Ten koncert, anonsowany jako jedno z najważniejszych jazzowych wydarzeń roku, zorganizowany w ramach cyklu „Dobry wieczór Jazz”, ściągnął 3 listopada br. do sali warszawskiego Teatru Roma komplet słuchaczy w przekroju wiekowym na oko od 18 do 75 lat, z przewagą tych po pięćdziesiątce. Wśród nich była zapewne garstka fanów, którzy, podobnie jak niżej podpisany, pamiętali występ Kwartetu Lloyda na Jazz Jamboree w 1967 roku. Tamten wieczór zapadł w pamięć głównie dzięki Jarrettowi, który zademonstrował wręcz „bajeczną” (jak donosił sprawozdawca pisma „Jazz”) technikę i wyobraźnię harmoniczną i który właśnie wtedy stał u progu wielkiej kariery. Ale Lloyd od występu na Festiwalu Jazzowym w Monterey w 1966 roku (album „Forest Flower”) stawał się w swojej specjalności lidera, saksofonisty i kompozytora marką światową, wydawało się nawet, że będzie spadkobiercą Coltrane’a (który zmarł, przypomnijmy, na niecałe trzy miesiące przed wspomnianym Jamboree w Warszawie). Dla nas, zgromadzonych w październiku 1967 w Sali Kongresowej, tamten koncert był objawieniem, który z perspektywy lat można porównać jedynie z występem Milesa |
Davisa w Warszawie w 1983 roku.
Wróćmy do Romy. Rozpoczęło trio, do którego po kilku dłuższych chwilach dołączył Lloyd. To była kompozycja Miss Jessye, którą odnajdujemy na płycie „Hyperion With Higgins” nagranej pod koniec 1999 roku. Brzmienie kwartetu szlachetne, wyważone, kontrolowane w szczegółach. Wszyscy, łącznie z Mistrzem, bardzo uważnie słuchali się nawzajem i tak miało być do samego końca. Silnie zabrzmiały akcenty bluesowe w kolejnym Nu Blues (utwór ten pojawia się wielokrotnie na setlistach koncertów Lloyda). Nastrojowy charakter miał wyciszony Blow Wind, który znamy ze wspólnego koncertu kwartetu Lloyda i greckiej wokalistki Marii Farantouri („Athens Concert”, ECM 2011), podobnie jak utrzymany w klimacie klasycznego standardu Requiem, zagrany w Romie tuż przed finałem.
Wśród pozostałych utworów zwracały uwagę dynamiczny, wręcz o prowieniencji rhythm-and-bluesowej Zoltan i finałowy Tagore (wykonany również w Warszawie w 1967 roku!). Na bis ballada Dry Leaves i oryginalny, o nietypowej symetrii 16-taktowy blues Hurdy Gurdy.
Program zawierał wyłącznie kompozycje Lloyda, z różnych okresów twórczości. Utwory zróżnicowane, napisane w myśl najlepszych kanonów kompozycji jazzowej, bez pomysłów ekstremalnych, oscylujące pomiędzy jazzową balladą, standardem i bluesem. Lloyd jest wybitnym saksofonistą i flecistą, o tym wiemy od dawna, ale bliski wzrokowy i słuchowy kontakt podczas koncertu mówi coś jeszcze. Jego instrument promieniuje intensywnym ciepłem, jest w każdym momencie przyjazny wobec słuchacza. Lloyd rzadko przekracza poziom mezzo forte (by użyć nomenklatury klasycznej), i nawet szybkie, wręcz karkołomne solówki rozgrywa w półcieniu, na zasadzie dygresji czy bardzo osobistej uwagi „od siebie”. Jego sola chwilami sprawiają wrażenie, jakby były prowadzone na drugim planie, pod nieobecność pierwszego. A więc skromność wypowiedzi i jednocześnie bogactwo użytych klasycznych środków muzycznych – rytmu, melodii, harmonii. Tylko tyle i aż tyle!
Wydaje się, że taki sposób kreacji bardzo odpowiadał trzem polskim muzykom. Marcin Wasilewski, Sławomir Kurkiewicz i Michał Miśkiewicz stanowią od lat zgrany, dobrze rozumiejący się band, który w bardzo różnych przecież produkcjach unika ekstremów, przekraczania granic, czy niepewnego eksperymentowania. „Muzyka to całość, a więc musi być miejsce na spokój, wyważenie, balans i żar” – powiedział Marcin w jednym z wywiadów i tego rodzaju credo artystyczne wychodzi naprzeciw osobowości i klasie Mistrza, z którym zagrało polskie trio.
Wasilewski prezentuje pianistykę dojrzałą, wyraźnie zarysowaną, z szeroką gamą środków technicznych, zarówno wtedy gdy improwizuje na bazie skal, jak i wtedy, gdy utwór zawiera tradycyjne modulacje. I podobnie jak Lloyd, odnalazł dla siebie miejsce w obszarze umiarkowanej ekspresji, choć przecież potrafi zagrać mocno i zdecydowanie, jak chociażby w przywołanym już, wręcz jarrettowskim Zoltan czy bluesowym Hurdy Gurdy. Klasą dla siebie podczas tego koncertu był Sławomir Kurkiewicz, którego timing tworzony wspólnie z Michałem Miśkiewiczem był najwyższej próby, ale jeszcze większy aplauz wywoływały jego solówki. Sławek rozgrywa małe epizody o wyraźnie zarysowanej dramaturgii, bez epatowania techniką, unikając nadmiaru dźwięków. Operuje pełną skalą kontrabasu, zachowując w każdym momencie czystość intonacji i jasność myśli muzycznej. Michał Miśkiewicz także mógł się bardzo podobać, choć partii solowych zagrał chyba najmniej.
Na koniec nie mogę powstrzymać się od wyrażenia satysfakcji z faktu, iż przez te kilkadziesiąt minut płynął do nas z estrady prawdziwy jazz. Pulsujący, swingujący, z całą serią wyrafinowanych interakcji, a także partiami solowymi, którym najwyższą rangę nadawał Charles Lloyd. Piękny wieczór, który z pewnością zapamiętamy na długo!
Tomasz Szachowski
Zobacz również
Pójście na koncert Petera Brötzmanna przypomina decyzję o tym, czy chcemy skoczyć na bungee,… Więcej >>>
Spotkanie tych znakomitych muzyków na jednej scenie dawało szansę zarówno na ciekawą fuzję ich… Więcej >>>
W warszawskim klubie Harenda odbył się 31 marca koncert charytatywny, z którego dochód w… Więcej >>>
Koncert w warszawskim teatrze Roma (28 marca, mniej więcej w połowie całej trasy koncertowej)… Więcej >>>