Urodzony w Rybniku 21 października 1994 roku saksofonista i kompozytor Kuba Więcek jest chyba najmłodszym w historii muzykiem, który otrzymał szansę wydania autorskiej płyty w kultowej serii Polish Jazz. Album „Another Raindrop”, nagrany w trio z kontrabasistą Michałem Barańskim i perkusistą Łukaszem Żytą, to jego debiut pod własnym nazwiskiem. Zdumiewające jest to, że ten wspaniały artysta, który jazzem zajmuje się dopiero od pięciu lat, w tak krótkim czasie osiągnął tak wysoki poziom.
Kiedy po raz pierwszy usłyszałem Kubę w klubie 12on14, byłem zaskoczony dojrzałością i świeżością jego gry. Gdy zszedł z estrady, zagadnąłem młodego saksofonistę przy barze: „Kuba, w tych dużych rogowych okularkach wyglądasz zupełnie jak Lee Konitz na zdjęciach z okresu, kiedy grał z Milesem Davisem!” A on tylko uśmiechnął się: „Lee Konitz?” I dodał jakby mimochodem: „Dwa tygodnie temu brałem u niego lekcje w Nowym Jorku”.
Okazało się, że 22-letni Kuba Więcek ma już za sobą staż w dwóch renomowanych uczelniach muzycznych w Zachodniej Europie, zaliczył warsztaty w Nowym Jorku, spotkania i konsultacje z takim wybitnymi saksofonistami jak David Binney, Steve Lehman, Dick Oatts i innymi muzykami, których nazwiska wyznaczają kierunki rozwoju współczesnego jazzu.
O swoich fascynacjach, przygodach i doświadczeniach opowie nam Kuba w tym debiutanckim wywiadzie.
JAZZ FORUM: Swojej płycie dałeś tytuł „Another Raindrop”.
KUBA WIĘCEK: Kropla deszczu kolejna, bądź inna. Wszystko, co nowe, ma swoje miejsce powstania, a sztuka jest czymś, czego nie można dotknąć, ani zmierzyć, dlatego porównuje ją do deszczu, który spada z miejsca dla nas nieznanego, czyli nieba.
JF: Deszcz jako synonim natchnienia?
KW: Ostatnio czytałem książkę o Brianie Eno i on właśnie mówi, że nie do końca wierzy w natchnienie. Nawet jeżeli nic do niego nie przychodzi, to i tak stara się spędzić parę godzin dziennie na pisaniu. To, że udało mu się napisać jeden utwór, który przypadł mu do gustu, jest wynikiem tego, że sto innych mu się wcześniej nie udało. Więc i ja staram się dużo pisać, nie czekając na inspirację. Nie boję się popełniać błędów.
Wielu kompozytorów walczy z tym problemem. Ja staram się sobie z tym pomóc, np. poprzez pisanie utworów na różnych instrumentach. Dzisiaj użyję fortepianu, jutro saksofonu, a dzień później pójdę do parku i będę starał się usłyszeć gdzieś głęboko w sobie melodię, którą potem za pomocą głosu nagram na dyktafonie.
Następnie szukam nowych form czy orkiestracji, aby temu, co wcześniej zapiszę, nadać kształt. Miałem kiedyś okazję mieć lekcję z jednym z dla mnie ważniejszych w tamtym czasie saksofonistów, Davidem Binneyem. Wyczulił mnie on na element formy tłumacząc, co możemy zrobić, żeby móc wykorzystać pełen potencjał materiału, który skomponujemy, np. poprzez tworzenie różnych orkiestracji.
JF: Do tej formy wprowadzasz element improwizacji.
KW: To kolejny z elementów moich kompozycji. Wielkim wyzwaniem dla kompozytora jest znalezienie w utworze miejsca dla improwizacji w taki sposób, aby miała ona sens, żeby była kontynuacją tego, co się stało wcześniej oraz żeby inspirowała muzyków.
JF: Taki utwór może być dla słuchacza wycieczką, zabierasz go w podróż. Szkicujesz jakiś obraz i prowadzisz w nieznane. Stworzyłeś ten album prawie wyłącznie z własnych kompozycji, za wyjątkiem jednego utworu, Conception George’a Shearinga. Dlaczego wybrałeś właśnie ten temat?
KW: Jest to utwór, który lubimy grać w tym zespole i trochę się z nim utożsamiliśmy, dlatego postanowiliśmy go nagrać.
JF: To jest twoja pierwsza autorska płyta. Jak długo zbierałeś materiał?
KW: Zacząłem te kompozycje pisać w lutym zeszłego roku i skończyłem w sierpniu.
JF: Tworzyłeś je z myślą o płycie?
KW: Tak, ale przede wszystkim z myślą o osobach, z którymi tę muzykę miałem później grać. Zarówno Michał Barański, jak i Łukasz Żyta mają swoje konkretne brzmienie na instrumentach, na których grają. To porusza wyobraźnię.
JF: W jaki sposób przechowujesz swoje kompozycje?
KW: Na komputerze. Głównie jest to zapis nutowy, ale zdarzało mi się na studiach tworzyć np. kompozycje graficzne – rysowaliśmy na kartce jakiś obrazek, który później stanowił dla nas inspirację do grania. Jednak na płycie są jedynie kompozycje, które zapisałem za pomocą nut. Przygotowałem ich 22, z czego 12 nagraliśmy.
JF: Pojawiają się tu miejscami echa polskiego folkloru – motywy zasłyszane, skomponowane, czy przetworzone?
KW: W trakcie tworzenia staram się odejść całkowicie od jakichś myśli, które miałem wcześniej. Staram się być w danym momencie sobą. Dużo się mówi w muzyce jazzowej o tradycji. Dla mnie jest to coś, co jest we mnie w środku i ja nie muszę specjalnie o tym myśleć, żeby to ze mnie wychodziło.
JF: Ta muzyka ludowa to jest coś, co wyniosłeś z domu bądź ze szkoły?
KW: Z okresu dorastania, z otoczenia. Mieszkałem na Śląsku, dookoła mnie było mnóstwo muzyki i tańca. Wszystko miało na mnie wpływ.
JF: Także muzyka klasyczna?
KW: Zdecydowanie. Przez 12 lat się nią zajmowałem. Moja mama jest pianistką i właśnie to ona wysłała mnie do szkoły muzycznej, ta muzyka była w moim życiu na co dzień.
JF: Tata też jest muzykiem?
KW: Nie, zajmuje się czymś kompletnie innym. Byłem z nim kiedyś na paru koncertach. Pojechał ze mną na Sonny’ego Rollinsa do Wrocławia. Podobało mu się. Ma poczucie rytmu.
JF: A więc to mama zaszczepiła w tobie miłość do muzyki.
KW: Przez pierwszych pięć lat w szkole grałem na wiolonczeli. Miałem taki okres, że w ogóle nie byłem zainteresowany muzyką, nawet jak się na saksofon przestawiłem, to zanim go pokochałem, minęły trzy lata. Na fortepianie uczyłem się dodatkowo z moją mamą, ale gram jedynie na poziomie, który jest mi potrzebny jako kompozytorowi.
JF: Byłeś początkowo saksofonistą klasycznym.
KW: Tak, bardzo mnie to ciągnęło i widziałem w muzyce klasycznej dużo różnych wyzwań.
JF: Jakbyś porównał saksofon klasyczny i jazzowy?
KW: Wtedy była to dla mnie kompletnie różna forma ekspresji, ale teraz, jak na to wszystko patrzę, to bardzo mało się różnią.
JF: W jazzie dochodzi osobista forma ekspresji, kształtowanie dźwięku, każdy saksofonista wnosi własne brzmienie, w muzyce klasycznej chyba niekoniecznie.
KW: Myślę, że każdy może wnosić własne brzmienie. Kiedyś mi się to wydawało bardzo różne, sądziłem, że w muzyce jazzowej chodzi wyłącznie o improwizowanie. Myślałem, że improwizujemy tylko za pomocą dźwięków, jednak po jakimś czasie zrozumiałem, że myślenie o innych elementach, jak artykulacja czy dynamika, jest tak samo ważne. Chciałbym umieć zagrać jeden dźwięk w taki sposób, aby oznaczał miliard różnych rzeczy. To właśnie jest bardzo ważne w muzyce klasycznej. Dźwięki są już określone, ale możemy w nie włożyć różny rodzaj ekspresji.
Załóżmy, że jest jakiś obraz, na którym narysowane jest drzewo. Jednemu to drzewo kojarzyć się będzie z drzewem, pod którym pocałował swoją pierwszą dziewczynę, a drugiemu – z kolegą, który się na nim powiesił. Ja chcę umieć zagrać jakąś frazę tak, by miała kompletnie inne znaczenie. Wydaje mi się, że to jest ciekawe wyzwanie w muzyce. I teraz komponując własne utwory, narzucam większość dźwięków. I oczekuje od swoich muzyków, i również od siebie, żeby myśleć o tych pozostałych elementach.
JF: Chodziłeś do szkoły muzycznej na wiolonczelę, potem na saksofon. Saksofon wybrałeś pod wpływem jazzu?
KW: Nie, jazzem zainteresowałem się w momencie, w którym moja mama, która uczyła w dwóch szkołach, wzięła mnie na koncert do tej drugiej, gdzie grali koncert Dawid Główczewski, Sebastian Kuchczyński i Paweł Tomaszewski. Bardzo zaimponowała mi gra Dawida i od razu poprosiłem go o lekcje. Tzn. moja mama go poprosiła, bo ja się wstydziłem i on był moim pierwszym nauczycielem jazzu. Wywarł na mnie takie wrażenie i miał na mnie tak wielki wpływ, że za każdym razem, kiedy się spotykaliśmy, wszystko, co mówił, było dla mnie świętością. To on polecił mi, aby pojechać na warsztaty do Puław i Chodzieży. To było sześć lat temu.
JF: W ciągu tych sześciu lat odbyłeś kosmiczną podróż!
KW: To tylko dlatego, że od samego początku bardzo ważne dla mnie było, żeby nie odrzucać tego, czego nauczyłem się wcześniej. Początkowo, kiedy się uczymy, nie jesteśmy za bardzo kreatywni, tylko staramy się grać według konkretnych reguł. Starałem się elementy z muzyki klasycznej grać w muzyce jazzowej. Kiedy grałem bluesa, wplatałem np. temat Mozarta. To dało mi pewien start. Nie zaczynałem od początku, tylko od pewnego momentu, bo muzyka klasyczna dała mi bardzo duże słownictwo.
JF: Na jakie aspekty Dawid Główczewski zwracał twoją uwagę?
KW: Na samym początku wytłumaczył mi podstawowe pojęcia, których nie byłem pewny. Jakiej skali i gdzie używać, albo czego słuchać. Na samym początku byli to Cannonball Adderley, Phil Woods, Dexter Gordon, Jackie McLean… On dał mi pierwsze zadania, kwestie, które musiałem sobie wyjaśnić.Pierwsze solo, którego się nauczyłem, było właśnie Dextera Gordona, chyba Blue Bossa.
JF: Kiedy skończyłeś liceum?
KW: W 2013 w Rybniku.
JF: Twój kolejny krok to Amsterdam. W Polsce najpopularniejsza ścieżka prowadzi adeptów jazzu do Katowic. Jest w tej chwili parę takich szkół. Ty jednak od razu wybrałeś studia za granicą. Ktoś cię do tego namówił?
KW: Kiedy pojechałem na moje pierwsze warsztaty do Puław, spotkałem tam dwie grupy ludzi. Jedni to byli muzycy, którzy studiowali w Danii, a drudzy to muzycy z Katowic, czy innych szkół polskich. O wiele bardziej zainteresowało mnie, jak grali studenci z Danii, ich sposób myślenia i mówienia o muzyce. Poznałem tam parę moich autorytetów i starałem się pójść ich śladem. Ale najpierw pojechałem do Amsterdamu.
Rok przed zdawaniem na studia poznałem na YouTube saksofonistę, który mnie strasznie zainspirował. O sześć lat ode mnie starszy Ben Van Gelder jest Holendrem, mieszka w Nowym Jorku. W ciągu miesiąca nauczyłem się wszystkiego, co miał na YouTubie. Każdą solówkę spisałem co do dźwięku i napisałem do niego maila z pytaniem, co ćwiczył, kiedy był w moim wieku. Odpisał, i to dało mi ogromną moc do ćwiczenia podobnych rzeczy. On studiował przez jakiś czas w Amsterdamie, gdzie wtedy mieszkał. Pojechałem do Amsterdamu, żeby studiować u tego samego nauczyciela, co on. Moimi nauczycielami w Conservatorium Van Amsterdam byli Jasper Blom i Dick Oatts.
Siedem miesięcy mi zajęło, zanim zrezygnowałem. Cały czas, który spędziłem w Amsterdamie, to był mój okres buntu. Buntowałem się przeciwko szkole i środowisku. Poszedłem tam z wizją swojego brzmienia, za którym chciałem podążać, a mój nauczyciel powiedział mi, że w trakcie studiów nie powinienem grać jak ja, tylko powiedzmy jak Charlie Parker, a siebie szukać dopiero po studiach. A mnie zawsze interesowało to, żeby iść dwiema ścieżkami równolegle, cały czas myśleć o tym, że jest się sobą.
Zanim pojechałem do Amsterdamu, parę razy byłem w Nowym Jorku. Wsiąkłem trochę w tamto środowisko, ono ma pewien swój specyficzny klimat. W Amsterdamie wszyscy próbowali to kopiować, ale nie było to prawdziwe, autentyczne, dlatego że oni mieli zupełnie inną tradycję. W inny sposób dorastali i wszystko było takie sztuczne. Ta sztuczność mnie przerażała i bardzo zniechęcała do studiowania jazzu. Dlatego cały ten czas, chciałem robić coś kompletnie innego. Znalazłem taką grupkę ludzi – graliśmy razem, ale byliśmy opozycją do tego wszystkiego, co nas otaczało. Kiedy wychodziliśmy na jamy, to nikomu z tego środowiska szkolnego to nie odpowiadało. Ja bardzo lubiłem grać swoje utwory i na egzaminie po pierwszym roku chciałem je zagrać. Ale jak się dowiedziałem, że własne utwory można grać dopiero od trzeciego roku, to po prostu zrezygnowałem ze szkoły. Dostałem się na uczelnię w Kopenhadze.
JF: I gdzie zamieszkałeś w tej Kopenhadze?
KW: Miałem dużo znajomych, których poznałem już w trakcie studiów w Amsterdamie, jeździłem tam grać koncerty. Latem odbywa się tam Copenhagen Jazz Festival, najlepszy festiwal na świecie, na którym w ciągu dziesięciu dni organizowanych jest 1300 koncertów, kręci się milion ludzi. Poznałem wielu młodych muzyków, którzy tam żyją i oświadczyłem im, że chcę zamieszkać w tym pięknym mieście. Oni pomogli mi znaleźć mieszkanie, kiedy się tam przeprowadziłem. Amsterdam nie przekonał mnie do jazzu, a próbowali mnie wręcz do niego zmusić. Ja chciałem grać głównie swoją muzykę i właśnie z tą myślą pojechałem do Kopenhagi.
Jest tam wiele osób, które w prawdziwy sposób grają muzykę jazzową. W latach 60. muzycy z Nowego Jorku mieli w Kopenhadze swoje rezydencje. To wywarło tak wielki wpływ na lokalnych muzyków, że do dziś grają tę muzykę w ten sam sposób. Spotkanie z tego typu sztuką bardzo mnie otworzyło i sprawiło, że chciałem ją zgłębiać. Tak naprawdę dopiero tam pokochałem muzykę jazzową.
JF: Jakich miałeś tam nauczycieli?
KW: Szkoła w Kopenhadze dawała tę możliwość, że mogliśmy sobie wziąć za nauczyciela kogokolwiek chcieliśmy. Ja dostałem się tam na saksofon, po czym nigdy nie miałem zajęć z saksofonu. Jako główny przedmiot wziąłem kompozycję u perkusisty, który uczył w Berlinie. John Hollenbeck jest dla mnie jednym z ważniejszych kompozytorów jazzowych. Prezentuje sposób komponowania, w którym przede wszystkim chodzi o formę, on stawia na kreatywność. Mój znajomy miał z nim lekcję i John dał mu zadanie, w którym musiał na kartce opisać 100 różnych brzmień, jakie jest w stanie zagrać na werblu. On szukał różnych kolorów.
JF: Czy studia w Holandii i Danii są bezpłatne?
KW: W Holandii kosztowały 1800 Euro za rok. W Danii są bezpłatne. Ja miałem bardzo duże szczęście, bo szkoła mnie wspierała i dzięki niej pojechałem na tydzień na warsztaty do Nowego Jorku. Miałem też zagwarantowaną podróż do Indii, gdzie przez dziesięć dni uczyliśmy się muzyki indyjskiej i graliśmy koncerty z tamtejszymi muzykami. To było niezwykłe przeżycie. Było mnóstwo warsztatów. Kiedyś przyjechał Jason Moran i zrobił sobie z uczniów zespół, w którym miałem okazję się znaleźć. Mieliśmy próby przez pięć dni po dziesięć godzin, po czym zagraliśmy koncert. Ta szkoła daje naprawdę duże możliwości. No i przede wszystkim nie jest to szkoła jazzowa.
JF: Nie jazzowa?
KW: Ogólnomuzyczna, nazywa się Rhythmic Music Conservatory. Możemy robić to, co nas interesuje. Obecnie największym zainteresowaniem studentów cieszy się chyba produkcja. W całej szkole jest około dwustu osób. Na zajęciach każdy nauczyciel miał po sześciu uczniów. Co tydzień, przychodząc na lekcję u jednego z nich musieliśmy przynosić nowy utwór. To było ciekawe doświadczenie. Siedzieliśmy w szóstkę i ktoś przynosił np. świetnie wyprodukowany popowy utwór i każdy z nas musiał to jakoś skomentować, kto inny elektronikę, ktoś jeszcze inny totalną awangardę, a ja pokazywałem jazz, który czasami wypadał jako najnudniejszy ze wszystkich tych stylów. Dzięki temu, że mogłem słuchać uwag muzyka popowego, otwierałem swoją głowę na to, co on widział. Starałem się z każdego rodzaju muzyki coś wyciągnąć i wpleść w moje kompozycje.
JF: Jak długo trwały studia w Kopenhadze?
KW: Nadal trwają. Już trzeci rok, ale teraz jestem na Erasmusie w Krakowie.
Jeszcze pół roku i będę miał dyplom licencjacki.
JF: W międzyczasie jeździłeś wielokrotnie do Nowego Jorku. Nie tylko ze szkoły, ale także na własną rękę.
KW: Moi dziadkowie mieszkają na Brooklynie.
JF: Opowiedz coś o swoich przygodach nowojorskich. Z kim się tam spotykałeś?
KW: Za pierwszym razem pojechałem po to, aby wziąć lekcje z moimi ówczesnymi mistrzami. Wtedy, kiedy zaczynałem oraz podczas studiów w Amsterdamie, to słuchałem głównie jazzmanów nowoczesnych, brałem wtedy lekcje z Chrisem Cheekiem, Walterem Smithem, Willem Vinsonem, Loganem Richardsonem i innymi muzykami tego pokroju. Kiedy przeprowadziłem się do Kopenhagi, moje zainteresowania poszły w dwóch różnych kierunkach, zacząłem brać lekcje z muzykami bardziej awangardowymi, m.in. z Jimem Blackiem, Peterem Evansem, Tyshawnem Soreyem, Steve’em Lehmanem, Vijayem Iyerem, jednocześnie słuchając takich muzyków jak Lester Young, Johnny Hodges, Coleman Hawkins, Ben Webster, czy Sidney Bechet. Fascynuję się poznawaniem różnych tradycji. Poza tradycją amerykańską lubię poznawać tradycję muzyki hinduskiej, pigmejskiej, żydowskiej, bałkańskiej oraz przede wszystkim moją własną, czyli polską. Staram się wszystko, co mogę, przełożyć na język saksofonu.
JF: W Nowym Jorku brałeś lekcje u mistrzów. Ile, jeśli można spytać, kosztuje taka lekcja?
KW: Do 100 dolarów.
JF: Idziesz na spotkanie i zadajesz pytania?
KW: Można ten czas wykorzystać w dowolny sposób. To zależy od nas. Na początku zadawałem pytania. Od dwóch lat robię to głównie po to, aby z kimś pograć oraz kogoś poznać.
JF: Jak wyglądała lekcja z Lee Konitzem?
KW: Poszedłem najpierw na jego koncert, a potem wdarłem się na backstage i powiedziałem mu, że przyjechałem do Nowego Jorku tylko po to, żeby odbyć z nim lekcje. Wiedziałem, że mi nie odmówi (śmiech) i spotkaliśmy się dzień później. Bardzo dużo rozmawialiśmy.
W związku z tym, że zawsze byłem ogromnym fanem Lennie’ego Tristano, pytałem, czego Tristano go uczył – fascynowało mnie to. No i Lee opowiadał mi o tych wszystkich technikach, jaka jest jego koncepcja grania standardów. Usłyszeć jego dźwięk z tak bliskiej odległości było dla mnie niesamowitym doświadczeniem. Dosłownie brzmiało to, jakby śpiewał przez saksofon. Opowiedział mi wiele historii, to było najpiękniejsze. Mówił mi całą prawdę o rzeczach, którymi się interesowałem przez ostatnie lata.
JF: A Steve Lehman to już inna szkoła. Fenomenalny muzyk.
KW: I kompozytor. Kiedy słyszałem jego trio na żywo, to było dla mnie przerażające, z jaką pewnością oni grają te wszystkie trudne rzeczy. Imponujące! Miałem też okazję uczyć się u niego w Kopenhadze przez tydzień. Szkoła czasami zapraszała różnych muzyków. Jeśli chodzi o Lehmana, to przesłuchałem jego każdą płytę i wiedziałem dokładnie, o co chcę go zapytać. Miał takie trio z Vijayem Iyerem, które było dla mnie wielką inspiracją, szczególnie że ja w pewnym momencie zainteresowałem się rytmem i u niego też ta fascynacja jest słyszalna.
Najciekawsze jest to, że ze wszystkich lekcji, które wziąłem w Nowym Jorku, najlepiej wspominam lekcję u perkusisty Jima Blacka. Ona zmieniła moje życie! Powiedział mi tyle prawd, które do dzisiaj uważam za słuszne. Przede wszystkim jeśli chodzi o improwizację – żeby myśleć formą i ograniczać siebie. Ograniczamy się w wielu aspektach, aby potem w jednej z nich być jak najbardziej kreatywni. Mówimy sobie, że całe solo zagramy w niskim rejestrze instrumentu, albo że całe solo zagramy tylko po trzech dźwiękach. No i teraz w trakcie ćwiczenia gramy to solo 100 razy, żeby te dźwięki były jak najciekawsze.
Jim Black nauczył mnie tego, czego uczył Lennie Tristano – żeby to, co gramy, nie brzmiało kwadratowo, tylko by wszystko brzmiało organicznie. Jak to robimy? Poprzez używanie nieregularnych ilości ugrupowań rytmicznych, granie poza kreskę taktową. Mnie nigdy nie interesowało granie po nieparzystych metrach, bardziej interesowało mnie granie w nieparzysty sposób po parzystych metrach.
Jim jest dla mnie od dłuższego czasu jednym z ulubionych perkusistów i w ogóle muzyków, jest autorytetem. Powiedział mi wtedy, że dla niego najważniejsze jest to, aby muzyka miała nastrój. Muzyka jest czymś tak abstrakcyjnym, że nie da się jej tak naprawdę opisać. I jedyne, co można zrobić, to sprawić, żeby słuchacz przeniósł się do innego miejsca, albo poczuł się tak jak 10 lat temu w jakiejś konkretnej sytuacji. Dla niego to jest najważniejsze.
JF: Miałeś już jakieś koncerty w Ameryce?
KW: Zagrałem dwa razy z Rafałem Sarneckim oraz z paroma lokalnymi muzykami. Głównie koncertowałem w Europie. Swoje zespoły zza granicy przywoziłem do Polski raz na dziewięć miesięcy, na kilka dni. Przeprowadziłem się do Warszawy w sierpniu zeszłego roku i dopiero wtedy zacząłem się w to wszystko wgłębiać.
JF: Wróciłeś do Polski z ogromnym zapasem doświadczeń, wiedzy i przemyśleń, uwielbiasz granie na jamach, co zresztą wielokrotnie widziałem, tworzysz własne zespoły, ale też udzielasz się w kilku innych formacjach, choćby z Kamilem Piotrowiczem
KW: Kamila poznałem dwa lata temu na konkursie Blue Note Jazz Competition w Poznaniu, gdzie on był ze swoim zespołem, a ja solo. Usłyszenie tego, co zaprezentował w Polsce, było dla mnie szokiem, bo było zbliżone, do tego, co słyszałem w Kopenhadze. Bardzo się wtedy zaprzyjaźniliśmy. Dużo rozmawialiśmy o komponowaniu. Kamil wyczulił mnie na myślenie kolorem i formą. Mamy podobny sposób myślenia o muzyce, przez co współpraca idzie bez słów. Rozumiemy się idealnie.
JF: Jego muzyka jest nawiązaniem do jazzu, który rodził się tutaj w Polsce, przenika ją duch Komedy.
KW: Dla Kamila to ma duże znaczenie. Kamil mieszka teraz w Kopenhadze. Jak byłem na drugim roku, to przyjechał tam na Erasmusa, a kiedy ja wróciłem do Polski, to zdał tam na magistra. Ja na razie robię sobie przerwę od mieszkania w Danii, potrzebowałem oddechu oraz momentu, żeby móc się gdzieś zadomowić i znaleźć spokój oraz szczęście.
JF: Takie miejsce chyba znalazłeś – przy ulicy Noakowskiego w Warszawie, to Jazz Club 12on14.
KW: Bardzo dobrze się tam czuję. To miejsce wspiera to, co robię. Jestem Tomkowi Pierchale bardzo wdzięczny, bo dzięki temu klubowi mam okazję grać z wieloma wspaniałymi muzykami oraz spełniać moje marzenia.
JF: Do swojego zespołu zaprosiłeś muzyków od siebie starszych. Co was łączy?
KW: Myślenie o muzyce, otwartość na nowe sposoby grania oraz przede wszystkim miłość do tradycji jazzowej. Michał Barański bardzo interesuje się również tradycją muzyki hinduskiej (recytowanie rytmów techniką konnakol), z Łukaszem bardzo dużo wspólnie słuchamy muzyki. Ogólnie dobrze się ze sobą czujemy.
JF: Kiedy gracie, to wyczuwa się, że to nie jest trio saksofonowe z sekcją rytmiczną, ale spotkanie trzech równoprawnych muzyków, którzy prowadzą ze sobą rozmowę.
KW: Wynika to z tego, że w pewnym momencie przestało mnie interesować standardowe granie, gdzie są solówki – zaczęło mnie to nudzić. Ważne jest dla mnie to, że zespół improwizuje cały czas razem. Non stop odbijanie piłeczki. Jest żywe, słuchacz może się skupić na całej muzyce, a nie tylko na jednej osobie.
Szkoła w Kopenhadze mocno porusza filozoficznie to, co my robimy. Kiedyś mieliśmy ćwiczenie, w którym miałem zagrać coś i schować swoje ego. Czyli to, co gramy było tylko tłem. Granie w taki sposób, z myślą, że możemy być z przodu, a jednocześnie z tyłu, bardzo otwiera na różne rodzaje słyszenia.
JF: Dostałeś możliwość wydania swojej pierwszej autorskiej płyty w reaktywowanej serii Polish Jazz, której katalog dokumentuje historię polskiego jazzu, a więc włączasz się do tej historii i ją przedłużasz.
KW: Czuję się bardzo zaszczycony. Wytwórnia sprawia, że mam dużo czasu na muzykę, nie muszę zajmować się rzeczami promocyjnymi. Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie dostając taką szansę i mam nadzieję ją wykorzystać.
JF: Jakie masz teraz plany?
KW: Oczywiście zagranie jak największej ilości koncertów z moim triem. Już w kwietniu ruszamy w trasę promującą nasz album! Poza tym za tydzień lecę do Kopenhagi, gdzie będę nagrywał trzy płyty z zespołem szwedzkiej pianistki Kathrine Windfeld. Będziemy przez siedem dni w studiu i w trakcie tych siedmiu dni nagramy dwa albumy studyjne i jeden album na żywo (z koncertu, który odbędzie się w studiu). Ten big band to jeden z największych zespołów skandynawskich. Koncertujemy po całej Skandynawii, w zeszłym roku byliśmy na targach Jazzahead! w Bremie. W maju lecę na trasę do Włoch, żeby zagrać z zespołem włoskiego basisty Luki Curcio, którego poznałem w Kopenhadze.
JF: Przyjaźnisz się z pianistą Mateuszem Gawędą.
KW: Mateusz jest moim współlokatorem w Warszawie, może jeszcze w tym roku wydamy naszą wspólną płytę, na którą zaprosiliśmy wielkiego amerykańskiego trębacza Ralpha Alessiego. Jesteśmy w trakcie przygotowywania promocji. Pod koniec tego roku lub na początku następnego odbędzie się premiera. Płyta jest już nagrana, zostanie wydana przez wytwórnię Audio Cave. Dla mnie o wiele ważniejsze niż relacje muzyczne są relacje międzyludzkie, to jak się czujemy ze sobą, a czujemy się świetnie i świetnie spędzamy razem czas. Z Mateuszem to było tak, że spotkaliśmy się w Krakowie i zgadaliśmy się, że oboje przeprowadzamy się do Warszawy. Mateusz też bardzo lubi chodzić do 12on14. (śmiech)
JF: Uwielbiam, jak gracie standardy, bo w waszym wykonaniu brzmią świeżo i odkrywczo, za każdym razem jest to jakaś nowa przygoda.
KW: Na co dzień, jak jestem w domu, to nie ćwiczę niczego, co później świadomie wykorzystuję w trakcie grania. Kiedy jestem na scenie, marzę o tym, żeby nie wiedzieć, jaki będzie kolejny dźwięk, staram się mieć uszy szeroko otwarte i szukać inspiracji w każdym dźwięku, który jest wokół mnie. Powoduje to pewną ekscytację nie tylko u mnie, ale również u słuchaczy. W sumie nie powiedziałem o tym ani razu w trakcie tego wywiadu, ale najważniejszą rzeczą dla mnie jest szczerość. To, że w danym momencie usuwamy z głowy wszystkie myśli, usuwamy swoje ego. Udowadnianie komuś czegokolwiek nie ma sensu. Gramy, bo kochamy to robić.
JF: Szczerość, ale też radość. I brak lęku, ale to chyba wynika ze świadomości, jak duży zapas wiedzy posiadasz.
KW: Wynika to też z tego, że ja się tą muzyką tak mocno interesuję. Od rana do wieczora albo słucham, albo gram. I zadaję bardzo dużo pytań. To jest dla mnie ważne. Nie uważam, że jestem najmądrzejszy na świecie i ciągle mogę się uczyć od innych, w każdej kwestii. I jestem otwarty na każdą muzykę. Ostatnio w święta nie miałem co robić i znalazłem na NPR rozpiskę najlepszych pięćdziesięciu albumów 2016 roku. Tam były wszystkie albumy: popowe, hip-hopowe, alternatywne itd. Przesłuchałem większość z nich. Staram się wszystko zrozumieć i móc się uczyć z każdego źródła.
Chciałbym na koniec opisać w skrócie swoje trzy etapy: w Amsterdamie, Kopenhadze i Warszawie. Życie w Amsterdamie to było dowiadywanie się tego, czego nie lubię, w Kopenhadze – szukanie tego, co lubię, a w Warszawie – robienie tego, co lubię.
JF: To dopiero początek drogi. Życzymy tobie, żebyś już zawsze mógł robić tylko to, co lubisz.
Rozmawiał: Paweł Brodowski
Zobacz również
Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>
Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>
8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>
Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>