Sarah McKenzie
20.11.2017 (poniedziałek), godz. 19.00
Teatr IMKA
ul. Marii Konopnickiej 6
Warszawa
Bilety: od 139,00
Dostępne tu, lub w kasie Teatru Imka
Agnieszka Antoniewska
Wywiad z australijską wokalistką i pianistką, która wystąpi 20 listopada w warszawskim Teatrze IMKA
Wschodzącą gwiazdę jazzu już okrzyknięto
następczynią Diany Krall. Na warszawskim koncercie Sarah McKenzie zaprezentuje
materiał z albumu „Paris In The Rain”, który ukazał się w tym roku pod
skrzydłami słynnej wytwórni Impulse! Records. Z australijską artystką rozmawia
Agnieszka Antoniewska.
JAZZ FORUM: Co powiedziałabyś o swojej muzyce komuś, kto nie miał jeszcze okazji jej posłuchać?
SARAH MCKENZIE: Wywodzę się z tradycji bluesa, swingu, amerykańskiej piosenki. Moi mistrzowie to Cole Porter i Irving Berlin. Uwielbiam twórczość Duke’a Ellingtona — klimat utworów z jego repertuaru, jak w Take the „A” Train czy Sophisticated Lady… Ale sama również piszę muzykę i teksty w podobnym do nich stylu. To stary dobry swingujący jazz charakterystyczny dla Elli Fitzgerald, ale te piosenki niosą w sobie coś zupełnie nowego, mojego.
JF: W jaki sposób tradycja tej muzyki łączy się z tym twoim indywidualnym głosem?
SM:
Wydaje mi się, że staram się absorbować te wpływy z przeszłości w najbardziej
naturalny sposób, jak to tylko możliwe. Biorę przykład z działalności
artystycznej Cole’a Portera przy tworzeniu własnej muzyki, ale nie próbuję go
kopiować. Nie mogę uniknąć tego, że w moich kompozycjach i tekstach słychać,
skąd się wywodzę, czego słucham, co mnie w muzyce najbardziej pasjonuje. Także
w mojej twórczości kluczem jest równowaga wpływu tradycji muzyki, z której
korzystam w twórczy sposób, i bagażu moich własnych doświadczeń.
Copyright Philippe LEVY-STAB
JF: Opowiedz mi o pierwszym jazzowym nagraniu, jakie usłyszałaś.
SM: Mój nauczyciel gry na fortepianie kazał mi poszukać jakiejś jazzowej płyty. Wpadła mi w ręce kompilacja „Jazz On A Winter’s Night” z utworami różnych artystów. To wtedy po raz pierwszy usłyszałam Night Train Oscara Petersona i pamiętam, że ten jeden utwór odtwarzałam w kółko, nie mogłam się od niego oderwać. Jego słuchanie i uczenie się go dało mi tyle radości i szczęścia, że jest to jedno z moich najpiękniejszych wspomnień.
JF: A jak się z tym czujesz, że w swojej grze na fortepianie jesteś porównywana do Oscara Petersona czy Ahmada Jamala?
SM: Uwielbiam ich styl. Ale to legendy fortepianu. Mogę tylko powiedzieć, że staram się jak mogę, by się do nich zbliżyć.
JF:
Czujesz, że ciąży na tobie jakaś odpowiedzialność, kiedy wykonujesz standardy
jazzowe?
SM: Sądzę, że tak naprawdę chodzi o to, co od siebie wnosisz do piosenki.
Dlatego za każdym razem staram się je wykonywać trochę inaczej, aranżować na
nowo, by brzmiały tak świeżo, jak to tylko możliwe. Ale chcę podkreślić, że
przykładam dużą wagę do tego, by coraz większą część mojego repertuaru
stanowiły moje oryginalne utwory. Bo w nich jestem cała ja.
JF: Jesteś gotowa na to, by nagrać album tylko z piosenkami własnego autorstwa?
SM:
Na ostatnim albumie znalazło się ich już pięć. Na kolejnym planuję umieścić
głównie moje kompozycje i teksty, ewentualnie tylko jeden standard.
Copyright Philippe LEVY-STAB
JF: Czy jest ci niejako łatwiej być dostrzeżoną na rynku muzycznym, bo jesteś zarazem wokalistką i pianistką?
SM: Nie. Myślę, że ludzie, których podziwiam, nie realizowali się w swojej działalności artystycznej tylko w jeden sposób. Mogłabym tu podać wiele przykładów, jak choćby Shirley Horn czy Blossom Dearie — wokalistki akompaniujące sobie na fortepianie; Antonio Carlos Jobim, który grał na fortepianie i flecie, śpiewał i pisał muzykę; albo Leonard Bernstein — kompozytor, dyrygent i pedagog. Ja nie czuję się bardziej wokalistką, pianistką czy autorką. Dopiero wypełnianie tych trzech ról sprawia, że mogę realizować moje projekty tak, jak to sobie wyobrażam.
JF: Czy doświadczasz, że w środowisku jazzowym mężczyźni cieszą się większym szacunkiem niż kobiety?
SM: Nie. Choć wiem, że historycznie kobietom było ciężko się wybić, skoro nawet prawo wyborcze przyznano im stosunkowo niedawno. Ale teraz jest wiele fantastycznych kobiet, spełniających się w graniu i komponowaniu, jak trębaczka Ingrid Jensen, fenomenalna kompozytorka i dyrygentka Maria Schneider czy świetna basistka Linda Oh, która gra teraz z Patem Methenym. Także moim zdaniem wszystko sprowadza się do ciężkiej pracy — jeśli maksymalnie się angażujesz w to, co robisz, nie musisz się obawiać dyskryminacji z powodu twojej płci.
JF: Masz jakieś konkretne marzenia odnośnie tego, z kim chciałabyś zagrać w przyszłości?
SM:
Jeśli Pat Metheny zechce mnie zaprosić do współpracy, na pewno nie odmówię!
Bardzo chciałabym grać z Johnem Claytonem i Jeffem Hamiltonem. Ale moje
prawdziwe marzenie to raczej, by moje utwory zostały zapamiętane i chętnie
wykonywane przez kolejnych znakomitych artystów.
JF: Jesteś zadowolona z miejsca, w którym jesteś teraz w muzyce?
SM: Przyjechałam z Australii, mieszkam teraz w Londynie, miałam wielkie
nadzieje i one teraz stają się rzeczywistością. Studiowałam w Berklee College
of Music; podróżuję ze swoją muzyką po całym świecie, zagrałam nawet na
festiwalu w Montrealu; mam kontrakt z wielką wytwórnią muzyczną, dla której
nagrywali moi idole. Nie przejmuję się tym, że nie jestem Amerykanką, że będzie
mi trudniej, bo wielu autorów piosenek z The Great American Songbook nie było
Amerykanami. Robię swoje i cały czas się rozwijam. Wiesz, bycie w drodze jest
dla mnie takie ważne, byłam ostatnio w Brazylii i tak się zauroczyłam tym
miejscem, życzliwymi ludźmi, którzy tam mieszkają. Co chwilę im za to ciepło
dziękowałam, a oni odpowiadali: „de nada, de nada”, czyli proszę bardzo, nie ma
o czym mówić… Swoim byciem w świecie bardzo mnie wzruszyli. Postanowiłam nawet
napisać piosenkę i zatytułować ją w ten sposób. De nada.
Rozmawiała: Agnieszka Antoniewska