trzy miesiące po incydencie na wzgórzach Beverly Hills, pisze: „Wygląda na to, że on jakiś czas temu...”? Więc Krzysztof nic jej nie powiedział, ukrył i zataił, jak i reszta wtajemniczonego towarzystwa, a ona, najbliższa mu osoba akceptowała „w ciemno”, w ciągu kolejnych trzech miesięcy, przez wszystkich innych dostrzegane symptomy poważnego urazu głowy? Nie dopytywała? Natomiast Krzysztof, przecież znakomity laryngolog... niczego nie widział patrząc na siebie w lustrze?! Jakąż to tajemnicę Komeda, Hłasko, Niziński, Abratowski i Ewa Krzyżanowska skrywali, że nawet ona nie mogła się o niczym dowiedzieć. Lekarz prowadzący grypową kurację Komedy, Dr. Peter Gabor, z którym Krzysztof również był zaprzyjaźniony. Ten także nic nie słyszał, i niczego nie podejrzewał. Spisek?
Aa... I jeszcze jedna niewyjaśniona zagadka. Hotele. Po opuszczeniu domu na Oriole Lane Krzysztof zamieszkał w tym samym hotelu, co po przylocie do L.A. W Sunset Marquis. To potwierdzają wszystkie osoby, które się wtedy z nim kontaktowały. Z tego hotelu wysyłał swoją korespondencję, i tam kierowane były połączenia telefoniczne. Z apartamentu w hotelu Sunset Marquis został przewieziony do Midway Hospital, z apartamentu w hotelu Sunset Marquis Marek Niziński przetransportował do swojego mieszkania jego dobytek i za apartament w Sunset Marquis zapłaciła, po przylocie do L.A., Zofia Komedowa. Ale Elana Cooper pisze swoje listy z Apartamentu 1c w hotelu Chateau Marmont. Z jednego z droższych apartamentów w jednym z najdroższych wówczas hoteli w Hollywood. Opuszcza ten apartament dopiero przed przylotem Zofii. I Zofia również za ten hotel płaci. Dlaczego Krzysztof Komeda wynajmował dwa różne apartamenty w dwóch różnych hotelach? Na to pytanie nikt nigdy nie znalazł sensownej odpowiedzi.
10 lutego 1969 roku
Elana Cooper wysyła kolejny, ostatni list do Henninga Carlsena:
Elana Cooper
Apartment 15. C
229. East 79 St.
New York 10021
NY, U.S.A.
To: Mr Haning
c/o Dagmar Theatre
COPENAGENE
Luty / 10 / 69
Hello!
Ja opuszczam Los
Angeles w tych dniach, do Nowego Jorku. Mam tam pracę na 4 - 6 tygodni. Więc
piszę do ciebie, aby poinformować, że Krzysztof wyszedł ze śpiączki, ale to
zajmie chwilę, zanim kompletnie wyzdrowieje. On może mówić – ale nie chce.
Powiedział kilka słów, jak Hello! O.K to wygląda dla mnie, że jest w stanie
amnezji, ale nie ma sposobu, aby to potwierdzić (tak powiedział lekarz), my po
prostu musimy czekać, jak powiedział lekarz, i 24 godziny opiekować się nim.
Jego żona przybyła z
Polski – i to jest raczej smutne do odkrycia, jak ona postępuje. Ja nie biorę
sobie tego do serca, czy też umysłu. To jest po prostu smutne. Teraz jedyną
sprawą, moją intencją jest wyzdrowienie Krzysztofa. Mam zamiar pozostać w
kontakcie z lekarzami i pielęgniarkami, będąc w Nowym Jorku.
Możesz zatelefonować do
mnie, jeżeli zechcesz. Kod 212 Tel. 249-1721
Najlepsze życzenia
Elana
No, i teraz dopiero zaczynają się sakramenckie, ponieważ domyślne schody. Bo przecież... List został napisany ponad dwa tygodnie po przybyciu do Hollywood Zofii Komedowej. Po błyskawicznym opuszczeniu hotelowego apartamentu, który kosztował ówczesne 95 dolarów za dobę. Majątek, tygodniową pensję. Po porzuceniu na hotelowym parkingu uszkodzonego Mustanga Komedy i po zwróceniu mecenasowi Wolfowi – kiedy zawiadomił Frykowskiego, że zgłasza kradzież na policję – książeczki czekowej. A przecież jedyną intencją Elany Cooper było wyzdrowienie Krzysztofa. Ale nie tutaj tkwi zagadkowość tego listu. Zacznijmy nasze dywagacje od początku, a właściwie od końca.
Elana ma zamiar pozostać w kontakcie z lekarzami oraz z pielęgniarkami, będąc w Nowym Jorku. Bagatelka. 4489,4 km. O jej jedynej intencji już wiemy, ale kto za to zapłaci? W Kalifornii?! Krzysztof leży w cieszącym się znakomitą renomą, a więc drogim szpitalu, na oddziale neurologicznym i w izolatce. Poza ubezpieczeniem komunikacyjnym, nie posiada żadnego innego. Nie wykupił, twierdząc, że to zbyteczny wydatek. Przecież na siebie uważa! I teraz, kiedy okazało się, że to nie on, a ślepy los, lub wypadkowa mechanizmu czynów rozdaje karty? Spróbujmy to załatwić bez pieniędzy oraz solidnego ubezpieczenia dzisiaj, w dowolnym szpitalu, nawet posiadając tzw.: układy. Dalej...
Fakt, postępowanie Zofii Komedowej, kiedy pojawiła się po raz pierwszy w Midway Hospital, było bardzo smutnym odkryciem. Również dla Wojciecha Frykowskiego. Gdy przejęła po: „bracie Mr. Komedy” – za jakiego Mr. Fryko się podawał – opiekę prawną nad swym mężem, ograniczyła listę mogących odwiedzać Komedę osób do kilkunastu najbliższych jemu, ale przede wszystkim sobie. Dziwne? Tak, że... i tu przechodzimy do najważniejszego! Skąd to Elana Cooper wiedziała? Ponieważ w szpitalu, oraz przy łóżku Krzysztofa, począwszy od 22 stycznia już raczej nie bywała. Skąd wiedziała, że Krzysztof wyszedł ze śpiączki, jeżeli nie wiedział tego nawet Dr. Peter Gabor, opiekujące się chorym 24 godziny na dobę, opłacane przez Zofię pielęgniarki, a tym bardziej sama Zofia.
Skąd to Elana wiedziała, że Krzysztof już mówi? Tyle, że nie chce... ale powiedział: Hello! A także, również jej zdaniem, że ma amnezję. Więc może jednak powiedział: Hello?! Wiedziała również, że jeżeli będzie przez te 24 godziny, przez jakiś tam niewiadomy okres czasu pod stałą opieką, to zapewne zajmie chwilę, zanim kompletnie wyzdrowieje. Bardzo budujące i optymistyczne, ale pod czyją stałą opieką, tamtej polskiej zasmucającej żony? Żadnej z tych rewelacji nikt inny nie potwierdził, a przecież Krzysztofa odwiedzało wiele osób. Nikt! A więc skąd?
Owszem, zarówno Zofia, jak i odwiedzający Krzysztofa przyjaciele wspominali o nagłych objawach, które Dr. Gabor nazwał: nie kontrolowanymi i przypadkowymi, impulsywnymi odruchami. Zmieniający się wyraz nieruchomego wzroku, łzy, wędrówki palców po pościeli, a nawet lekkie uściśnięcia dłoni Zofii, czy też szukających dotykiem kontaktu, witających się z nim przyjaciół. Czasami ciche pojękiwania, lub niezrozumiałe dźwięki. Kilka dni po operacji, nagłe poderwanie się do pozycji siedzącej, kiedy Wojciech Frykowski odtworzył na ustawionym przez „Nizicha” w pobliżu łóżka adapterze kołysankę z „Rosemary’s Baby”. Niestety, jedynie na parę sekund. Stres mięśni – skwitował Dr. Gabor. Zofia Komedowa była odmiennego zdania. Twierdziła, że Krzysztof słyszy, być może również dostrzega, myśli, rozumie, pamięta i próbuje się komunikować. Ale nie mówi. To pewne.
Wiec czy to możliwe, że Elana dostrzegła w teoretycznie przypadkowych odruchach Komedy coś więcej, i kiedy? Czy bywała w szpitalu nocnym gościem, przemykając skrycie mrocznymi korytarzami i wkradając się do izolatki, w której spał Komeda? A może był ktoś na tyle zaprzyjaźniony, że informował ją – nieźle przy tym konfabulując – o postępach w kuracji. Pewnie tak, ponieważ również nie bywający u Komedy od przylotu Zofii Wojciech Frykowski, wręcz identycznie opisywał w swojej korespondencji stan zdrowia Krzysztofa, a kiedy osoby, które w szpitalu regularnie bywały, a także kontaktowały się z Zofią Komedową, twierdziły coś innego – wpadał we wściekłość i oskarżał je o kumanie się z ubecką agentką.
Ktoś informować musiał, ponieważ przez cały okres pobytu Zofii w Los Angeles wiedział dokładnie, i do tego ze szczegółami, co robiła, gdzie bywała i z kim się spotykała. Manipulacja tymi informacjami stała się podstawą oskarżania jej w wysyłanej do kraju korespondencji, a także w trakcie spotkań ze wspólnymi znajomymi. I rewelacje te wsiąkały, wsiąkały, wsiąkały tworząc fikcyjną, równoległą i do dzisiaj aktualną opowieść o fatalnej Zofii. Nie ważne, ponieważ nic już tej sytuacji nie zmieni. Ważne, że wytrwała.
Zofia Komedowa pozostała w Los Angeles wraz z leżącym w Midway Hospital Krzysztofem przez trzy miesiące. Do 18 kwietnia 1969 roku, gdy nie miała już żadnej możliwości dokonania innego wyboru. Niestety, na tym ostatnim, krótkim i bolesnym etapie ich wspólnego życia nie czekała na Komedów żadna, nawet najmniejsza, pozytywna niespodzianka. Szpital odmówił przeprowadzenia kolejnej operacji, tym razem – jak to sugerował poproszony przez Zofię o konsultację zaprzyjaźniony lekarz, Dr. Otto Lauterbach – trepanacji czaszki i klasycznego zabiegu na odsłoniętym mózgu. Kiedy Zofia Komedowa dotarła do Hollywood, dyrekcja szpitala już wiedziała, że Mr. Komeda będzie za chwilę kompletnym bankrutem. Jego lekarz, zaprzyjaźniony z nim Dr. Gabor, poza prywatną praktyką był jednocześnie pracownikiem szpitala. Proste. Ameryka.
Oszczędności, które w Stanach posiadał Krzysztof Komeda, starczyły na dwa pierwsze tygodnie. Natomiast potem, po wyzerowaniu bankowego konta, zaczęła się dla Zofii żebranina. Również do czasu, ponieważ nawet najbardziej hojne dary finansowe amerykańskich przyjaciół, Romana Polańskiego, zaprzyjaźnionych pracowników Paramount Pictures, jazzmanów i jazz fanów, oraz – o dziwo, to również Ameryka – osób jedynie pośrednio związanych ze środowiskiem Krzysztofa, nie były w stanie pokryć codziennych kosztów utrzymania. Zaprzyjaźniony z Komedami adwokat Wally Wolf – wspaniała postać, były mistrz olimpijski w pływaniu – próbował negocjować z producentem „amerykańskich” filmów Komedy, wytwórnią Paramount Pictures pokrycie narastającego w szpitalu zadłużenia poprzez szybkie wydanie płyt z muzyką z tych oraz innych filmów Krzysztofa. Bezskutecznie.
W rezultacie, w zamian za bezterminowe, czyli na zawsze, przejęcie praw do muzyki z filmów: „Rosemary’s Baby” i „The Riot” wytwórnia zobowiązała się do pokrycia zadłużenia naliczonego do dnia... No właśnie, do dnia zawarcia ugody. Natomiast szpital zawiadomił mecenasa Wolfa, oczywiście z uprzejmym smutkiem, że nie dostrzega możliwości, ani sensu dalszego pobytu Mr. Komedy, zwłaszcza w ich izolatce. W związku z tym sugeruje szybkie przeniesienie chorego do jakiegoś innego, zapewne socjalnego szpitala. Czyli do umieralni bez możliwości dostępu do jakiegokolwiek sprzętu specjalistycznego. A więc teoretycznie koniec drogi, nikt już Zofii Komedowej nie potrafił pomóc.
Po wielu dyskusjach w gronie najbliższych przyjaciół, oraz konsultacji mecenasa Wally Wolfa, a także zmuszeniu Konsulatu Polskiego do pomocy, otrzymawszy od polskiego MSZ gwarancję częściowego pokrycia kosztów przelotu wraz z Krzysztofem do Polski i po nawiązaniu kontaktu ze szpitalem w Warszawie, Zofia pożyczyła od Wolfa brakujące do opłacenia biletów lotniczych dolary – łączny koszt przelotu wyniósł prawie dwa tysiące – i uciekła z Hollywood po raz drugi do Polski.
Praktycznie uciekła – ponieważ po pierwsze, jeszcze wierzyła w ocalenie Komedy i w ponowną operację omawianą korespondencyjnie z warszawskimi neurologami, a po drugie dlatego, że gdyby wytwórnia filmowa nie dogadała się ze szpitalem, a ten zgłosił jej zadłużenie – z punktu widzenia prawa faktycznie jej debet, gdyż prawnie reprezentowała męża – zgłosił jako zamierzone oszustwo, czy też wyłudzenie, do prokuratury, wtedy Komeda skończyłby w umieralni i został już na zawsze w LA, Kalifornia... Na jakimś oplecionym łańcuchami autostrad cmentarzu, a i ona, dopóki nie oddałaby długu, koczowała by w jakimś tandetnym motelowym pokoiku z widokiem na te same autostrady. I gdzie tu uciec, co zrobić i dokąd pojechać, gdy wokoło tylko Ameryka?
Krzysztof Komeda odszedł 23 kwietnia 1969 roku. Trzeciego dnia po przylocie do Polski. W środę, kilka minut przed godziną czternastą. Nie doczekał zaplanowanej na czwartek operacji. Jeszcze w Midway Hospital zapadł na zapalenie płuc. W dniu opuszczenia szpitala było już obustronne, ale tej informacji nie umieszczono na karcie informacyjnej. Odkryli to dopiero lekarze w londyńskim szpitalu, gdzie spędził noc po przelocie nad Atlantykiem. Za późno. Trzy miesiące w śpiączce, błędnie zdiagnozowany i niewłaściwie leczony, nękany chorobami. Wychudły, krańcowo osłabiony, pozbawiony odporności. Na wszystko, na cokolwiek było już za późno.
Co dalej...
Marek Hłasko, najbliższy hollywoodzki przyjaciel, ale i bezpośredni sprawca tragedii, nie wybaczył sobie tych kilku chwil alkoholowego szaleństwa na mrocznej, nocnej Oriole Lane. „Jeżeli Krzysio umrze, to i ja pójdę.” Tak stwierdził w rozmowie z Markiem Nizińskim, przesiadując jednocześnie w szpitalnej poczekalni – ale nie przy łóżku Komedy – do dnia jego powrotu do kraju. On również, następnego dnia po Krzysztofie i Zofii, odleciał do Izraela, na plan filmowej fabuły realizowanej na podstawie jego opowiadania. Po latach tułaczki i podłego życia, powracał do swojej Europy jako uznany, nadal cieszący się popularnością pisarz... i już nigdy – co gwarantowały mu zawarte umowy – nigdy już nie kierowca ciężarówki, czy też robotnik w kalifornijskiej fabryce Nurowskiego.
O śmierci Krzysztofa Komedy dowiedział się podobno dopiero 13 czerwca 1969 roku, po przybyciu z Izraela do Niemiec, do Wiesbaden. Odszedł w nocy z 13 na 14. Przyczyną śmierci było zatrzymanie akcji serca na skutek połączenia środków farmakologicznych z dużą dawką alkoholu.
Marek „Nizich” Niziński. Cierpiał... Po śmierci Komedy, następnie Marka Hłasko, Wojciecha Frykowskiego i Abigail Folger, jego amerykańskiej partnerki, a także Sharon Tate, żony Romana Polańskiego i Jay Sebringa, hollywoodzkiego fryzjera gwiazd – dwóch pierwszych kochał, kilkoro z nich lubił, a „Fryka” się panicznie bał, ale wszystkich fotografował – ten wątły i utykający podobnie jak Komeda na porażoną chorobą Polio nogę, utrzymywany i rozpieszczany przez matkę genialny fotografik, oraz niedoszły metaloplastyk, pisarz i poeta pogrążył się w depresji pijąc, rozpaczając nad losem innych, lecz przede wszystkim swoim i szalejąc po stanowych, nocnych highwayach otrzymanym w prezencie od matki żółtym dodge challengerem. Wyzywając na pojedynki podobnych mu straceńców. „Vanishing Point” – to film, którego scenariusz napisał kumpel „Nizicha”, Barry Hall, na kanwie jego przygód. Co w Hollywood przeżył i czego był świadkiem, to postanowił opisać, i spisywał deponując u Ewy Krzyżanowskiej kolejne zabazgrane, lub wystukane na maszynie do pisania kartki. Skończyło się na kilku krótkich tekstach opublikowanych w polonijnej prasie, i na sporym brudnopisie scenariusza, którego nawet jego matka nie potrafiła odcyfrować.
Odszedł w styczniu 1973 roku, niecałe cztery lata po Krzysztofie Komedzie.
„Przepraszam, nie mam już siły...” Tak zdecydował, odkręcając gaz i popijając tabletki nasenne dużą dawką alkoholu. Parę tygodni przed odejściem zgromadził w stos, i podpalił wszystkie fotografie, jakie kiedykolwiek wykonał.
Matka Marka Nizińskiego, Ewa Krzyżanowska, pochowała syna, rozsypując jego prochy nad falami Pacyfiku, w czasie rejsu z LA w stronę wyspy Catalina. Ostatnie lata swojego długiego życia spędziła w Polsce. W ukochanym Zakopanem, a potem w Warszawie, w pobliżu Zofii Komedowej i jej syna. Z kilku kolejnych, zapewne nostalgicznych wypraw, czy też powrotów do L.A. przywoziła sukcesywnie zdeponowane przez najbliższych w jej mieszkaniu przedmioty z dawnych lat.
Rękopisy Hłaski, które przekazała Pani Marii, jego matce. Maszynę do pisania, którą zabrała ze sobą do Hollywood lecąca tam po raz pierwszy Zofia. Pewnie myślała, że tak samo jak w Europie, będzie nadal menedżerem Komedy. Maszyna wylądowała na biurku Hłaski, kiedy w napadzie depresji wyrzucił tę swoją przez okno. Fotografie, listy i rodzinne bibeloty. Kompletnie nieczytelny, bazgrany pamiętnik syna. Biblię i drewniany, składany stojący krzyżyk. Te ostatnie Marka Hłasko. Dwa stare albumy z jeszcze starszymi fotografiami. Bolesne, ponieważ przypominały, że pochodziła z rodziny zasymilowanych Żydów. Nikt poza nią Holokaustu nie przeżył. Powróciła do ojczyzny, ale pozostała samotna.
Poszukiwała, syn Zofii poszukiwał. Ani śladu. Komplet srebrnych stołowych sztućców i otrzymaną od Barbry Streisand, ostatniej pracodawczyni, szkatułkę z tandetną pozłacaną biżuterią. Wręczony jej na pożegnanie przez pierwszego pracodawcę, tancerza Freda Astaire, złoty pierścień z dwoma osadzonymi w platynie, wielkimi jak czereśnie prawdziwymi perłami, którego sprzedaż zapewniła na starość dostatnie życie. A także niewielki medalion z puklem włosów jej syna. „Wrzuć do oceanu, kiedy będziesz płynął na Catalinę” – poprosiła syna Zofii. Daleko. Medalion nadal czeka. Opowiadała, opowiadała i opowiadała. Była urodzoną narratorką. Wystąpiła w dwóch dokumentach i zabrała głos w kilku radiowych audycjach. Przez ostatnie lata życia dyktowała synowi Komedowej wspomnienia. O swojej drodze do Ameryki, ale przede wszystkim o Komedzie, Hłasce i o „Nizichu”. O ostatnich takich przyjaciołach. „Nie budź mnie, proszę, daj zasnąć...” – powiedziała synowi Zofii, kiedy cmoknął ją w policzek pochylony nad jej szpitalnym łóżkiem. I zasnęła na zawsze. Kilka tygodni wcześniej spaliła wszystkie swoje fotografie oraz dokumenty.
Elana Cooper – hollywoodzki pseudonim, to Elana Eden – powróciła z Nowego Jorku, ale dopiero po wylocie Krzysztofa oraz Zofii. Z nikim nie nawiązała ponownego kontaktu. Zniknęła, jak tysiące jej podobnych, w hollywoodzkim tyglu próżności nie pozostawiając po sobie śladu. Ale, czy na pewno?
Poszukiwał jej Wojciech Frykowski, oraz Abratowski, rozpytując wśród znajomych. Szukał Marek Niziński, aby przekazać zamówione przez nią odbitki jej foto portretu. Dziwne... Jedynie dwóch starannie wybranych, wykonanych w odstępie dwóch lat ujęć. Oraz wszystkich negatywów, czego kategorycznie zażądała. „Nizich” lubił fotografować przyjaciół, i to dzięki niemu powstał fotograficzny reportaż z pobytu Komedy w Hollywood. Ale bez Elany, która wręcz histerycznie reagowała na skierowany w jej stronę obiektyw aparatu.
Czy miało to związek z jej przeszłością? Była już przecież znana. Urodziła się w niewielkiej miejscowości Bat Yam w pobliżu Tel Awiwu. Jej ojciec przybył do Palestyny z Polski, był ogrodnikiem, a matka emigrantką z Rosji. Elana marzyła o scenie teatralnej od dziecka, i ukończyła studia aktorskie w szkole przy słynnym teatrze Habima w Tel Awiwie. W 19 roku życia otrzymała główną rolę w opartej na biblijnej historii superprodukcji pt. „The Story of Ruth”. Zdobyła rozgłos, ale niczego już więcej nie zagrała, ani jednej filmowej roli. Oskarżona, wraz z kilkoma innymi hollywoodzkimi gwiazdami, przez arabską dyplomację o lobbowanie na rzecz Izraela, powróciła do ojczyzny. Przez trzy lata była żoną Nissima Aloni, znanego izraelskiego pisarza i reżysera teatralnego. Ich wspólny artystyczny projekt, objazdowy, występujący w kibucach teatr nie wypalił, a załamany Nissim zaczął pić i powrócił do poprzedniej partnerki. Słynnej, znacznie starszej od niego izraelskiej aktorki.
W 1965 roku Elana rozwiodła się i pojawiła na nowo, teoretycznie nowa w Mieście Aniołów. Późno, stanowczo za późno jak na kontynuację hollywoodzkiej kariery. W tym wieku odcina się już raczej kupony. Dziwne, dlaczego więc nie pozwalała się fotografować oraz unikała rozgłosu. W opinii Marka Hłasko pisała świetne poetyckie teksty, a Krzysztof twierdził, że co prawda niewiele potrafi, ale jest muzykalna i ma ciekawy, niski tembr głosu.
W piątek, szóstego czerwca 1969 roku, sześć tygodni po odejściu Krzysztofa Komedy, Elana Cooper wstępuje w związek małżeński ze starszym o rok Fredem Myrowem, utalentowanym kompozytorem, późniejszym autorem dwudziestu ośmiu kompozycji filmowych, oraz przyjacielem Jima Morrisona, wokalisty grupy The Doors. „An American Dream” – którego tak bardzo obawiała się Zofia Komedowa. Poznała swojego przyszłego małżonka na przyjęciu u Bronisława Kapera, tego samego wieczora, co i Krzysztofa Komedę. Frederic „Fred” Myrow pochodził ze znakomitej, wielopokoleniowej muzycznej rodziny. Jego dziadek, producent muzyczny Irving Mills, był odkrywcą Duke’a Ellingtona, a ojciec, Josef Myrow, dwukrotnie nominowanym do Oskara uznanym w Hollywood kompozytorem i członkiem hollywoodzkiej Akademii Filmowej. Małżeństwo zaowocowało trzema córkami – Rachaelą, Shirą oraz Neorą, i przeżyło szczęśliwie trzy dekady. Po nagłej, spowodowanej zawałem serca, śmierci swojego męża w styczniu 1999 roku, Elana popadła w głęboką depresję i zamieszkała w odosobnieniu.
Jesienią 1998 roku odnalazł ją przez kompletny przypadek reżyser dokumentalista, Krzysztof Bukowski. Twórca poświęconego Krzysztofowi Komedzie filmu dokumentalnego pt. „Wybrańcy bogów umierają młodo” realizował na terenie Izraela dokument o Aleksie Dancygu, Polskim Żydzie mieszkającym w kibucu Nir Oz na pustyni Nagew, a również poszukiwał śladów pozostawionych w Izraelu przez Marka Hłasko. Przebywająca w Tel Awiwie z wizytą u rodziny Elana, kiedy już Krzysztof Bukowski potwierdził, że to faktycznie jest Ona i zadał swoje jedyne, dotyczące Komedy pytanie – odpowiedziała po krótkim namyśle: „Nie znam i nie pamiętam. Proszę nie telefonować!” I odłożyła słuchawkę.
Zofia Komedowa. Już
nigdy nie związała się z nikim na stałe. Z jej winy, bo jak tu pielęgnować nowy
związek, kiedy przy łóżku, na komodzie i na ścianach stoją oraz wiszą
fotografie Komedy. Pozostała w Warszawie. Nadal mieszkała w swoim, lecz
przecież również Krzysztofa, mieszkaniu na Żoliborzu i pracowała jako menedżer
w Polskim Stowarzyszeniu Jazzowym. Nie podtrzymała rodzinnych związków,
ograniczając je do koniecznych, także z synem. Zabrakło jej siły, czy też nadal
zbyt bolało. Więc mieszkała samotnie. Czasami, przez kilka miesięcy, z którąś z
bliskich przyjaciółek, kiedy już kompletnie nie radziła sobie z depresją. Jak
Kameleon, kiedy trzeba elegancka i zdystansowana businesswoman, a kiedy indziej
wpisująca się w klimaty chwil jazz–fanka, doprowadziła do wydania nut z
najważniejszymi kompozycjami Komedy, serii płyt z jego muzyką, zgromadziła
pamiątki, oryginalne zapisy nutowe, listy, dokumenty i fotografie. Pracując w
PSJ, wypromowała wiele gwiazd polskiego jazzu, w tym pianistę Mieczysława
Kosza. Budowała w charakterystyczny dla niej, przypominający szalejące tornado
sposób kolejne projekty, snuła plany. A równolegle...
Czesław
Niemen i Zofia Komedowa, Warszawa 1968
Regularne wizyty w szpitalu dla nerwowo chorych w Komorowie, dwie próby samobójcze, zakaz przebywania w warszawskim klubie SPATiF. Plotki. Coraz dotkliwsze, wyszydzające jej zachowania plotki i pomówienia, a nawet doniesienia prasowe. „Sexi wdowa po słynnym kompozytorze.” „Jazzowa wdowa.” „Spatifowski pijany stolik Komedowej.” Tysiące tabletek Relanium, setki butelek alkoholi. Przegrywała i traciła grunt pod stopami, ale czy na pewno?
Zniknęła w lecie 1975 roku, wraz z kolejnym, tym razem znacznie młodszym partnerem i zamilkła, zrywając wszelkie kontakty. Po paru tygodniach zatelefonowała informując, że jest w Bieszczadach i jest jej bardzo dobrze.
Dom
Zofii Komedowej, Chmiel na Sanem
W piątek, 25 czerwca 1976 roku, po ponad półrocznym milczeniu, Zofia wezwała swojego syna na pilną rozmowę. Zapamiętał tę datę. Kiedy następnego dnia rano jechał w stronę wyznaczonego miejsca spotkania, do Chmiela nad Sanem, małej wioski w Bieszczadach, przejeżdżał przez wymarłe i nadal zamglone gazami łzawiącymi, obstawione milicyjnymi sukami ulice Radomia obserwując mijany, zdemolowany i osmalony dymami pożaru budynek Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Natomiast, gdy w końcu dotarł do bieszczadzkiego końca świata, czyli do siódmego kilometra przed końcem drogi w Zatwarnicy?
Kupiła górę, nie taką znowu wielką, ale z widokiem na San i połoniny. Rozpoczęła budowę pensjonatu. Niewielkiego, tylko kilkanaście pokoi. Do Warszawy już nie wróci. Zaczyna od nowa. Za kilka miesięcy stan zamknięty, a za rok zaprasza na Wigilię. Nie zbudowała. Mieszkała przez ponad dwie następne dekady w stojącej na skarpie z widokiem na San niewielkiej, wyremontowanej owczarni. Podpadła miejscowym notablom, więc ją skutecznie wykończyli, uniemożliwiając kontynuowanie budowy. Nic w tym dziwnego, ponieważ włączyła się czynnie, oczywiście w charakterystyczny dla niej sposób, w pomoc najuboższym mieszkańcom gminy Lutowiska, a także szukającym schronienia, napływającym z całego kraju narkomanom. Przez wiele lat była opiekunem społecznym. Kolportowała opozycyjne ulotki, organizowała pomoc prawną i wspomagała finansowo bieszczadzkich opozycjonistów, aby następnie pomagać w organizacji Strajku Ustrzyckiego i zabiegać o ochronę bieszczadzkich cerkwi. W sprawie Komedy?
Nadal czynna i dynamiczna, w nieustającej podróży. Dziesiątki spotkań z jazzfanami i miłośnikami filmowej twórczości Komedy. Prelekcje i koncerty. Wywiady oraz publikacje prasowe i filmy dokumentalne. Uzupełniania kolejnymi zdobyczami stojącej w żoliborskim mieszkaniu, pęczniejącej archiwaliami komody. „Archiwum Krzysztofa Komedy” – tak je nazwała. Wydanie w formacie CD kompletnych nagrań muzyki Komedy. Ale ani słowa o „amerykańskim” Krzysztofie, i niewiele o rodzinnym życiu. Jeżeli już konieczne, to wyłącznie zdawkowe informacje. Dlaczego?
Zofię Komedową dogoniła przeszłość oraz hollywoodzkie prawdy Frykowskiego i Abratowskiego, które wsiąkały, wsiąkały i pozostały. Nie oni jedni opowiadali, a także publikowali. Nie tylko na ten temat. Specyficzne, artystyczne środowisko przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Życie na krawędzi i na kreskę, alkohol, ryzykowne zachowania, post-wojenne traumy, środowiskowa swoboda obyczajowa i presja konieczności wygranej. Żądza zrobienia kariery za wszelką cenę. Przecież nie była inna. Wręcz odwrotnie, to ona wygrywała! Dla siebie, dla Krzysztofa Komedy. Córka ziemianina i legionistki, miała solidny kręgosłup moralny. Ale to spontaniczne, czasami szalone młode życie? Jak i Komeda. Podobno mężczyźni więcej mogą i więcej się im wybacza. Zofii nic nie wybaczono.
Jazz Camping
Kalatówki 1959. Zofia Komedowa, saksofoniści w piżamach: Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz
i Krzysztof Komeda
Wylądowała w Los Angeles po raz pierwszy, a już na pewno po raz drugi wraz z balastem swojej przeszłości. I tak została przyjęta. Proste. Czarno-białe. Ci, którzy poznali Zofię Komedową dopiero w L.A., polubili ją i szanowali, podziwiali i pomagali, aby następnie pozytywnie wspominać utrzymując z nią kontakt przez długie lata. Natomiast ci, którzy znali ją jeszcze w kraju? Rok po roku i dekada za dekadą... coraz gorzej! Więc zamknęła się w sobie i przestała reagować. Zarówno na coraz dziwniejsze, w miarę upływu czasu, wspomnienia osób które nie zawsze były jej bliskie, a nawet znane, jak również na kolejne, pojawiające się cyklicznie odkrycia i ujawnienia nieznanych, wstrząsających i najczęściej kompletnie wydumanych faktów dotyczących pobytu Krzysztofa w Hollywood. „Przestań się przejmować!” – perswadowała synowi, dodając: „Bo wiesz, są i tacy, którzy nie zapracowali swoimi sukcesami na bilet, ale nadal chcą za wszelką cenę wskoczyć do odjeżdżającego pociągu”.
„Zośka, ty wszystko zostaw i tylko pisz! Publikuj! Czas zaciera ślady!” – prosili ją przyjaciele. Nie w sprawie historii polskiego jazzu i polskiego czasu Komedy, te były udokumentowane i opisane przez wielu publicystów. Ale ten nadal zagadkowy i tajemniczy, ponieważ przesłonięty mgłą niedopowiedzeń i plotek czas amerykański? Wielu z nich prowadziło własne dochodzenia. Staranne i metodyczne. Przecież nie wszyscy Komedową lubili, więc gdyby tak na czymś ją złapać? Krzyżowe, ponieważ prawie wszyscy się nawzajem znali.
Staszek Otałęga. Nowojorczyk i były jazzman z Krakowa, oraz jego serdeczny kumpel, Marek „Karo” Karewicz. Fotografik i dusza jazzowego środowiska. „Karo” znał wszystkich i wiedział o nich więcej, niż oni sami o sobie wiedzieli. Zwłaszcza o swoich życiowych partnerach. Jan Byrczek. Kontrabasista z Tria Komedy i prezes Polskiej, a następnie sekretarz generalny Europejskiej Federacji Jazzowej i jego przyjaciel, Jerzy Kosiński. Pisarz znający się z Komedami jeszcze z Krakowa, z lat pięćdziesiątych. Dramatopisarz i rysownik, Sławomir Mrożek. Bliski kolega Zofii z tego samego okresu i Jan Chęciński, mieszkający w L.A. producent filmowy. Amerykański dystrybutor filmu „W pustyni i w puszczy” i reżyser dokumentu o Sławomirze Mrożku. Andrzej Czyżewski, kuzyn oraz biograf Marka Hłaski próbujący podważyć wersję o jego winie i matka „Nizicha”. Ewa Krzyżanowska, którą w związku z powyższym nękał ciągłymi przesłuchaniami. Aktorka Elżbieta Czyżewska. Zofia bardzo ją lubiła, a jednocześnie posądzała o wieloletni romans z Krzysztofem. Bez dowodów. A także były mąż Elżbiety Czyżewskiej, serdecznie zaprzyjaźniony z Komedą od czasu pierwszego festiwalu jazzowego w Sopocie, od poniedziałku 6 sierpnia 1956 roku, reżyser Jerzy Skolimowski. Gene Gutowski, producent filmowy. Przyjaciel Romana Polańskiego i jego polski partner biznesowy, Jan Zylber. Perkusista z pierwszego składu Sekstetu Komedy” i rzutki międzynarodowy handlowiec. Organizator oraz fundator obchodów 20. rocznicy śmierci Krzysztofa Komedy i trwającego dwie doby panelu dyskusyjnego w warszawskim hotelu Forum, gdzie powyższe rozmowy miały miejsce.
Tomasz Lach
Ciąg dalszy w części drugiej. Tutaj
©Jazz Forum 2018