Aktualności
U. Shrinivas, 2014
fot. Abstract Logix



Remember Shrinivas

Agnieszka Antoniewska



Dzisiaj obchodzimy 46. urodziny Uppalapu Shrinivasa, artysty zespołu Remember Shakti, pierwszą po jego śmierci. Dlatego nie jest to relacja z jego koncertu czy recenzja płyty, ani nawet podsumowanie ścieżki kariery tego fenomenalnego mandolinisty. To wspomnienie szczególnego z nim spotkania naszej autorki, Agnieszki Antoniewskiej, niczym kartka wyrwana z jej dziennika.

Można by powiedzieć, że ojcem mojej znajomości ze Shrinivasem jest John McLaughlin. Ten legendarny gitarzysta w latach 70. wraz z tablistą Zakirem Hussainem powołał do życia zespół Shakti, który połączył świat jazzu z indyjską muzyką klasyczną. Kolejna „inkarnacja” tej grupy, Remember Shakti, powstała w 97. roku. Do tego składu McLaughlin zaprosił między innymi U. Shrinivasa, wirtuoza mandoliny.

Pewien szaman wiele lat temu podzielił się ze mną podwójnym albumem tej formacji. Muzyka od pierwszego dźwięku zafascynowała mnie swoją odmiennością od wszystkiego, czego słuchałam wcześniej. Jesienią 2013 roku miało się spełnić moje marzenie posłuchania tego projektu na żywo.

Muzycy Remember Shakti przyjechali do Polski na zaproszenie Anny Stańko i jej taty, Tomasza, by wystąpić podczas festiwalu Jazzowa Jesień w Bielsku-Białej. Ania wiedziała o moim uwielbieniu dla Shakti i to raczej za sprawą jej czarów, a nie przypadku, pozwolono mi przyglądać się próbie zespołu, mimo że członkowie zespołu nie zgodzili się na obecność dziennikarzy czy fotografów. Byłam wyjątkiem.

Kiedy wchodziłam na salę przez scenę, mijałam muzyków siedzących na podwyższeniu, w półokręgu, ze skrzyżowanymi nogami, z bosymi stopami owiniętymi tkaniną. Na widowni tylko ja. Na scenie tylko oni. Nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście. Skupienie, bezruch i cisza były wyrazem szacunku do muzyki, która działa się w mojej obecności. Siedziałam blisko, obserwowałam jak grają, jak reagują na siebie, słuchałam ich śmiechu i rozmów o kolejnych utworach. Już podczas próby grali tak pięknie!

Gdy po jej zakończeniu wszyscy udaliśmy się za kulisy, podeszłam nieśmiało do mojego muzycznego mistrza, Zakira Hussaina. Powiedziałam, czym dla mnie jest ten dzień, że muzyka, że marzenie, że zachwyt. A na koniec zapytałam, czy zagrają Lotus Feet – to ten utwór po pierwszym przesłuchaniu pochłonął mnie bez reszty. A Zakir na to, że nie zaplanowali go na ten wieczór. Trochę żal, pomyślałam przez chwilę, ale ta myśl szybko zniknęła. 


Remember Shakti podczas koncertu w Bielskim Centrum Kultury w ramach festiwalu Jazzowa Jesień w Bielsku-Białej, 2013, fot. Jarosław Rerych, dzięki uprzejmości autora


Tuż przed koncertem, podobnie jak panowie z zespołu, zmieniłam codzienny strój na bardziej odświętną szatę – indyjską, rzecz jasna (ale nie sari!). Siedziałam w drugim rzędzie i, tak jak na próbie, byłam blisko w każdym sensie. Słuchałam i odczuwałam zadziwienie tą muzyką raz po raz.


U. Shrinivas i Shankar Mahadevan podczas koncertu w Bielskim Centrum Kultury w ramach festiwalu Jazzowa Jesień w Bielsku-Białej, 2013, fot. Lucjusz Cykarski/Bielskie Centrum Kultury, dzięki uprzejmości autora


Shrinivas zerkał na mnie po niemal każdym utworze lub swoim solo, szukając potwierdzenia w moich oczach, że nie tyle słucham, a słyszę – w pełni świadomie i aktywnie. I jak mnie to cieszy. Tak wymienialiśmy energię. Wszyscy w Remember Shakti to doskonali instrumentaliści, każdy z osobna mocno ukorzeniony w swojej kulturze. Wydawało się, że muzyka się staje przed publicznością.


U. Shrinivas i Shankar Mahadevan podczas koncertu w Bielskim Centrum Kultury w ramach festiwalu Jazzowa Jesień w Bielsku-Białej, 2013, fot. Lucjusz Cykarski/Bielskie Centrum Kultury, dzięki uprzejmości autora


Po koncercie, oczywiście, rzuciłam się im wszystkim na szyję. Może poza Johnem. On, taki dostojny, zarazem pełen witalności i spokoju, wydawał się kompletnie niedostępny. Pamiętałam przecież, że zanim ja pojawiłam się na świecie, on już grał z Milesem Davisem i był największym muzycznym guru mojego brata!


Remember Shakti: (od lewej) Zakir Hussain, Shankar Mahadevan, U. Shrinivas, V. Selvaganesh, John McLaughlin podczas koncertu w Bielskim Centrum Kultury w ramach festiwalu Jazzowa Jesień w Bielsku-Białej, 2013, fot. Lucjusz Cykarski/Bielskie Centrum Kultury, dzięki uprzejmości autora


Po bielskim koncercie długo rozmawiałam ze Shrinivasem. Mówił spokojnie, cichutko, jakby nie chciał, by ktoś przypadkiem usłyszał choćby słowo z jego opowieści. Umówiliśmy się na wspólne śniadanie skoro świt przed wyjazdem zespołu do Warszawy na koncert w Sali Kongresowej. Gdy się pojawiłam, w hotelowej restauracji byli tylko oni – całe Remember Shakti. No i ja. Zaprosili mnie do swojego stołu. Wtedy tak naprawdę po raz pierwszy rozmawiałam z Johnem McLaughlinem. „Zatem kim jesteś?” – zapytał. I na rozmowach i śmiechu minęło nam całe śniadanie.


U. Shrinivas podczas koncertu z Remember Shakti w Sali Kongresowej w Warszawie, 2013, fot. Martin Jan Ogrodnik, dzięki uprzejmości autora


Potem była Warszawa. Ja z mamą na liście gości zespołu. Siedziałyśmy w pierwszym rzędzie. Obie jak w transie. Muzyka płynęła ze sceny jak fala za sprawą Johna, Zakira i Shrinivasa, a także głosu Shankara Mahadevana oraz indyjskich instrumentów perkusyjnych: kanjiry, ghatamu i mridangamu w rękach V. Selvyganesha. Dla mnie formalnie trudna do zrozumienia, pełna polirytmii i wirtuozerii. Dlatego nastawiona raczej na czysty, intuicyjny odbiór, dźwięki wchłaniałam poprzez czaszkę. Ciało podążało za rytmem wybijanym na tabli i kanjirze. I nareszcie usłyszałam moje wymarzone Lotus Feet, którego melodię tak czule zagrał na mandolinie właśnie Shrinivas… Kto nie był, nie zrozumie...

Publiczność jeszcze nie zdążyła w pełni opuścić sali koncertowej po ostatnim bisie, kiedy Selvaganesh niemal wciągnął mnie z mamą na scenę, gdzie dokonaliśmy stosownych uprzejmości i wzajemnych zachwytów nad jakością jedwabiu naszych indyjskich tunik. Kiedy w kuluarach kontynuowałam ciche rozważania na tematy ważkie ze Shrinivasem, moja mama nagle zniknęła mi z oczu. Znalazłam ją po dłuższej chwili przy stole, spożywającą kolację z Johnem, Zakirem, Selvą i Shankarem. Taki widok cieszy jak mało co. Z uwagi na okoliczności i towarzystwo, biesiada była kompletnie surrealistyczna. To jedna z tych chwil, które zostają w pamięci na zawsze.

Tak serdeczni, ciepli, normalni ludzie, od których w takich momentach nie bierze się autografów, nie prosi o wspólne zdjęcie, krótko mówiąc – nie robi nic, co mogłoby ich spłoszyć. Najlepsze, co można w takiej chwili z siebie dać to być sobą. Nie nakręcać się myślą, że to legendy muzyki, tylko traktować ich jak przyjaciół. Nawet jeśli oznacza to dzielenie się dylematami różnej maści. Po usłyszeniu jednego z nich, John McLaughlin wstał, wziął moje ramiona w swoje ręce i, patrząc tymi swoimi dobrymi oczami, powiedział: „Remember – it has to be Agnieszka’s”, bym pamiętała, że to, co tworzę, musi nosi w sobie mnie. A potem przytulił jak dziecko. Łzy leciały mi jak grochy! Kiedy John McLaughlin mówi coś takiego, przyjmuje się to jak błogosławieństwo guru! Artyści na kartce zapisali mi numery i litery, które miały mi pomóc w znalezieniu ich na świecie. Czy to aby nie zbyt wiele emocji jak na jeden wieczór?!

Jeszcze tej samej nocy wymieniliśmy ze Shrinivasem z tysiąc słów, ale już za pośrednictwem telefonu i, jak się potem okazało, tą drogą mieliśmy poznać się lepiej. Przyznam, że ani razu nie przeszło mi nawet przez myśl, że buduję relację z jednym z najważniejszych artystów Indii, mistrzem, wirtuozem mandoliny znanym na świecie, „cudownym dzieckiem”, jak przypomina niemal każdy artykuł prasowy, które do perfekcji opanowało grę na instrumencie już w wieku 10 lat. Pamiętałam jednak za każdym razem, że poznaję piękny, muzyczny umysł, wymykający się wszelkim stereotypom. 


Koncert U. Shrinivasa w blasku świec w The Wood Room wytwórni Real World Records Petera Gabriela, w ramach sesji nagraniowej albumu „Rama Sreerama”, 1992, fot. Stephen Lovell-Davis, dzięki uprzejmości Real World Records


Mimo tych wszystkich niezwykłych cech, Shrinivas pozostał bezpośredni, łagodny i pełen wdzięku. Jego pokora wobec muzyki była wręcz wzruszająca. Mówił mi o sobie: „jestem zwyczajnym człowiekiem, studentem muzyki”. Był w procesie poznawania, ciągłej praktyce, potrzebie odrabiania „pracy domowej” każdego dnia. To za jego sprawą mandolina w formie specjalnie przez niego zaprojektowanej – maleńkiej, elektrycznej, z pięcioma strunami – pojawiła się w Carnatic music, muzyce klasycznej z południowych Indii. Mimo głosów o profanacji, nigdy się nie poddał, aż jego muzykę docenił i pokochał cały kraj, a potem świat. Poprzeczkę najwyżej stawiał sobie sam, nie odcinał kuponów od swoich osiągnięć i popularności, to nie byłoby w jego stylu. Pozwalało mu to wykraczać znacznie poza indyjską muzykę klasyczną, w której się wychował i tworzył przez całe życie. Był otwarty na innych i chętnie grał z tymi, którzy czuli taką pasję do muzyki jak on – niezależnie od gatunku. Mimo nieśmiałości, wchodząc na scenę nie miał tremy, anielski spokój wprost z niego emanował.


Chingari w składzie (od lewej) Ranjit Barot, U. Shrinivas, Etienne Mbappe, 2014, fot. Abstract Logix


To, co poznałam z jego muzycznego dorobku, to nadal tak naprawdę jakiś maleńki fragment. Jego nagrania w formie płyt CD nie są dostępne w Polsce, poza koncertem z Remember Shakti, „Saturday Night In Bombay”. Niektóre przysłał mi z Chennai, gdzie mieszkał, inne zdobyłam dzięki uprzejmości życzliwych osób. Jego ostatni album, „Bombay Makossa”, nagrany przez trio o nazwie Chingari, został wydany jesienią ubiegłego roku. Polecam, by zbyt dużo o muzyce Shrinivasa nie myśleć, nie definiować, nie porównywać – tylko być otwartym na poznawanie. Wielu jego utworów muszę słuchać w kółko, długo i wytrwale – są tak skomplikowane i wyrafinowane. A bywa, że ich sens dociera od razu, choć postrzegam go przecież przez pryzmat mojej wiedzy i doświadczenia. Tak czy inaczej, dla mnie muzyka Shrinivasa to „stan”, w który się przenoszę za każdym razem, gdy naciskam play. 


U. Shrinivas w studiu Real World Records podczas sesji nagraniowej albumu „Rama Sreerama”, 1992, fot. Stephen Lovell-Davis, dzięki uprzejmości Real World Records


Był jedną z niewielu osób, o których mogę powiedzieć, że są tak po prostu dobre. Zawsze obecny, gdy go potrzebowałam, choćby za chwilę wychodził na scenę. Posiadał tę rzadką w dzisiejszych czasach cechę – dotrzymywał słowa. Był też bardzo opiekuńczy – wydawał się poważnie przejęty moim każdym najmniejszym katarem. Zawsze bawiło mnie, kiedy wyobrażałam sobie, ile musi rozumieć z moich spraw prosto z korporacyjnego open space’u. Ciągle mnie pytał: „why not?”, dlaczego nie?, i już nic nie wydawało się niemożliwe. To, kim był, było jak odlew mojej potrzeby.


U. Shrinivas podczas wywiadu w programie telewizyjnym Virundhinar Pakkam w indyjskiej telewizji Sun TV, 2014 (kadr z programu)


Dziś, 28 lutego, Shrinivas skończyłby 46 lat. Na skutek powikłań po transplantacji wątroby zmarł 19 września 2014 roku. W postaci, w jakiej go znałam, już go nie spotkam. Najpierw był wielki żal i pustka nie do wypełnienia. Męczyły niezadane pytania, nieodbyte podróże, niespędzony czas. Pozostało mi po nim nie tylko kilka płyt, odrobina herbaty „masala chai” i sprezentowane przez niego kolczyki podobne do tych, które sam nosił, ale ocean inspiracji, nie tylko muzycznych. By się wiele uczyć, by żyć uważnie, w zadziwieniu. I zmienić stosunek do czasu.


U. Shrinivas podczas wywiadu w programie telewizyjnym Virundhinar Pakkam w indyjskiej telewizji Sun TV, 2014 (kadr z programu)


Słucham Sarvaani i myślę o Shrinivasie z uśmiechem i zachwytem, składam dłonie do czoła i ust, dziękuję.


Download the English version of the article by Agnieszka Antoniewska:

https://drive.google.com/file/d/0BxVLFdzRoVtzMmR2X1I3ZlM3eWs/view?usp=sharing




  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm