Artykuły-OLD Wywiady
fot. Jan Rolke

Grzegorz Grzyb atomowy



Archiwalny wywiad z perkusistą, który zginął tragicznie 23 lipca 2018 w wypadku na ulicy w Warszawie.

Z Grzegorzem Grzybem rozmawiała na naszych łamach Monika Brzywczy. Wywiad opublikowany w JAZZ FORUM 3/2001:


Jeden z najciekawszych i najbardziej obiecujących młodych polskich bębniarzy. Nie skończył żadnej szkoły, a mimo to od paru lat gra z jednym z najbardziej wymagających liderów – Zbyszkiem Namysłowskim. Ostatnio pracę zaproponował mu również człowiek z drugiego bieguna – Tymon Tymański. Grzegorz Grzyb ma zająć miejsce po zmarłym tragicznie Jacku Olterze w Miłości. Przez wiele lat poświęcał się wyłącznie ćwiczeniu i grze na bębnach. Uwielbiany przez klubową publiczność za gorące, nieposkromione, długie sola i dużą pasję, jaką wkłada w swoją grę. Trudno w to uwierzyć, ale niewiele brakowało, a zostałby kolarzem albo żołnierzem zawodowym. Ma 29 lat i nie marzy o wielkiej karierze u boku amerykańskich muzyków, za to znowu zaczął jeździć na rowerze.

JAZZ FORUM: Kiedy pierwszy raz zetknąłeś się z muzyką?

GRZEGORZ GRZYB: Bardzo wcześnie. Miałem pięć-sześć lat, kiedy jeżdżąc samochodami po dywanie słuchałem, jeszcze zupełnie nieświadomie muzyki Buddy’ego Richa, Maxa Roacha. Mój starszy o 12 lat brat grał na perkusji i często, kiedy się mną zajmował puszczał jazz. W domu słuchaliśmy prawie wyłącznie takiej muzyki.

Mój ojciec również był perkusistą. Grywał rumby, cza-cze, swing w stylu Gene’a Krupy w tego rodzaju stargardzkim big bandzie, ale bardzo krótko. Życie go zmusiło, żeby zrezygnować z tego i szukać innego zajęcia. Potem zresztą mówił mi, że żałuje. Przez wiele lat grał swingową muzykę na weselach i w restauracjach. Przez  prawie 10 lat występował regularnie w „Renomie” i kilku innych tego typu miejscach. Ja tego nie pamiętam, bo jeszcze mnie na świecie nie było, ale tata opowiadał, że miał z tego bardzo dobre pieniądze. W takich okolicznościach nie miałem wyjścia, musiałem grać na bębnach.

JF: Poszedłeś do szkoły muzycznej?

GG: W wieku 8-9 lat, słuchałem coraz więcej jazzu, bebopu, Parkera. Brat wciągnął mnie w wyłapywanie niuansów i patentów z tej muzyki. Zacząłem ćwiczyć, ojciec pokazał mi pierwsze zagrania na werblu, elementy techniki. Byłem zafascynowany, w ślad za bratem, grą Buddy’ego Richa. Chciałem grać tak, jak on. Kiedy miałem 11 lat zacząłem chodzić po kryjomu do podstawowej szkoły muzycznej. Uczył tam kolega mojego ojca Michał Przybyłowicz, ojciec Krzyśka i zgodził się udzielać mi takich półprywatnych lekcji w szkole. Chodziłem do niego przez osiem miesięcy, potem miałem być zapisany do szkoły już na normalnych zasadach. Ale nie chciało mi się uczyć muzyki, wszystkich tych dodatkowych przedmiotów. Wolałem grać tylko i wyłącznie na bębnach, słuchać płyt i uczyć się na pamięć. Ojciec bardzo się tym denerwował, długo mnie namawiał, ale nie miał wielkiego wpływu na mnie – i tak robiłem to, co chciałem.

Ćwiczyłem po kryjomu w szkole muzycznej. Parę godzin dziennie grałem na samym werblu. Potem były domy kultury – SCK (Starogardzkie Centrum Kultury) i MDK (Młodzieżowy Dom Kultury). Tam powoli zacząłem wchodzić w różne środowiska muzyczne. Co prawda nie grałem jazzu, prędzej punk rocka i różne inne rzeczy – cokolwiek, byle tylko grać z ludźmi. Były to bardzo kiepskie, amatorskie zespoły. Ale ja swoje myślałem, swoje słuchałem i swoje ćwiczyłem. I byłem cały czas pod wpływem brata, podpatrując, analizując jak gra.

JF: Kiedy postanowiłeś, że będziesz bębniarzem?

GG: Jak miałem 11 lat. Wiedziałem, że granie to jest rzecz, którą chcę robić do końca życia. Do 13 roku życia grałem i ćwiczyłem bardzo intensywnie, zawalając przy tym totalnie naukę w podstawówce. W 1986 Lech Piasecki wygrał niespodziewanie Wyścig Pokoju i zaczęła się moja wielka fascynacja kolarstwem. Wiedziałem, że zawsze będę grał, ale oprócz tego chciałem spróbować kolarstwa. Potem przez rok pojeździłem i zaczęło mnie to wciągać coraz bardziej – wtedy stwierdziłem, że chcę być kolarzem zawodowym i nic innego nie będę robić. Powiedziałem ojcu, który znowu się załamał.

JF: Najpierw nie chciałeś chodzić do szkoły, potem nie chciałeś w ogóle grać...

GG: Tak, to ciekawe, bo kolarstwo to też była pasja mojego ojca... On również był w pewnym momencie kolarzem i bardzo dobrym mechanikiem rowerowym. To on zrobił mi pierwszy wyścigowy rower, choć długo musiałem go męczyć. Po roku tak mocno wlazłem w kolarstwo, że po nocach nie mogłem spać. Moim największym marzeniem było, żeby zostać kolarzem wyczynowym. Ale w tym czasie też trochę ćwiczyłem, choć oczywiście dużo mniej niż wcześniej i potem.

JF: Jak to się stało, że pałki jednak wzięły górę nad dwoma kółkami?

GG: Miałem 16 lat, gdy w szkole zawodowej, w której uczyłem się w zawodzie ślusarz-spawacz, porobiłem koszmarne zaległości. Nie dość, że nie byłem orłem, a raczej powiedziałbym leniem, to jeszcze większość czasu poświęcałem na kolarstwo i granie. Potem na dokładkę pojawiło się jeszcze modelarstwo. Byłem niepełnoletni. Moja matka zmarła gdy miałem pięć lat, a ojciec 10 lat później. Opiekowała się mną starsza siostra i to ona w końcu zabroniła mi jeździć na rowerze. Po prostu poszła do klubu i powiedziała, że nie będę już więcej trenował. Przez pierwszy miesiąc nie mogłem się z tym pogodzić, potem stopniowo zacząłem coraz więcej grać na bębnach. Znowu wlazłem w to zupełnie. Zacząłem grać w kolejowej, przyszkolnej orkiestrze dętej – jakieś trzy lata, a potem kolejne trzy w zespole estradowym, który prowadził prof. Piotr Dyczko. Przez dwa i pół roku grałem też w amatorskim, jazzowym zespole Young Division. Bardzo dużo pracowaliśmy, mieliśmy dużo prób w domu kultury. Wystąpiliśmy nawet raz na Jazz Juniors.

Potem poszedłem do wojska na półtora roku. Najpierw byłem trzy miesiące w orkiestrze dętej w Stargardzie. Potem w zespole reprezentacyjnym i orkiestrze dętej w Szczecinie. Grałem z w zespole estradowym „12-tka” w 12 Dywizji Zmechanizowanej w Szczecinie. Wiele zawdzięczam wojsku – miałem dużo czasu na robienie swoich rzeczy. Z orkiestrą graliśmy głównie na pogrzebach zawodowych żołnierzy. Byłem prawoskrzydłowym werblistą. To była moja główna praca. Był jeszcze zespół estradowy, który jeździł po przeglądach amatorskich typu festiwal w Kołobrzegu. Graliśmy piosenkę żołnierską połączoną z rockiem. A po godzinach bardzo dużo ćwiczyłem, słuchałem jazzu, grałem z kasetami, ściągałem patenty techniczne różnych bębniarzy. Najwięcej podpatrzyłem u Chambersa. Zacząłem słuchać Weckla – dopiero od ok. 17 roku życia zainteresowałem się fusion, które teraz lubię najbardziej.

JF: W pewnym momencie pojawiłeś się na warsztatach w Chodzieży.

GG: Jeszcze przed wojskiem pojechałem na warsztaty do Chodzieży. Kolega ze Stargardu powiedział: „Słuchaj jeśli interesujesz się jazzem, chcesz grać, musisz tam jechać, tam się pokazać”. Pojechałem na trzy dni, na waleta. To był chyba 1989 rok. Pierwszym muzykiem, z którym zagrałem był Piotr „Bocian” Cieślikowski i Bogdan Hołownia. Pamiętam, że to było Giant Steps. Gdy skończyliśmy Bocian powiedział: „W porządku jesteś, bądź dzisiaj na jamie, zagramy razem”. Jemu najwięcej zawdzięczam, bardzo mnie pociągnął na początku. Również  Tomek Gąssowski. Byłem zafascynowany tym, co robi z Set Offem i bardzo chciałem kiedyś z tym zespołem kiedyś zagrać, co udało mi się kilka lat później. To Tomek pierwszy załatwił mi granie w „Akwarium”, powiedział, żebym tu przyjechał i obiecał, że mi pomoże. Dużo zawdzięczam też Piotrkowi Gąssowskiemu, Maćkowi Ulatowskiemu, Wojtkowi i Robertowi Majewskim.


fot. Jan Rolke


JF: Kiedy przeprowadziłeś się do Warszawy?

GG: Pojechałem tam jeszcze przed wojskiem. Potem o mały włos nie zostałem żołnierzem zawodowym, bo przed skończeniem służby zasadniczej podpisałem kontrakt na służbę zawodową – przekonywali mnie starsi koledzy z wojska: że z jazzu nie wyżyję, nie dam rady... Ale z kolei koledzy z mojej fali szybko mi to wybili z głowy, powiedzieli, że powinienem jednak zaryzykować i jechać do Warszawy. Poszedłem wycofać podanie, ale okazało się, że poszło już do dowódcy dywizji. Przełożeni nie chcieli się zgodzić na zmianę decyzji. Na koniec zapewniali, że będę żałował i za dwa lata zjawię się u nich na kolanach... Ale w końcu się udało.

Potem jeszcze jakiś czas mieszkałem w Szczecinie. Zacząłem grać z zespołem Marka Kazana. Nasza współpraca trwała dwa i pół roku i był jeden z największych odjazdów muzycznych, jakie udało mi się przeżyć. Granie free zainspirowane Erikiem Dolphym i Ornette’em Colemanem. Bywało słabo, ale było też dużo świetnych momentów. Graliśmy w każdy poniedziałek w „Pinokiu” w Szczecinie. Byliśmy bardzo zaangażowani w muzykę. Do tej pory grając z innymi muzykami, inny rodzaj jazzu nie mogę osiągnąć tak wielkich momentów i takiej swobody. Grałem w „Radissonie” i tam poznałem Brandona Furmana, który pomógł załatwić mi mieszkanie w Warszawie. To on przekonywał mnie do Warszawy w okresie, kiedy już przestało mi tak bardzo zależeć na wyjeździe – załatwiałem koncerty w Szczecinie, miałem pracę. Ale Brandon mówił: „Musisz się przeprowadzić, musisz być w Warszawie”. W końcu dałem się namówić.

JF: Pamiętam pierwszy okres twojego pobytu w Warszawie – przyjaźniliście się z Olem Walickim, razem mieszkaliście i było was wszędzie pełno: przychodziliście na każdy koncert, jam, nieustannie szukaliście miejsc do grania.

GG: Tak mieszkaliśmy wtedy razem. Przez pierwsze dwa miesiące było naprawdę ciężko. Graliśmy tylko i wyłącznie z Brandonem, zresztą głównie próby. Zero pieniędzy, często mieliśmy na dzień tylko po dwie kajzerki na głowę, które popijaliśmy wodą mineralną. Ale stopniowo było coraz lepiej. Pokazywaliśmy się tam gdzie trzeba, walczyliśmy o to. Było dużo jamów, dużo chałtur na początku. Potem zaprosił mnie do grania Maciek Strzelczyk, z nim nagrałem pierwszą w moim życiu płytę: „Music for M.”. Potem było parę koncertów i na jeden z nich do „Akwarium” przyszedł Namysłowski. Opowiadano mi później, że bardzo spodobało mu się moje granie. Mniej więcej po półtora roku, gdzieś na przełomie 1994/5 zadzwonił do mnie Czarek Konrad. Powiedział, że rezygnuje z grania z Namysłowskim i że Zbyszek chciałby spróbować ze mną. Byłem zaskoczony, powiedziałem, że raczej nie dam rady. Ale oczywiście bardzo się ucieszyłem. Po paru minutach drugi telefon – dzwoni już sam Namysłowski. Mówi: „Nie przejmuj się, dasz radę, zagrasz. Próba wtedy i wtedy, tam i tu.” Na szczęście dużo słuchałem jego płyt i znałem dużo tematów na pamięć. Na próbie mogłem sporo utworów zagrać z pamięci. Poczułem się pewniej. Resztę dostałem na kasecie do nauczenia za dwa tygodnie. A potem zaraz pojechaliśmy na festiwal do Radomia. Cieszyłem się bardzo – miałem dużo pracy, a granie ze Zbyszkiem to największy prestiż i wielka nauka. Jestem w jego zespole do tej pory. Z Olem również przyjaźnimy się do tej pory, grywamy razem, teraz też – w zespole Namysłowskiego i z wieloma innymi muzykami jako sekcja.

JF: To twój idealny partner w sekcji?

GG: Świetnie się rozumiemy rytmicznie i intuicyjnie. Jest między nami duża elastyczność. Olgierd zauważył to już na samym początku, po tygodniu grania. Wiąże nas też napewno to, że zaczynaliśmy razem, dążąc do wspólnego celu: grania. Co nie znaczy, że tylko z nim lubię grać: jest wielu innych świetnych basistów i basówkarzy. Uwielbiam rytmiczne granie staccato. Ja w ogóle jestem zafascynowany basem, bardziej mnie pociąga niż bębny... Dobre partie basowe, solówki, groove’y to  największy haj dla mnie. Strasznie podobało mi się, jak grał Tomek Gąssowski, podzielam też jego fascynację Jaco Pastoriusem.

JF: Granie kompozycji Namysłowskiego wymaga sporych umiejętności, czy nie żałowałeś w tym momencie, że nie masz edukacji muzycznej, nie myślałeś o nadrobieniu tego?

GG: Na pewno brakuje mi edukacji, przede wszystkim jeśli chodzi o teoretyczną znajomość harmonii. Zawsze brałem wszystko na słuch, uczyłem się na pamięć. Słuchałem linii melodycznej i budowałem do tego partię bębnów. Tego mi brakuje, bo w tej chwili nie jestem w stanie sam skomponować utworu. Mogę zaśpiewać melodię i poprosić o pomoc kolegów.

JF: Nie chcesz tego nadrobić?

GG: Nie, w ogóle mi na tym teraz nie zależy, jestem zbyt zajęty graniem na bębnach. Tak przyzwyczaiłem się do uczenia na pamięć swoich partii, że nie jestem w stanie się cofnąć i otworzyć na to. Wiem, że to błąd, ale myślę, że dam sobie radę mimo wszystko. Może to ma zresztą swoje zalety, może jestem bardziej otwarty na wiele stuffów muzycznych, nie boję się zaryzykować, gram odważniej.

JF: Wydaje się, że jesteś teraz w dobrym momencie swojego muzycznego życiorysu: nie możesz chyba narzekać na brak pracy, grywasz z wieloma ciekawymi formacjami.

GG: Grań wcale nie ma tak dużo, ostatnio pod tym względem jest dosyć ciężko na rynku. Ale nie narzekam. Jestem oczywiście w zespole Namysłowskiego, a ostatnio zacząłem też współpracę z kwartetem Artura Dutkiewicza (Marcin Pospieszalski, gitara basowa, Maciek Sikała, tenor). To mocne elektryczne granie, trochę przypominające Weather Report. Teraz szykujemy materiał na płytę. W maju będziemy mieć trasę po Polsce. Jest także The 3 – trio z Mirkiem Wiśniewskim i Darkiem Krupą. Ostatnio je trochę zaniedujemy – każdy jest zajęty czymś innym, ale to się zmieni. W Oxenie Grzesia Piotrowskiego gramy rzeczy zbliżone do M-Base, Gary Thomasa, Steve’a Colemana, Grega Osby’ego (grają Piotrek Żaczek, Darek Krupa, Marcin Masecki). A cała reszta to spontaniczne joby, na przykład z Wojtkiem Staroniewiczem. Warto jeszcze dodać, że ostatnio, po smutnej śmierci Jacka Oltera, Tymon zaproponował mi granie w Miłości. Stwierdził, że najbardziej odpowiada mu mój temperament i rodzaj feelingu. W maju szykuje się trasa Miłości z amerykańską gwiazdą.

JF: Jak czujesz się w yassowych układach?

GG: Jestem też na to otwarty. Grywałem sporo zastępstw za Gwincińskiego w Łoskocie, za Oltera. Jakoś akceptują mnie muzycy yassowi, i ja też ich akceptuję. Dzięki Markowi Kazanie otworzyłem się na granie free. Jest tyle muzyki i tyle miejsca, że każdy może robić to, co chce. Wszystko się sprawdza na koncercie, przed publicznością. I to ona ocenia. Ale wiadomo, że są muzycy, którzy potrafią zagrać więcej i mniej. Szufladkowanie, kto jest jazzmanem, a kto nie, nie ma dla mnie większego sensu. Traktuję wszystkich jednakowo. Ale jazzowe granie oparte na harmonii, umiejętności, inteligencji jazzowej to oczywiście zupełnie co innego niż granie yassu. Tam bardziej chodzi o feeling i wydarzenie, niż umiejętności.

JF: Masz też doświadczenia na scenie popowej – grałeś w popularnej Szwagierkolasce Muńka Staszczyka.

GG: Tak, z Olem zostaliśmy zauważeni przez Andrzeja Zańczewskiego na jakimś jamie. Powiedział; „fajnie gracie, nie chcielibyście zagrać trochę muzyki folkowej?”. Zaproponował dobrą stawkę za nagranie płyty i zagraliśmy. Nawet jeszcze teraz grywamy co jakiś czas. Ale nie mam wątpliwości, że jeśli chodzi o mnie, nic z tego nie wynika, bo liczy się tylko lider. My jesteśmy muzykami, którzy wykonują pracę. Było, minęło, chociaż na pewno jest to jakieś doświadczenie.

JF: Słyniesz z niekończących się, wielominutowych atomowych solówek, podczas których latają pałki, a publiczność krzyczy z zachwytu. Jednym bardzo się podoba taki przejaw twojej żywiołowości, inni mówią, że zakłóca on porządek grania i bywa zupełnie nieadekwatny do tego, co jest aktualnie grane...

GG: No i pewnie mają rację. Wszystko zależy od miejsca, rodzaju grania, oczekiwań zespołu. Uważam, że dużo się nauczyłem i gram teraz oszczędniej. Już nie bawi mnie napieprzanie i coraz bardziej zależy mi na konkretach. To jest kwestia doświadczenia. Może być podpałka, duże emocje, ale wszystko jest uporządkowane, uzasadnione. Czuję się bardziej doświadczony i opanowany. Przez ostatnie 10 lat tylko i wyłącznie grałem na bębnach, nie było mnie, robiłem tylko to. Teraz potrzebuję czegoś więcej niż tylko koncentracji na muzyce, wydaje mi się, że grałem gorzej, bo nie odpoczywałem od tego. Teraz jeżdżę na rowerze, mam mniej ciśnienia, jestem bardziej wyluzowany i zrelaksowany.

JF: Jacy muzycy są ci szczególnie bliscy?

GG: Największy wpływ na mnie wywarł Jaco Pastorius, jego muzyka i osobowość. Teraz najwięcej słucham M-Base.. Dużo Steve’a Colemana. Mam siedem płyt Five Elements i w tej chwili ta muzyka daje mi najwięcej szczęścia. Odkrywam ją wciąż na nowo. Dużo Foltzworlda. Raczej fusion niż mainstream – więcej się na bębnach dzieje. Uwielbiam Gary’ego Thomasa i różne jego projekty – gra genialnie, jest to totalna twórczość. Bardzo mnie inspiruje. Jeżeli chodzi o perkusistów, to jest ich szereg – nie mam teraz jednego ulubionego.

Kiedyś był Buddy Rich, teraz bliżej mi do grania ósmawkowego, fusion, wiadomo Weckl, Colaiuta. Jest więcej możliwości, gra się mocniej, jest bardziej na czasie. I raczej z gitarą basową niż kontrabasem, granie rytmiczne, brzydka harmonia, granie bardziej zawiłe, więcej transu, mniej aranży. Mocne, śmiałe granie.

Z Grzegorzem Grzybem rozmawiała: Monika Brzywczy



Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu