Koncerty

fot. Andrzej Rumianowski

Opublikowano w JAZZ FORUM 3/2017

Komeda. Cały ten czas

Krystyna Gucewicz


Filozofia góralska ma na to wszystko przemądrą refleksję: byli chłopcy byli, ale się minęli…

Pytanie: co nam zostało z ich lat? Czy potrafimy pamiętać, zrozumieć tamte ślady, docenić, twórczo przetwarzać?  I co w związku z tym? Tylko encyklopedie, płyty i sentymenty, a może zwykła sensacja i plotki? Obraz blaknie, świadkowie odchodzą, legenda szarzeje. I – jak to bywa – co jakiś czas ktoś, dlaczegoś przywołuje temat. Powiedzmy Komeda.

To jest dobre nazwisko na afisz. Skwapliwie skorzystał z tego teatr, wystawiając (koprodukcja łódzkiego Nowego i warszawskiej IMKI) spektakl pod tytułem „Komeda”. Jak sami twórcy tłumaczą, rzecz miała być totalna. Muzyka, geniusz, emigracja, „wolność wypowiedzi artystycznej”, rekonstrukcje archiwalnych nagrań, „Niewinni czarodzieje” – cały ten czas. Komeda w dramatycznym, amerykańskim epizodzie, z Hollywoodem, Hłaską, Polańskim , Frykowskim ( a za plecami zbrodnia bandy Mansona) .  I jeszcze „zmiany, jakie zachodzą w polskiej kulturze”. Mój system ostrzegawczy włączył alarm. Podejrzenia o flirt z poetyką kolorowych pisemek potwierdziły się w pierwszych minutach przedstawienia: jak w reklamie padały gęsto tamte sławne nazwiska , streszczano tamte sławne losy…

Aha, pomyślałam. Będzie sit-com. Jednak potem zdobyłam się na reprymendę wobec siebie. Przecież minął tamten świat,  przeszło tyle pokoleń, generacji i trzeba po prostu wygłosić wprowadzenie. I tak się stało w teatrze. Na marginesie: ciekawe byłoby zestawienie wrażeń i refleksji dzisiejszej młodzieży, ich rodziców i dziadków z pokolenia Października ’56. Jedno jest pewne, my, buntownicy Marca ’68, przyszliśmy na przedstawienie  z pobudek sentymentalnych, szczęśliwi, że spotykamy się tak licznie (Namysłowski, Jagodziński, Sadowski, Bogacki,  Brodowski, Tłuczkiewicz). Ściskaliśmy też świadków czasu Komedy – Janusza Majewskiego, Marka Karewicza czy Jerzego Skolimowskiego, który już w pierwszych trasach Sekstetu Komedy ustawiał światła i dziewczyny.



fot. Andrzej Rumianowski


Czas – nieubłagany maestro, życie – nieodgadniona podnieta, sztuka – haszysz wybranych. To właśnie sztuka pozwalała im żyć i nie widzieć, nie słyszeć przemijania. Byli zawsze piękni, zawsze dwudziestoletni. Fenomenalnie zdolni artyści. Kolorowe ptaki. Po ’56 r. żyli otumanieni nadzieją i radością, chociaż  kraj był ideologicznie zadrutowany. Ale wtedy wszystko było pierwsze. Łódzka Filmówka, gdański Bim-Bom, krakowskie Jaszczury, cały ten jazz. I jeżeli, jak Komeda, wyjeżdżali, nie uciekali stąd, tylko wyruszali na podbój Ameryki!

Wszystko (i jeszcze więcej) niezwykle barwnie spisał w autoryzowanych wspomnieniach Zofii Komedowej-Trzcińskiej jej syn Tomasz Lach („Nietakty”, wydawnictwo Szelest). Autor teatralnej sztuki (Jarosław Murawski ) trzy czwarte tekstu scenariusza wyjął z tej książki. Przede wszystkim historię dramatycznej, bezsensownej śmierci Komedy, opowiadaną tak, jak zapisała to Komedowa. A nade wszystko partie jej roli – dzięki temu wiarygodność teatralnej opowieści  jest potwierdzona przez świadka koronnego. Rolę Zośki gra Iwona Bielska, szaleńczo bliska tamtej niezwykłej kobiecie, emocjonalnie i  energetycznie tożsama. Na niej zbudowana jest większa część wieczoru, ona jest dominantą, dynamitem i motorem narracji. Zachwycająca aktorka.

W pewnym momencie Bielska- Zośka mówi:  „ja myślałam, że to będzie o … ”  Każdy z nas, zapewne, myślał, że to będzie o… i miał swoje wyobrażenia.  Reżyserka (Lena Frankiewicz) musiała zmierzyć się nie tylko z potencjalnymi oczekiwaniami, ale z chaosem własnej wyobraźni i pomysłów. Pomógł jej w tym znakomity zabieg  jednoczesnego prowadzenia różnych planów czasowych. To, że Komedowa jest kobietą dojrzałą, po przejściach, a Komeda (Mateusz Janicki) to tamten chłopiec, efeb, Krzyś, pupilek amerykańskiego cesarstwa filmowego.

Taki myk teatralny odsuwa łatwą pokusę oczekiwania na doc. teatr.



fot. Andrzej Rumianowski


Spektakl Leny Frankiewicz niejako pisze się na scenie i postaci mają prawo zabrać głos, wprowadzić korekty, spierać się o perspektywę. Są tu, teraz , tam i wtedy.  

Momentem przełomowym staje się wprowadzenie postaci Chopina, „emigranta meteorologicznego”, który w błyskotliwie napisanym, korzystającym z estetyki burleski, niemal schizofrenicznym monologu  rozdrapuje „kompleks polski”. Publicystyka miesza się tu z poezją, polityka z teatrem, dawne lata z naszym dziś. Ten absurdalny pomysł  pozwala przenieść „Komedę” w regiony teatru wysokiego. I już wiadomo, że korowód (choreografia Mikołaj Mikołajczyk) „to Polska właśnie”, karykaturalny kondukt to chichot chochoła. Nie bez znaczenia jest tu jakość  artystyczna, kreacja młodego łódzkiego aktora-pianisty Adama Kupaja. Można by wymieniać wszystkie przymioty – od warsztatowych po świadomość roli, do tego brawurowo zagrane wariacje  (- Czy ja mógłbym grać jazz? – pyta Chopin Komedę) , wariacje z pewnością wyuczone, ale jak! 

Żartowaliśmy po przedstawieniu, że zabrakło naturalnego usprawiedliwienia dla obecności wielkiego Fryderyka. W czasach Komedy mówiło się: „Chopin, gdyby żył, też by pił”. Alkohol  jest przecież najpotężniejszym szatanem w  opowieści o Komedzie...

Plan „debaty o Polsce” – wprowadzony jak muzyczny motyw, pojawia się w niby-chocholim tańcu, w tyradach arcy-narodowego Chopina, w przeklętej niemocy i klęskach wybrańców . Wywleka naszą megalomanię, tromtadrację, czy choćby śmieszną swojskość. Scena z walizką pełną polskości, przywiezioną przez Zośkę do USA, jest żywcem zaczerpnięta z jej książki. I jest świetna. Ta kiełbasa narodowa i patriotyczny, cepeliowski pasiak na stole, a obok napełniony amerykańską whisky Marek Hłasko – metafora!

Momenty były! Upozowany na Mickiewicza Chopin,  na niego łypie demon zła – Frykowski z zakrwawioną głową (Michał Bieliński), w kontrolowanym transie monologuje Ilona Kuper, chwilowa kochanka Komedy (Delfina Wilkońska). Mia Farrow (Monika Buchowiec) , jak z ekranu śpiewa kołysankę z „Rosemary’s Baby”. W tle przemykają  niewinni i nieśmiertelni czarodzieje w kadrach z filmu Wajdy. Z offu Marcin Kydryński  dlaczegoś (dlaczego?!) przekonuje, że nie istnieje coś takiego jak „polski jazz”. Tomasz Karolak, z którym mam kłopot w wydaniu scenicznym, tutaj Marek Hłasko, osiąga maksimum w piosence Niny Simone. Można by powiedzieć : jest jak na jam session. Ale w teatrze w takiej sytuacji mówi się: za dużo cufilu (żeby żart zaiskrzył, trzeba pamiętać słówko z języka niemieckiego). Żyjemy w epoce fleszy i gadżetów, ale nadmiar czyni z salonu supermarket. Reżyser powinna zmierzyć się z tym chaosem raz jeszcze po to, żeby stał się walorem, a nie obciążeniem naprawdę interesującego projektu teatralnego.



fot. Andrzej Rumianowski


Muzyczny background spektaklu podpisał w „Komedzie” znakomity muzyk, Olo Walicki, pamiętany przez jednych z zespołu Namysłowskiego, przez innych ze sceny yassowej, teraz jeden z papieży powrotu do coraz bardziej obleganej folk-strefy Oskara Kolberga (projekt Kaszebe). Przywołuje tematy z Komedy  (przedstawienie jest jednocześnie sesją w studio nagrań – scenografia Katarzyny Borkowskiej),  proponuje swoje klimaty, do zapisów dźwiękowych wprowadzając  dominantę perkusji (na żywo Paweł Dobrowolski). Dzieje się. Aczkolwiek – paradoksalnie – w tej historii Komedy muzyka pozostaje w cieniu.

Dla jednych będzie to spektakl przywołujący mit założycielski polskiego jazzu, historię tragicznie zmarłego kompozytora, który był już pasażerem odrzutowca do wielkiej  kariery w Hollywood. Dla innych ballada o kobiecie, która wykreowała świat dookoła siebie w szarej Polsce Ludowej (nie mówiło się wtedy: PRL). I która wszystkie lata po śmierci Komedy przeżyła w poczuciu winy. Mówiła zawsze, że gdyby nie wyjechała ze Stanów, zostawiając męża samego, wszystko potoczyłoby się inaczej. Nie byłoby tej tragedii, ani zbrodni  Mansona w willi Polańskiego. Dopilnowałaby, jak to Zośka…

Dla wielu będzie to podglądanie sławnych i bogatych, czym się dziś zajmuje nałogowo połowa społeczeństwa.  Dla ludzi teatru – amorficzna, ciekawa próba wielowątkowej narracji w czasach Internetu. Klikniesz i  przez chwilę zatrzymasz uwagę na tym i na owym.

Ja sobie klikam na  www.komeda.pl . I włączam „Litanię” Tomasza Stańki. Wraca cały ten czas…

Krystyna Gucewicz



Zobacz również

Peter Brötzmann w Pardon, To Tu

Pójście na koncert Petera Brötzmanna przypomina decyzję o tym, czy chcemy skoczyć na bungee,… Więcej >>>

Adam Bałdych Sextet w 12on14

Spotkanie tych znakomitych muzyków na jednej scenie dawało szansę zarówno na ciekawą fuzję ich… Więcej >>>

Jazzmani dla bezdomnych

W warszawskim klubie Harenda odbył się 31 marca koncert charytatywny, z którego dochód w… Więcej >>>

Anna Maria Jopek & Gonzalo Rubalcaba

Koncert w warszawskim teatrze Roma (28 marca, mniej więcej w połowie całej trasy koncertowej)… Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu