Autobiografię Billie Holiday recenzuje Stanisław Danielewicz.
Może wydawać się, że opisywanie, czym jest ta książka i skąd bierze się jej waga dla rozumienia społecznych kontekstów wczesnego etapu historii jazzu – będzie wyważaniem otwartych drzwi. W końcu ta właśnie biografia Billie Holiday ukonstytuowała w największym bodaj stopniu sposób, w jaki całe pokolenie, a może i dwa pokolenia interpretowały życie i twórczość wokalistki. Spisanych przez różnych autorów biografii Billie Holiday jest sporo, w tym wydana po polsku w roku 2007 „Billie Holiday. Biografia”pióraJulie Blackburn. Ale to właśnie niepokaźnych rozmiarów dzieło Williama Dufty’ego, którego współautorką była Billie (w jakim stopniu i czego dotyczyło „współautorstwo” to osobna kwestia), przetłumaczone przez Marcina Wróbla i wydane niedawno w polskiej wersji przez Wydawnictwo Czarne ukształtowało coś, co nazwać by można „emocjonalną historią jazzu”, odnoszącą się nie tylko do samej Lady Day, lecz całego pokolenia amerykańskich muzyków, w najgorętszym pod wieloma względami okresie triumfu i przewidywalnego zmierzchu stylu swing, a także krzepnięcia idei desegregacji rasowej.
Spróbuję jednak pomyśleć o czytelnikach młodszych, którzy z oryginalną wersją dzieła Dufty’ego/Holiday nigdy się nie zetknęli, a i sama Billie wydaje im się postacią ze świata tak oddalonego w czasie, że mało realnego. Im właśnie szczególnie chcę tę książkę polecić i to nie w celu pogłębienia wiedzy o życiu wielkiej wokalistki dawnego jazzu, lecz by, nie bacząc na niemożliwe do ustalenia i zbadania kwestie faktograficzne, doznali emocji, których dostarczają tylko wybitne dzieła literatury. A właśnie powrót do owej biografii, która przez wielu za biografię rzetelną nie jest uważana, uzmysłowił mi, z jaką perełką mamy do czynienia. I to nie w kategoriach modnej „literatury faktu”, gdyż – całkiem słusznie – wielu krytyków uważa, iż swoją przejmującą historię Billie próbuje opowiedzieć, faktów się za mocno nie trzymając.
Pamiętnik splata się co chwila z fabularyzowanym reportażem, to prawda. Czy jednak każdą z opisywanych dziesiątek scenek powinniśmy traktować jako prawdę objawioną? Odpowiedź nie jest potrzebna – bo nie jest istotne, czy historie, opowiedziane w książce, przydarzyły się właśnie Billie, czy mogły zapisać się w pamięci dzięki powtarzalności oczywistego archetypu.
To literatura minimalistyczna, jeśli idzie o warstwę słowną. Nie szukajmy więc kunsztownych zdań i okresów, ale na pewno przyciągnie naszą uwagę język operujący zabiegami syntezującymi, takimi jak wypreparowanie z dialogu jednego czy dwóch zdań, mówiących więcej niż tomy rozważań historyków, socjologów i kulturoznawców. Zaprawdę, rację miał Szekspir, gdy tłumaczył, że są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się naszym filozofom. Wspomnienie Szekspira może tu być dodatkowo użyteczne: historii na jego dramatach raczej uczyć się nie powinniśmy, choć mamy do czynienia z postaciami tzw. historycznymi. No i pytanie: kto napisał te genialne dzieła? Bo przecież nie trzeciorzędny aktor bez wykształcenia? To samo pytanie postawmy (jak wielu to już robiło) wobec „Lady Day śpiewa bluesa”: czy to możliwe, by niewykształcona czarna dziewczyna z nizin mogła być świadomą autorką przejmującego dzieła o wysokich walorach literackich (nawet przy założeniu, że jej zwierzenia spisuje ghostwriter)? Tu odpowiedź musi się oprzeć o analogię: Billie jest współautorką mistrzowsko skonstruowanych evergreens, genialnych w swojej prostocie, takich jak Strange Fruit czy God Bless the Child. Czyli: spiritus flat ubi vult.
Pora pochwalić przekład Marcina Wróbla. Jak każdy dobry tłumacz, stworzył własną bazę językową, którą konsekwentnie stosuje dla przekładu starannie przesianymi słowami – przez sito swoich doświadczeń i wrażliwości. Trudno mi było co prawda momentami pohamować się przed wspomnieniem słownictwa, jakie mi się przed wielu laty sprzęgło z tą książką. Ale cóż, lata lecą i niekoniecznie należy sięgać po archaicznie dziś brzmiące odpowiedniki slangu sprzed kilkudziesięciu lat, skoro nowe pokolenie czytelników już ich nie zrozumie bądź nie zaakceptuje.
„Lady Day śpiewa bluesa” to: życie kobiety będącej pod nieustanną presją z wielu stron, nieuleczalna społeczna choroba rasizmu i kontr-rasizmu (występując z orkiestrą Counta Basie’ego Billie musiała czernić twarz, bo miała za jasną karnację cery), codzienne stąpanie na skraju przepaści (najpierw bieda, potem narkotyki), gęstniejąca szara strefa między wolnością i jej brakiem, między poniżaniem a wielkością, no i soczyste, złożone z kilku wyrazów charakterystyki dziesiątków nie byle jakich muzyków („Moim kocurom chyba odbiło z radości” – mowa o orkiestrze Artie’ego Shawa) i miejsc („Możesz nie mieć w zasięgu wzroku ani źdźbła trzciny cukrowej, owinąć się po same cycki w białe atłasy i wsunąć gardenię we włosy, a i tak wciąż tyrasz na plantacji” – to o nowojorskiej 52 Ulicy na przełomie lat 30. i 40. XX wieku).
Różnie pisano na temat tego, czy Lady Day w zakończeniu książki szczerze odżegnywała się od swojego nałogu, czy nie był to koniunkturalizm sytuacyjny. A jednak nic lepszego nie mogła zrobić dla tych, którzy przyjdą po niej, niż napisać: „Narkotyki nigdy nikomu nie pomogły w pisaniu, śpiewaniu ani w niczym innym. Lady Day wam to mówi. Wzięła tego tyle, że wie. Jeśli ktoś wam powie co innego, to spytajcie, czy ma większe doświadczenie niż ona. Narkotyki w końcu cię zabiją. Potrwa to długo i będzie bolesne. Wykończą też tych, których kochasz. Taka właśnie jest prawda. Nie ma innej”.
Podsumuję: ta książka to kawał nieoczywistej, acz świetnej literatury. Kto nie wierzy – niech sprawdzi. Mówiąc słowami Billie: „Taka właśnie jest prawda. Nie ma innej”.
Stanisław Danielewicz
Billie Holiday, William Dufty, „Lady Day śpiewa bluesa”, Wołowiec 2017, stron 206
Recenzja opublikowana w Jazz Forum 4-5/2017
Zobacz również
Książkę Dionizego Piątkowskiego o ikonie polskiego jazzu recenzuje Tomasz Gregorczyk. Więcej >>>
Biografia Michała Urbaniaka – rozmowa-rzeka z Jackiem Góreckim. Recenzuje Łukasz Maciejewski Więcej >>>
Transkrypcje solówek Zbigniewa Seiferta spisane przez Macieja Afanasjewa. Recenzuje Krzysztof Lenczowski. Więcej >>>
Niezwykła książka amerykańskiego trębacza Gary’ego Guthmana. Recenzja Piotra Iwickiego. Więcej >>>