Weźcie do ręki „Ikara”, książkę Macieja Pieprzycy. To się czyta!
Tragedia, farsa, moralitet? Film nie jest z gumy. Znalazły się w nim najwyżej dwie trzecie z tego, co zostało zapisane w scenariuszu i nakręcone na planie. Do scenariusza weszła z kolei może jedna trzecia historii i anegdot, jakie udało mi się zgromadzić o Mietku Koszu podczas rozmów z osobami, które go znały. Na szczęście są książki. Powieść daje szansę, by ocalić to co nie znalazło się w scenariuszu i filmie”.
W taki sposób reżyser filmu i autor książki Maciej Pieprzyca opisuje relacje między filmem, scenariuszem (swojego autorstwa) i powieścią, na kanwie której, pod tym samym tytułem, zrealizowano obsypany nagrodami na festiwalu w Gdyni film. Jednocześnie jest to przekonujące uzasadnienie swego rodzaju „ocalenia” materiału, którego oceny możemy dokonać ponownie. Oceniamy „my”, czyli ci, którzy film obejrzeli i sięgnęli teraz po powieść.
Sytuacja jest nietypowa o tyle, że z reguły relacje między dziełem literackim a powstałym na jego kanwie scenariuszem, bądź wynikłym z takiego scenariusza filmem, oparte są na innej sekwencji wydarzeń. Idziemy bowiem do kina, by obejrzeć np. szóstą z kolei w swoim życiu „Annę Kareninę”, by ponownie odnieść filmową realizację do wymowy i urody powieści, przy okazji jedynie dokonując porównań między kompetencją i jakością kolejnych ekranizacji. W przypadku „Ikara” kolejność, zamierzona czy nie, jest inna: najpierw zaistniał i przebojem wszedł do kanonu wybitnych „biopics” film reżysera Pieprzycy, by zaraz potem pojawiła się w księgarniach książka. W obu przypadkach demiurgiem jest ten sam Maciej Pieprzyca, co nie znaczy, że w powieściowej postaci mamy do czynienia z zawoalowaną formą scenariusza. To jest faktycznie powieść, o przemyślanej strukturze, posługująca się świadomie dobranymi środkami literackimi!
Najciekawszym zabiegiem, pozwalającym przy pomocy elementów językowych stworzyć spójny i przekonujący wizerunek psychologiczny niewidomego pianisty, jest umocowanie samego bohatera przekazu, Mietka Kosza, w roli narratora. Jeśli jest rzeczywiście tak, jak to powyżej opisał sam autor, czyli sekwencja rozpoczyna się powieścią, a kończy filmem (via scenariusz), to uważny czytelnik, który tak jak ja wcześniej obejrzał film, doświadcza podwójnej przyjemności. Po pierwsze, obcuje ze światem opisywanym przez narratora tym razem nie poprzez obraz i akcję, lecz wnikając w specyficzny styl narracji, który może nie jest specjalnie odkrywczy (ja widzę tu nawiązania do klasycznej powieści amerykańskiej o zabarwieniu społecznym z połowy ub. wieku), ma szanse wniknąć w różne, nie za bardzo przystawalne do siebie światy, w których równolegle żyje bohater opowieści.
Drugie doznanie, któremu z przyjemnością się poddajemy, to refleksje nad szerokim wachlarzem różnorakich środków wykorzystanych w filmie, które są swoistymi etiudami na tematy, naszkicowane w kolejnych rozdziałach powieści. Porównanie świata przedstawionego, jaki konkretyzuje się indywidualnie w umyśle każdego z czytelników, ze światem obrazu i dźwięku, który jest zamknięty w filmowych kadrach znacznie bardziej (choć przecież nie do końca) jednoznacznych – to stawianie pytań o wizualizację zapisów słownych i granice aktorskiej intuicji.
Powieść w stopniu na pewno większym niż film identyfikuje bohaterów wydarzeń związanych z karierą i śmiercią Mieczysława Kosza. Ci, którzy na przełomie lat 60. i 70. XX wieku bywali w klubach, słuchali jazzu i żyli wśród paradoksów „najweselszego baraku obozu realnego socjalizmu”, nie mogą mieć cienia wątpliwości, że wiele postaci dzięki powieściowym charakterystykom nie jest, jak w filmie, wariacją na temat ludzi i ich wzajemnych relacji, lecz pokazuje konkretne osoby, uczestniczące w wydarzeniach sprzed lat. Wystarczy kilka słów czy zdań, by rozpoznać a to Jana Byrczka, a to Mariannę Wróblewską, a to Tomka Szukalskiego, a to kilka innych postaci (choć brak mi w tym gronie pociągającej za różne sznurki Zofii Komedowej – co konstatuję z pewnym zdziwieniem). Nie znaczy to jednak, by owe „dopowiedzenia”, obecne w powieści, a bardziej zawoalowane w filmie, miały dla narracji większe znaczenie. Są, owszem, ciekawostkami rozpoznawanymi przez coraz mniej licznych świadków tamtych czasów, ale nie wpływają na uniwersum świata przedstawionego.
Powieść Pieprzycy nie jest łatwa do zdefiniowania i oceny. Krytyk literatury na pewno miałby powód, by zarzucić jej drobne uchybienia formalne, psycholog skrzywiłby się nad niektórymi uproszczeniami w zakresie typologii postaci, badacz fenomenów XX-wiecznej popkultury zastanawiałby się, czy wybór smakowitych anegdot, z których w dużej mierze składa się powieść, nie powinien uwzględniać wydarzeń i postaci, na które tym razem miejsca zabrakło. Ja tych hipotetycznych rozdzielaczy włosa na czworo zapytałbym tak: czy znacie wiele dzieł, które równie bezpretensjonalnie fastrygują w jedną całość egzystencjalną tragedię, farsę z udziałem przypadkowych komików i moralitet bez morałów? Nie? W takim razie weźcie do ręki „Ikara”. To się czyta!
Stanisław Danielewicz
Maciej Pieprzyca, „Ikar. Legenda Mietka Kosza”, Warszawa 2019
Zobacz również
Książkę Dionizego Piątkowskiego o ikonie polskiego jazzu recenzuje Tomasz Gregorczyk. Więcej >>>
Biografia Michała Urbaniaka – rozmowa-rzeka z Jackiem Góreckim. Recenzuje Łukasz Maciejewski Więcej >>>
Transkrypcje solówek Zbigniewa Seiferta spisane przez Macieja Afanasjewa. Recenzuje Krzysztof Lenczowski. Więcej >>>
Niezwykła książka amerykańskiego trębacza Gary’ego Guthmana. Recenzja Piotra Iwickiego. Więcej >>>