Ojca brytyjskiego bluesa można śmiało zaliczyć do grona stałych rezydentów legendarnego stołecznego klubu Stodoła. John Mayall i jego Bluesbreakers zawitali tu bowiem po raz kolejny 3 marca br. Tym razem zaprezentowali na scenie mocno okrojony skład tego zespołu. Do tego stopnia, że nie było w ogóle żadnego gitarzysty, co u Mayalla jest dość dziwne i nietypowe.
Kiedyś występowali z nim tacy muzycy jak Eric Clapton, Peter Green, Mick Taylor, a przez ostatnie dziesięć lat z okładem Buddy Whittington, więc tak oszczędny skład musiał zdziwić i jednak zabrzmieć, w porównaniu z przeszłością, skromniej.
Stoi oto przed nami tylko trio. Trzeba jednak przyznać, że dobrze „przemyślane”, w jego składzie znalazła się bowiem rewelacyjna sekcja rytmiczna, złożona z czołowych i bardzo obecnie zapracowanych muzyków z Chicago. Na basie Greg Rzab, znany choćby z nagrań i występów z Otisem Rushem i Buddym Guyem, a na perkusji Jay Davenport, który pracował m.in. z takim artystami jak Sugar Blue, Junior Wells, Pinetop Perkins, czy Melvin Taylor. Właśnie w zespole tego ostatniego Jay spotkał się po raz pierwszy z Gregiem. Na środku sceny, za instrumentami klawiszowymi, mistrz ceremonii – John Mayall. Oprócz grania na keyboardach praktycznie cały czas śpiewał, grał na harmonijkach ustnych i gitarze, starym Gibsonie z roku 1958.
Jay Davenport, fot. Zbyszek Jędrzejczyk
Koncert był dobry, choć siłą rzeczy, może ze względu na wiek artysty i skład zespołu, nie przyniósł specjalnych sensacji. Dla tych, którzy zetknęli się z jego muzyką po raz pierwszy, na pewno był znakomity. Ja śledzę poczynania Mistrza od połowy lat 60. i pomimo świadomości uczestniczenia w swoistym Święcie Bluesa, czegoś mi zabrakło. Po pierwsze ten nieszczęsny brak gitary. Mayall, z całym szacunkiem, wirtuozem tego instrumentu nie jest, zwykle grywał świetną gitarę akompaniującą i wyraźnie brakowało tego instrumentu w roli wiodącej.
Mam też zastrzeżenia do programu wieczoru. Większość repertuaru stanowił materiał nowy. Mniej więcej w połowie koncertu zabrzmiał znany, opowiadający o wspólnym mieszkaniu z członkami Canned Heat utwór The Bear z płyty „Laurel Canyon” z 1968 roku, a potem dwa standardy: Jimmy’ego Rogersa That’s All Right w mocno zmienionej formie i Checkin’ on My Baby Sonny’ego Boya Williamsona. Brak gitary prawdopodobnie skłonił Mayalla do zagrania również utworu California z pamiętnego albumu „Turning Point” z 1970 roku, na którym nie tylko nie było gitary elektrycznej, ale nawet perkusji, a po latach mówiono o nim, że był pierwszym nagraniem popularnej potem formy „unplugged”.
Właściwie nie usłyszeliśmy więcej żadnego z tych znanych, dobrze pamiętanych i oczekiwanych „hitów”. Największa świetność artysty przypadała na koniec lat 60. i lata 70., kiedy to ukazały się jego najważniejsze płyty, stanowiące swoiste kamienie milowe europejskiego i światowego bluesa. Fani powinni otrzymać więcej niż trzy znane numery z tego okresu.
Koncert tradycyjnie zakończył się, wyjątkowo długą tym razem, wersją klasycznego już tematu Mayalla Room to Move z płyty „Turning Point”. Było to jedno z najlepszych wykonań tego utworu, jakie słyszałem od wielu lat. Charakteryzowała go dbałość o detale i niuanse w partiach harmonijki i wokalizy, których w tej kompozycji jest bez liku, oraz ciekawe solówki lidera na klawiszach i harmonijce oraz Rzaba na basie.
Greg Rzab, fot. Zbyszek Jędrzejczyk
Mimo że nie usłyszeliśmy wielu oczekiwanych utworów, to przyznać trzeba, że niemal wszystkie zagrane kompozycje utrzymane były w schemacie bluesowym, co przypadło do gustu zagorzałym wielbicielom tego gatunku.
Podziw budziły nieprawdopodobna w tym wieku (83 lata) kondycja fizyczna artysty, jego sprawność estradowa, muzyczna, humor i werwa. Trwający bez mała dwie godziny występ zdawał się nie sprawiać artyście większego problemu. Zarówno przed koncertem, jak i po zejściu z estrady, artysta siedział przy swoich płytach w hallu Stodoły, pozostając do dyspozycji fanów!
John Mayall następnego dnia wystąpił w klubie CK Zamek w Poznaniu. Oba koncerty zorganizowała agencja Live Nation.
Zbyszek Jędrzejczyk
Zobacz również
Pójście na koncert Petera Brötzmanna przypomina decyzję o tym, czy chcemy skoczyć na bungee,… Więcej >>>
Spotkanie tych znakomitych muzyków na jednej scenie dawało szansę zarówno na ciekawą fuzję ich… Więcej >>>
W warszawskim klubie Harenda odbył się 31 marca koncert charytatywny, z którego dochód w… Więcej >>>
Koncert w warszawskim teatrze Roma (28 marca, mniej więcej w połowie całej trasy koncertowej)… Więcej >>>