Bernard Maseli należy do grona najlepiej rozpoznawanych artystów polskiej sceny jazzowej. Ukończył Wydział Jazzu Akademii Muzycznej w Katowicach. Zadebiutował w 1985 roku w zespole Walk Away, z którym zdobył Grand Prix podczas Jazzu nad Odrą oraz główną nagrodę jako solista. W latach 1987-90 był członkiem Young Power, w 1993 grał w duecie ze Zbigniewem Jakubkiem, w 1997 z wibrafonistą Ireneuszem Głykiem. W rok później rozpoczął, trwającą do dziś, współpracę z Krzysztofem Ścierańskim. W 1999 roku utworzył zespół The Globetrotters, który zdobył ogromną popularność i zagrał ok. 350 koncertów.
Występował i nagrywał m.in. z Urszulą Dudziak, Lorą Szafran, Anną Serafińską, Katarzyną Klich, Anną Marią Jopek, Stanisławem Soyką, Mieczysławem Szcześniakiem, Michałem Urbaniakiem, Zbigniewem Preisnerem. W jego projektach brały udział gwiazdy światowego jazzu, m.in. Mino Cinelu, Bill Bruford, Mike Stern, Frank Gambale, Eric Marienthal, Steve Logan, Paul Wertico.
W 2003 roku otrzymał nagrodę rektorską II stopnia przyznaną mu przez AM w Katowicach za szczególne osiągnięcia artystyczne. Od początku kariery zdobywa najwyższe miejsca w różnych kategoriach ankiety Jazz Top, przede wszystkim jako najlepszy wibrafonista.
JAZZ FORUM: Czy pamiętasz swoje spotkanie „oko w oko” z Milesem Davisem?
BERNARD MASELI: Takich rzeczy się nie zapomina. To było w Niemczech w 1990 roku, gdzie wraz z Walk Away i Urszulą Dudziak graliśmy „supporty” przed jego koncertami. Tak się złożyło, że garderoba moja i Milesa sąsiadowały ze sobą. Ubierałem się wtedy bardzo kolorowo (spodnie typu „wczesny Sindbad”). Raz wychodzę na korytarz i wpadam prosto na Milesa! Ten odsuwa mnie troszeczkę i, wskazując na moje spodnie, mówi coś tym swoim skrzekliwym głosem. Ja, kompletnie nic nie rozumiejąc, potakuję grzecznie, mówię „Yeah, you’re right” i przerażony odchodzę. Nie mam pojęcia, co mi powiedział, ale wciąż pamiętam jego diaboliczny uśmiech i niesamowite oczy. Miałem wtedy 25 lat.
JF: W Twoim życiu wydarzyło się tyle znaczących faktów, że można by nimi wypełnić cały numer naszego pisma. Które z tych momentów oceniasz jako najważniejsze?
BM: Na pewno zaproszenie mnie do zespołu Walk Away w 1985. Ta formacja „stworzyła” mnie, wypromowała, była artystycznym „poligonem doświadczalnym”, dała mi szansę poznania i współpracy z wieloma gwiazdami jazzu. Kolejnym ważnym momentem było spotkanie z Krzysztofem Ścierańskim; jego entuzjazm, muzyczna wrażliwość i poziom gry porażają mnie do dziś.
JF: Okazją do naszej rozmowy jest dziesiąta rocznica powstania grupy The Globetrotters. Był to Twój w pełni autorski projekt.
BM: To kolejny ważny moment w moim życiu. Zespół powstał w efekcie szeregu szczęśliwych przypadków. Od początku mojej działalności pedagogicznej w Katowicach, raz do roku organizuję koncert mojej klasy, podczas którego grają uczniowie, ja sam oraz zaproszeni goście. Podczas jednej z edycji gośćmi byli Jerzy Główczewski i Kuba Badach (wówczas jeszcze student). Wspólnie wykonaliśmy mój utwór, i pewnie tak by się to wszystko skończyło, gdyby nie przytomność akustyka, który zarejestrował całość. Przesłuchałem ten materiał jadąc z Katowic do Sopotu (gdzie mieszkam) i doszedłem do wniosku, że brzmi on bardzo świeżo. Poczułem, że trzeba coś z tym zrobić. To był początek The Globetrotters.
JF: W 2001 roku członkiem grupy został Nippy Noya. Co wniósł do Twojego zespołu?
BM: Z Nippym Noyą gram od 1991, i sam się dziwię, że dopiero po tylu latach wpadłem na to, by go zaprosić do stałej współpracy. Początkowo miał status gwiazdy, gościa specjalnego (i w moim odczuciu tak jest do dziś), jednak po kilku wspólnych trasach zapytał mnie wprost: „Bernardo, pracujemy razem tak długo, że może już pora, bym został członkiem Twojego zespołu?” Nie mogłem tego przewidzieć w najśmielszych marzeniach. Zagraliśmy wspólnie prawie trzysta koncertów, a Nippy zarejestrował z nami trzy płyty, gdzie swoim instrumentarium idealnie uzupełniał naszą muzykę. To prawdziwy gigant, artysta o nieprawdopodobnej otwartości, kreatywności, a zarazem bardzo skromny człowiek. Granie z Nim jest dla nas wielkim zaszczytem.
JF: W rok później nagraliście drugą płytę z udziałem gitarzysty Deana Browna. Grałeś też trasy z Bobem Malachem.
BM: Dean Brown to absolutny groover-master, dzięki niemu poszerzyłem i przeniosłem na nowy poziom moje odczuwanie rytmu. Uwielbiam go! Pamiętam nasze pierwsze spotkanie u Krzysia Zawadzkiego; już jego pierwszy ton wywindował mnie w okolice nieba. Moc gitary Deana była powalająca. Bardzo szybko udało nam się nawiązać dobry kontakt na scenie i poza nią; może nie bez znaczenia jest fakt, że urodziliśmy się tego samego dnia. (śmiech) Z kolei Bob spowodował totalną zmianę gry całego zespołu i poszczególnych muzyków. Staliśmy się bardziej otwarci, a ja przestałem się bać otwartych przestrzeni...
JF: W 2002 roku zostałeś też członkiem polsko-węgierskiego projektu o nazwie PH – Connection; „wątek węgierski” był później kontynuowany. Jestem po „lekturze” krążka „Polish Violin”, który Pal Vasvari nagrał z Tobą i polskimi skrzypkami w hołdzie dla Zbigniewa Seiferta.
BM: Współpraca z Węgrami jest dla mnie bardzo ważna i nadal kontynuowana. Tu chciałbym podziękować Wojtkowi Kristonowi z Instytutu Polskiego w Budapeszcie (który jest także prężnym animatorem życia jazzowego) oraz basiście Palowi Vasvariemu. Dzięki nim zagrałem na Węgrzech mnóstwo koncertów z zespołami PH-Connection, String Trio oraz Pal Vasvari Group; mogłem też występować i nagrywać płyty ze światowymi gwiazdami jazzu, takimi jak: Mike Stern, Paco Sery, Dave Samuels. Wiosną tego roku uczestniczyłem w trasie z Vasvarim, Jorgem Bezzerą (perkusjonistą z Joe Zawinul Syndicate) oraz Andym Narellem, wirtuozem stalowych bębnów. Moja współpraca z węgierskimi muzykami jest tak intensywna, że zacząłem się troszkę uczyć tego cudownego języka. I sporo już rozumiem.
JF: Nagraliście kolejny album, współpracowałeś z Kasią Klich, a potem z A. M. Jopek. Mam wrażenie, że lubisz „ruch w interesie”, różnorodne wyzwania.
BM: Uwielbiam to! Możliwość przemieszczania się między gatunkami szalenie mnie ekscytuje, co więcej, zmusza do ciągłego rozwoju. Jestem szczęśliwy, że grając na „cymbałkach”, zostałem zaakceptowany zarówno przez muzyków jazzowych, jak i przez wykonawców szeroko rozumianej muzyki rozrywkowej. Uważam instrumenty sztabkowe za wciąż nieodkryte, a przecież są one piękne i zasługują na większe uznanie. Moją „idee fixe” jest wprowadzanie „magicznych sztabek” w obszary, w których dotąd nie funkcjonują i, z tego punktu widzenia staje się jasne, dlaczego jestem tak dumny – pewnikiem będzie to świętokradztwo dla purystów jazzowych – z mojego występu na wibrafonie podczas festiwalu w Opolu. Jestem też jedynym wibrafonistą, który dwukrotnie zagrał w Jarocinie (podejrzewam, że większość tej publiczności nigdy wcześniej nie widziała wibrafonu).
JF: 2005 The Globetrotters nagrał album „Both Sides”, a pochodzący z niego Twój utwór All You Want utrzymywał się przez 16 tygodni na „trójkowej” liście Marka Niedźwieckiego.
BM: Cóż, piszesz utwór i nigdy nie wiesz, jakie będą jego dalsze losy. Tę spokojną balladę wykonałem w duecie z Kubą Badachem, i to siła jego głosu spowodowała tę „magię”; nikt jednak nie przypuszczał, że ten temat trafi na listy przebojów.
JF: W ubiegłym roku zakończyłeś prace nad solowym projektem „Diary”.
BM: Recital solowy jest dla mnie swoistym pamiętnikiem. „Diary” był dla mnie wyzwaniem intelektualnym i... technicznym. Przygotowywałem się do niego przez trzy lata. Moim celem było stworzenie muzyki o wielu warstwach, płaszczyznach dźwiękowych, ale bez używania gotowych patternów rytmicznych oferowanych przez tzw. „maszyny perkusyjne”.
Korzystałem wyłącznie z banku barw moich modułów dźwiękowych sterowanych przez KAT-a. Dzięki temu udało mi się zachować otwartą formę utworów i absolutną kontrolę nad poszczególnymi ich elementami. A więc – instrumentarium elektryczne, myślenie akustyczne. Mam już za sobą już ponad trzydzieści koncertów prezentujących ten projekt.
JF: Do kreowania własnej muzyki wybrałeś instrumenty, które są bardzo wszechstronne; wibrafon, kalimba, marimba, mogą realizować zadania melodyczne, harmoniczne, perkusyjne, kolorystyczne. Czy nie jest to podświadoma ucieczka przed zdefiniowaniem siebie w jednej roli, np. perkusisty, członka sekcji?
B.M: Bardzo celne pytanie! Jak wiesz, edukację rozpocząłem w ognisku muzycznym w Strzelcach Opolskich jako... akordeonista. Jednak po dwóch latach mój nauczyciel przeniósł mnie do klasy perkusji. W pierwszym momencie byłem zachwycony, lecz wkrótce zacząłem tęsknić za akordami, melodią; ten akordeon tkwił we mnie głęboko. Szczęśliwie, akurat wtedy szkoła nabyła pierwszy wibrafon, a ja... zwariowałem za jego punkcie! Wreszcie mogłem realizować wszystkie idee na jednym instrumencie.
Trudno mi powiedzieć jednoznacznie, jaka jest moja rola w zespołach. Te formacje są tak zróżnicowane... Na wspomnianej już płycie „Polish Violin” grałem na jedynym instrumencie harmonicznym, w pełni sekcyjnym, co wymagało kompletnie innego podejścia do materiału muzycznego. Podczas takich nagrań i koncertów zyskuję szczególne doświadczenia, ale w trakcie tego konkretnego nagrania dotarło do mnie, jak olbrzymi wpływ mogę wywierać na przebieg narracji muzycznej, jak silnie potrafię oddziaływać na budowanie i przebieg poszczególnych napięć w utworze, realizując partię typowo sekcyjną.
JF: Twoim podstawowym medium jest instrument o nazwie KAT.
MB: Zwykle, gdy pytano mnie dlaczego nabyłem KAT-a odpowiadałem, iż taki był wymóg mocno zelektryfikowanego Walk Away. Jednak prawda była nieco inna. Kupiłem ten instrument w 1991 roku, bo chciałem uciec od wielkiej fascynacji Mikiem Mainierim. Znałem na wylot wszystkie sola Mainierego, jego partie podkładowe.
W końcu uświadomiłem sobie, że zaczyna mnie to osaczać, że gram jak on, że powtarzam jego klisze, z tą różnicą, iż w moim wydaniu brzmią one o wiele gorzej. Wszelkie próby uwolnienia się od tego nie przynosiły efektów i nagle, przypadkiem natknąłem się na nowinkę techniczną o egzotycznej nazwie Kat Mallet Midi Controller. Pod wpływem wewnętrznego impulsu kupiłem go „w ciemno”, a dziś mogę powiedzieć, że KAT uratował moje muzyczne życie!
JF: Aż tak?
BM: Oczywiście! Ale początki były trudne; wciąż pamiętam kąśliwe uwagi recenzentów: „Szkoda że B. Maseli zamienił wibrafon na te okropne elektroniczne cymbałki”. Ja jednak wiedziałem, że był to dobry wybór, ponieważ zmusił mnie on do totalnej zmiany myślenia i sposobu grania. Potrzebowałem tylko trochę czasu i... zaufania. Dzisiaj, dzięki tej decyzji jestem zapraszany do wielu różnych projektów muzycznych, a mój muzyczny świat jest szalenie barwny.
JF: A co wibrafonem akustycznym?
BM: Doświadczenia z KAT-em spowodowały, że moja gra na wibrafonie akustycznym zmieniła się, po prostu brzmię inaczej, „niewibrafonowo”. Tak więc duch Mainieriego przestał mnie wreszcie prześladować (śmiech), a jako swoisty „bonus” otrzymałem coś, nad czym każdy muzyk musi spędzić wiele lat pracy – własny język muzyczny. Teraz czuję się gotowy i w przyszłym roku chciałbym zrealizować pierwszą płytę autorską z wibrafonem akustycznym, a potem wyruszyć z nią w trasę. W tej roli współpracuję też ze Zbigniewem Preisnerem. Miałem okazję nagrać z nim kilka soundtracków oraz jego ostatni album „Silence, Night and Drems”, który razem promowaliśmy w wielu miejscach świata ze wspaniałymi orkiestrami.
JF: Czy potrafisz odpowiedzieć na pytanie, jaki rodzaj muzyki uprawiasz? Działasz gdzieś „ponad podziałami”, ale podstawą tego, co robisz jest nadal jazz, improwizacja...
MB: Jazz to moja pierwsza miłość, a jak jest z pierwszą miłością – wszyscy wiemy... Nie jestem w stanie odpowiedzieć Ci na to pytanie, nie wiem czy moja muzyka to jazz, czy nie. Kiedy zaczynałem przygodę z jazzem, starsi koledzy często mówili mi, że jazz to wolność, wolność wyboru. To stało się moim credo, staram się być temu wierny. Zatem z tego punku widzenia, moja muzyka jest jazzem.
Kiedy idę na koncert, po prostu chcę się zanurzyć w muzyce, kolorach, dać się porwać opowieści muzyków. Właśnie opowieści, bo ona jest najważniejsza. Paradoksalnie, dziś często słyszę, że istnieje tylko jeden właściwy kierunek, a nawet jeden „prawdziwy” jazz (niedawno na forum internetowym przeczytałem że fusion to „niechlubny okres w jazzie”).
Osobiście jazz jest dla mnie w dalszym ciągu wolnością, wolnością, która najpełniej wyraża się poprzez improwizację artysty. Natomiast muzykę dzielę wyłącznie na dobrą i złą, i dbam o nią bo – jak mawia Tomek Szukalski – to „Piękna Dama”, lecz trzeba być jej wiernym, zdrady nie wybacza i łatwo utracić jej względy.
JF: Kiedy odkryłeś world music? Co Cię w niej najbardziej zainspirowało?
BM: Rytm, zdecydowanie rytm. Odkryłem ten kierunek w okresie działalności tria Music Painters, głównie przez Krzysztofa Ścierańskiego. To on był moim przewodnikiem w fascynującym świecie afrykańskiej polirytmii. Krzysztof znany jest ze swojej perfekcji rytmicznej i należy do niewielu muzyków w naszym kraju, którzy potrafią znakomicie grać salsę i charakterystyczne dla Afryki 12/8. Dzięki world music dotarłem do moich korzeni; wibrafon, marimba czy nawet KAT wywodzą się z balafonów. To odkrycie spowodowało, że skupiłem się bardziej na rytmie.
JF: Gdzie poszukujesz nowych inspiracji?
MB: Muzyka etniczna od wielu lat nie jest już moim głównym źródłem inspiracji. Fascynacja nią zakończyła się wraz z drugą płytą The Globetrotters. Obecnie najbardziej inspiruje mnie... muzyka klasyczna. To ona w większości wypełnia mi wolny czas, w niej szukam świeżych rozwiązań harmonicznych i skalowych. Jestem zafascynowany m.in. Strawińskim, Prokofiewem, Bartokiem, Holstem. Cenię też musical i muzykę filmową, takich artystów jak Adam Guettel i John Williams.
JF: Od 25 lat jesteś aktywnym kompozytorem. Jak przebiega u Ciebie proces tworzenia?
BM: Za każdym razem inaczej. Czasami wystarcza mi jedna sekwencja akordów, ciekawy podział rytmiczny, układ interwałów, a nawet barwa instrumentu. Po 25 latach pisania mam jedną najważniejszą zasadę: nie forsować! Kiedyś, jeśli pewien pomysł kończył mi się po kilku taktach, to często poświęcałem tygodnie, by go rozwinąć; teraz, jeśli szybko nie znajduję naturalnej kontynuacji, po prostu zamykam całość. Dopisywanie „na siłę” nigdy nie przynosi dobrych efektów. Michael Jackson powiedział kiedyś: „Komponując utwór, pozwól muzyce napisać się samej”. Absolutnie się z nim zgadzam!
JF: Czy obcowanie z muzyką wpływa na Twój rozwój duchowy?
BM: Ależ cała muzyka wypływa z ducha! Kontakt z muzyką to obcowanie z osobowością wykonawców, zaś rozwój muzyczny wynika od pewnego momentu przede wszystkim z rozwoju duchowego. Ta sfera jest dla każdego muzyka bardzo intymna i trudno mi o niej mówić. Moim zdaniem siła opowieści zawsze zależy od siły ducha. Dlaczego jeden wykonawca – bardzo przeciętny technicznie – jest w stanie nas porwać, a wybitny wirtuoz pozostawia nas obojętnymi? Bo chodzi o ducha i autentyczność, a nie o szybkość palców!
Znów muszę przywołać postać Milesa. Pamiętam jedno jego solo w Human Nature. Było widać, że jest w kiepskiej formie, ledwo się poruszał, mylił się, kiksował, a ja siedziałem porażony siłą jego ducha. To był jeden z najpiękniejszych, duchowych i bardzo intymnych momentów, w jakim dane mi było uczestniczyć jako słuchaczowi.
JF: Jesteś cenionym pedagogiem. Od 20 lat prowadzisz klasę wibrafonu w Instytucie Jazzu Akademii Muzycznej w Katowicach. Zresztą sam byłeś jej założycielem...
BM: To prawda. Bezpośrednio po zakończeniu studiów, prof. Stanisław Proksa, wspaniały pedagog, u którego studiowałem w klasie perkusji, zaproponował mi utworzenie klasy wibrafonu. To już 20 lat?
JF: W 2002 roku uzyskałeś „kwalifikacje I stopnia sztuki muzycznej w zakresie Jazzu i Muzyki Estradowej”, co przełożyło się na stopień adiunkta. Krążek „Bernard Maseli Live” nazwałeś „płytą habilitacyjną”. Stąd już tylko krok do profesury...
BM: Może i krok, ale z pewnością bardzo duży. Wspomniana płyta stanowi część mojej pracy habilitacyjnej; samą habilitację uzyskałem 19 marca tego roku.
JF: Jak wyglądają zajęcia, które prowadzisz? Na co kładziesz główne akcenty? Czy znalazłeś jakiś złoty środek między jednoczesnym rozwijaniem u studentów techniki i kreatywności?
BM: Kolejne lata przynoszą nowe doświadczenia. Każdy student to inny świat, odmienna wrażliwość, sposób myślenia. Jakiś idealny, uniwersalny wzorzec, który można by zastosować w tak delikatnej dziedzinie, jaką jest nauka improwizacji jazzowej po prostu nie istnieje. Istotą jest zachowanie właściwych proporcji między poszczególnymi elementami „tworzącymi” muzyka improwizującego. Jeśli ten balans został uchwycony, obecność belfra jest praktycznie... niezauważalna. Staję się po prostu starszym kolegą, który gra trochę dłużej i tyle.
Oczywiście, po tylu latach doświadczeń mam swoje sekrety, których tutaj nie zdradzę. (śmiech). Bardzo ważne jest również pokazywanie różnych możliwości, ścieżek, jednak ostateczny wybór należy tylko i wyłącznie do studenta. Oprócz zajęć indywidualnych prowadzę również zajęcia zespołów instrumentalnych złożonych ze studentów pierwszego roku, gdzie zajmujemy się problematyką związaną z rytmem (rozgrywanie tzw. breaków, polirytmia, rytmy nieregularne, rytmy świata).
JF: Z Twojej klasy wyszło wielu bardzo dobrych wibrafonistów, m. in. Ireneusz Głyk, Jan Freicher, Dominik Bukowski, Bartek Pieszka.
BM: Jestem z nich bardzo dumny. Z wieloma utrzymuję kontakt po zakończeniu studiów, z niektórymi spotykam na scenie. Największą frajdę sprawia mi obserwowanie ich dalszego rozwoju i świadomość, że praktycznie wszyscy moi absolwenci pozostali przy muzyce, pracują w swoim zawodzie. Jeżdżąc na konkursy i festiwale, mam okazję obserwować to, co się dzieje w świecie wibrafonowym. I mogę stwierdzić jedno: wibrafon w Polsce stoi na bardzo wysokim poziomie!
JF: Oprócz pracy w AM, działasz w „Małej Akademii Jazzu”.
BM: Jestem prawdziwym „weteranem”; nawet nie wiem dokładnie, ile audycji mam za sobą, ale chyba około tysiąca. Wspieram tę ideę i zawsze powtarzam, że „MAJ” jest jedynym powodem, dla którego mogę się zerwać z łóżka o dramatycznie wczesnej porze.
JF: Nad czym aktualnie pracujesz? Domyślam się, że wciąż dopieszczacie najnowszą płytę The Globetrotters z utworami m.in. Breckera i Zawinula.
B.M. Tak, praktycznie cały czas spędzam w studiu, miksując materiał na czwartą płytę. Oprócz „coverów”, będzie tam też cały set naszych kompozycji, w których wspomagają nas m.in. Bronek Duży, Marek Podkowa i Michał Popiałkiewicz.
JF: A dalsze plany?
B.M. W przyszłym roku planuję nagranie akustycznego projektu oraz koncerty z solowym projektem „Diary”. Chciałbym zaprezentować w Polsce nową międzynarodową formację Common Ground, która zawiązała się w tym roku w Budapeszcie, dokończyć mój podręcznik harmonii oraz zbiór utworów na wibrafon i marimbę.
JF: Jak zamierzacie uczcić dziesięciolecie powstania The Globetrotters?
B.M: Planujemy trasę koncertową w dwóch częściach. Pierwsza odbędzie się w listopadzie i obejmie 14 koncertów, druga będzie miała miejsce w kwietniu przyszłego roku. Podczas tych tras będziemy promować nową płytę oraz DVD z naszym występem, jaki odbył się 23 listopada ub.r.
Rozmawiał: Bogdan Chmura
Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 12/2009
Zobacz również
Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>
Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>
8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>
Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>