Wytwórnia: U Jazz Me Records

Gambit; Igbo Dusk; Gifted Deadbeat; Tarpan; Mold; Bookworm; Stardust feat. Marcin Masecki

Muzycy: Jan Emil Młynarski, perkusja, głos; Piotr Zabrodzki, syntezatory; Marcin Masecki, pianino (7)


Gambit

JM Solo

Do rąk Czytelników trafia jeszcze gorąca płyta Jana Emila Młynarskiego. Pod względem formy i stylistyki, dla wielu może być zarówno zaskoczeniem, jak i wrzuceniem na głęboką wodę. To w pewien sposób przeciwległy biegun w stosunku do tego, co znamy z jego dotychczasowych, popularnych dokonań, ale również emanacja wszechstronności i gatunkowej elastyczności. I o tym (ale nie tylko o tym) rozmawialiśmy z autorem albumu „Gambit”.


Z Janem Emilem Młynarskim rozmawia Piotr Iwicki:


JAZZ FORUM: Prowadzisz aktywną karierę muzyczną. Przypomnij nam, w jakich projektach uczestniczysz, a w których jesteś liderem?

JAN EMIL MŁYNARSKI: Moja artystyczna droga jest już dosyć długa. Zacząłem grać profesjonalnie w 1998 roku. Jak każdy, miewałem wzloty i upadki, ale suma doświadczeń, tych dobrych i tych złych, zaprowadziła mnie do miejsca, w którym jestem teraz. 

Od 2010 roku jestem liderem zespołu Warszawskie Combo Taneczne, który w tym roku obchodzi 15-lecie istnienia i wydaje już piątą płytę. Razem z Marcinem Maseckim od 2017 prowadzę Jazz Band Młynarski-Masecki. Oprócz tego współtworzę kwartet Oberkas Travel grający muzykę z Radomszczyzny i Kujaw. Razem z Piotrem Zabrodzkim założyłem zespół Tercet Imperial, który elektronicznym językiem opowiada historię rdzennej muzyki Polski centralnej. 

Gram recitale solowe z towarzyszeniem fortepianu (Piotr Zabrodzki) i wibrafonu (Tymon Kosma). Tu łączę śpiew i grę na perkusji. Lideruję też projektowi Lunatycy, który w swoim założeniu gra wyłącznie ballady jazzowe – polskie i zagraniczne. W zeszłym roku rezydowaliśmy w warszawskim klubie Jassmine i nasze koncerty zaczynały się równo o godz. 24:00. Można było spać, ale nikt nie spał. Magiczne chwile… Jestem też dumnym członkiem polsko-duńskiego septetu Tomasza Dąbrowskiego Individual Beings. Nagraliśmy dwie płyty, z czego druga dostała niedawno Fryderyka w kategorii Album Roku, a Tomka uznano jazzowym muzykiem roku. Gram też w Kapeli Irka Wojtczaka.

W listopadzie 2024 roku wydałem własną płytę jako perkusista. Płyta wyszła nakładem U Jazz Me Records, nowego sublabelu znanej wytwórni U Know Me. Realizuję ten materiał na koncertach z towarzyszeniem Piotra Zabrodzkiego na syntezatorach i Pawła Stachowiaka „Wuja HZG” na basie. Nasza muzyka w wydaniu koncertowym pięknie ożywa i ewoluuje, co mnie bardzo cieszy i inspiruje. Oprócz tego, prowadzę własną audycję w radiowej Trójce. W każdą niedzielę o godz. 13:00 opowiadam o polskiej muzyce rozrywkowej międzywojnia. A z rzeczy najnowszych pracuję z Jackiem Namysłowskim nad jazzową orkiestrą taneczną. Nie mogę doczekać się efektów.

JF: Twoja droga artystyczna to konsekwencja działania zbudowana na kolejnych realizowanych planach. Już etap edukacji, w szczególności tej w USA, o której dowiedzieliśmy się szerzej przy okazji filmu „Whiplash”, wydaje się potwierdzeniem, że lubisz solidne fundamenty.

JEM: Solidne fundamenty ułatwiają wiele spraw. Dzięki nim m.in. jestem świadom swoich braków. Czasem żałuję, że nie poświęciłem więcej czasu na naukę teorii muzyki w jej złożonych aspektach. Bez przerwy ćwiczyłem na bębnach. Goniłem, i cały czas gonię tego króliczka, który zawsze jest szybszy. Miałem szczęście do nauczycieli. Byli autorytetami. Pierwszy to Darek Drapała. Połowa lat 90. To on pokazał mi Tony’ego Williamsa i Elvina Jonesa. Mówił: „Dziś nie będziemy grać, będziemy słuchać” i puszczał grupę Lifetime z magnetofonu szpulowego. Chciałem mu imponować. Potem trafiłem pod skrzydła Czesława „Małego” Bartkowskiego. Wiedziałem, że jest legendą, znałem płyty z jego udziałem. Ulubiona wtedy to „Unit” nagrana w duecie z Adamem Makowiczem.

Po sześciu latach grania w zespole Kayah, do którego dołączyłem mając lat 20, zdecydowałem się na wyjazd do USA w celu dokształcenia się. Trafiłem do znakomitej szkoły Drummers Collective w Nowym Jorku. Spędziłem dwa lata ucząc się u wyjątkowych nauczycieli i chłonąc Big Apple. Najważniejsi to Peter Retzlaff, Kim Plainfield i Mike Clark. Myślę, że Stany dały mi najwięcej, jeżeli chodzi moje horyzonty i umiejętności. Tam, żeby dojść do linearnych koncepcji Vinnie’ego Colaiuty, musisz poznać Baby Doddsa i usłyszeć jego słynny „buzz roll”. Tradycja kształtuje świadomość. Tę myśl przywiozłem ze sobą z USA i staram się być jej wierny.

JF: Chyba podobnie – mówię o fundamentach – ma się sprawa przy sięganiu do naszej muzycznej spuścizny międzywojnia i czasów krótko po II wojnie światowej. Wraz z Marcinem Maseckim daliście wielu piosenkom nowe życie. 

JEM: Tak mówią. Dla mnie muzyczna spuścizna polskiego międzywojnia jest bezcennym bogactwem, które mało znamy. W szkołach tej historii nie uczą. Od wielu lat toczy się spór o to, kiedy w Polsce zaczął się jazz. Ja wyznaję teorię, że na początku lat 20. za sprawą Zygmunta Karasińskiego i Szymona Kataszka. Przed wojną grały w Polsce znakomite orkiestry taneczne. Wymienię tylko kilka: Petersburski-Gold, Front-Heyman Melody Jazz, The Jollyboys Band, Orkiestra Franciszka Witkowskiego, Melodyst-Bundzik Jazz Band, no i oczywiście Jazz Band Warsa i Orkiestra Taneczna wytwórni Odeon pod batutą Jerzego Gerta. 

Zainspirowani tą tradycją założyliśmy zespół z Marcinem Maseckim. Początkowo oktet, potem piętnastoosobową orkiestrę. Faktycznie, na bazie sporego sukcesu komercyjnego naszej grupy ożywiliśmy duchy przeszłości i mieliśmy szansę opowiedzieć szerzej, kto to był Zygmunt Karasiński czy Samuel Ferszko. Do pięknych slowfoxów i szybkich foxtrotów od początku podchodziliśmy jak do standardów jazzowych. Napisano ich w Polsce całą masę. Myślę, że miarą naszego sukcesu nie są platynowe płyty, które mamy, ale fakt, iż nasi młodsi lub zupełnie młodzi koledzy i koleżanki sięgają po ten materiał, za sprawą naszej twórczości. Chcą wiedzieć, zadają pytania, tematy Warsa grywają na jamach.

JF: Co jest twoim zdaniem najistotniejszym powodem, że wraz z Marcinem podbiliście serca melomanów czymś tak bardzo nieoczywistym?

JEM: Nie zrobiliśmy niczego nowego. Takie jazzbandy mają w Polsce bogatą i długą tradycję. Jeszcze długo po wojnie „starzy klezmerzy” grywali do tańca w lokalach i na statkach. Zamarzyliśmy o tym, żeby wejść w ich buty i smokingi. Myślę, że podbiliśmy serca, bo jesteśmy prawdziwi. Nie obliczyliśmy tego. Spotkaliśmy się kiedyś i zaczęliśmy rozmawiać o starym jazzie. O pianistyce i klezmerskim stylu gry, który obaj kochamy. Tak powstał Jazzband. Pierwsza płyta miała się po prostu ukazać, jak każda inna nasza płyta, w niewielkim nakładzie. I nagle sukces. Dodruk nakładu, a potem jeszcze wiele dodruków i niekończące się koncerty w kraju i zagranicą. Myślę, że publiczność potrzebowała tej wycieczki do przeszłości bez formatu „retro”. Miło jest czuć, że ma się coś swojego, z tej ziemi, w ojczystym języku. Wysoki poziom wykonawczy naszego zespołu ułatwił tę wycieczkę.

JF: Ale to nie jedyny projekt przywracający pamięć o polskiej piosence, jaki realizujesz.

JEM: W zasadzie, jeśli chodzi o piosenki, poruszam się w świecie do roku 1949. Czasem robię wycieczki poza tę cezurę. Podczas koncertów opowiadam o autorach i wykonawcach. Większość biografii to gotowe scenariusze dramatów przygodowych. Ludzie chętnie słuchają tych historii. Ostatnio Muzeum Warszawy wydało zbiór tekstów piosenek z komentarzami „Piosenki Warszawskie. Antologia tekstów”. Jestem współautorem tej książki. Zebrałem piosenki do roku 1949 i opatrzyłem komentarzami. Tu przywracamy pamięć o wielu ludziach, miejscach i piosenkach. Najbardziej przekrojowy, jeżeli chodzi o aspekt edukacyjno-rozrywkowy, jest mój recital osobisty. W tym programie zgromadziłem szereg wątków od Mariana Hemara do Wojciecha Młynarskiego.

JF: Jedni mówią banjo, inni spolszczają na bandżola, ale Ty masz bardzo szczególny instrument. 

JEM: Banjo i bandżola to dwa różne instrumenty. Banjo ma cztery struny i dłuższy gryf, natomiast bandżola to potoczne określenie banjo mandolinowego lub bandżoliny, czyli mandoliny z rezonatorem od banjo. W tradycji mandolina była bardzo popularnym instrumentem, dopiero w erze big-beatu wypartym przez gitarę. W sytuacjach towarzyskich zawsze był ktoś, kto umiał zagrać na mandolinie. W ten sposób bandżola, jako ta „głośniejsza mandolina”, stała się wszechobecna w muzyce miejskiej, a szczególnie w ulicznej i podwórkowej. Kilka lat temu poznałem wnuczkę barda Warszawy – Stanisława Grzesiuka, i wziąłem pod opiekę jego słynne „drewno”, czyli bandżolę przywiezioną z obozu koncentracyjnego, w którym przebywał przez pięć lat, i który przeżył m.in. dzięki umiejętności gry. Za każdym razem, kiedy biorę ją do ręki, czuję wdzięczność Izie Grzesiuk i losowi, że obdarzył mnie takim przywilejem.

JF: Twoja aktywność jest świetnie znana i doceniana, ale fakt, że jesteś wszechstronnym wirtuozem perkusji, pozostaje trochę w cieniu. Dowodem na to, że w tej materii też masz niesztampowe pomysły, jest właśnie płyta „Gambit”. Opowiedz o tym projekcie. 

JEM: Jestem przede wszystkim perkusistą. Ten instrument mnie określił i ukształtował. „Gambit” to pierwsza płyta perkusyjna sygnowana moim nazwiskiem. Dojrzewałem do tego. Przez lata nie mogłem się zdecydować, co chcę przekazać. Różne muzyczne wątki mieszały mi się w głowie powodując impas na polu solowej kariery fonograficznej. Szukałem sposobu i uczyłem się kompromisu, który musiałem zawrzeć, aby określić się jako instrumentalista. Byłem też zajęty kolejnymi projektami z innymi ludźmi. W końcu zdecydowałem, że sięgnę po najbardziej elementarne zagadnienia rytmiczne w moim arsenale. Chciałem płyty uczciwej, która opowiada o początku. Sięgnąłem po ukochane syntezatory z lat 90. i rytmy najbliższe memu sercu, a jednocześnie takie, które ukształtowały mój perkusyjny język. Płytę wyprodukował Piotr Zabrodzki – niegdyś młodociana gwiazda jamów w Akwarium, dziś kluczowa postać dla środowiska muzyki niezależnej z przybudówkami oraz mój partner przy wielu muzycznych przedsięwzięciach.

JF: A skąd ta afrykańskość? Rozumiem, że to ocean możliwości rytmicznych, wszystkie te wariacje na metra trójdzielne i kwadratowe. Skąd ta inspiracja? 

JEM: Rok 1993 lub 1994, Jazz Klub Akwarium w Warszawie. Środa, jam session, tylna klatka schodowa, Władek Jagiełło, jego „17 rytmów latynoamerykańskich na raz” i nastoletni my… To zostaje na zawsze. Inspirują mnie rytmy trójdzielne, bo są najstarsze i miały największy wpływ na muzykę, którą się interesuję. Od jazzu, przez mazurki, po progresywną elektronikę. Fascynujące są także punkty styczne rytmicznych światów z trójdzielną sygnaturą, z różnych kontynentów. 

U mnie miało to początek w liceum, kiedy zacząłem studiować bembe – najpopularniejszy afrykański rytm. Jego poszczególne partie rozgryzałem pod okiem Jerzego Bartza, który poznawał te rzeczy u źródeł. Bardzo ważne było dla mnie zrozumienie, że bembe grane na zestawie jazzowym jest odwzorowaniem partii poszczególnych instrumentów granych osobno w sytuacjach obrzędowych z nieodłącznym elementem tańca. Podobnie jest z każdym rytmem rdzennym z Afryki, Indii, Polski czy Nowego Orleanu… Zestaw perkusyjny jest nowoczesnym narzędziem, dzięki któremu możemy wdrażać i przeobrażać tradycyjny język różnych kultur. 

W jazzie, w kontekście, o którym mówię, wielki wpływ na mnie mieli Max Roach, Art Blakey oraz Elvin Jones. Słuchając ich gry, chciałem zrozumieć więcej i poznałem m.in. muzykę ludu Igbo, dzwonki ogene, czy taniec i rytm ludu Akan z Ghany – adowa. Na płycie „Gambit”, jak w szachach, starałem się skonfigurować moje fundamentalne inspiracje.

JF: W zasadzie jesteś sobie na albumie kapitanem, sterem i okrętem. Wszechobecna elektronika sprawia, że to wdzięczny projekt do „zabrania” w trasę, ale również niebezpieczny. Co prawda w ostatnim utworze towarzyszy ci Marcin Masecki, to jednak czy przy ewentualnych koncertach zagrasz solo? 

JEM: Muzyka z płyty „Gambit” jest bardzo wdzięczna do realizacji na żywo. Czekałem na moment, w którym zacznę to grać z zespołem. Zanim nagrałem ten materiał, dawałem sporo recitali na perkusję solo. Na perkusji skomponowałem muzykę do spektaklu „Widok z mostu” w reż. Agnieszki Glińskiej, wystawianego w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Na perkusji solo grywam też do niemych filmów z Polą Negri. 

Jednak „Gambit” najlepiej wychodzi w trio. Trio to taki układ, który może pracować, jak organizm, a jednocześnie rozświetlać jego poszczególne elementy. Towarzyszą mi Piotr Zabrodzki na syntezatorach oraz Paweł Stachowiak „Wuja HZG” na basie. Mam szczęście, że gram właśnie z nimi, gdyż rozumieją moje pojmowanie struktury, emocji i improwizacji, dają mi się wygrać, inspirują mnie i są bezgranicznie zdolni. Numer z Maseckim, ostatni na płycie, to Stardust – mój ulubiony standard amerykański. Nie mogłem tego nie nagrać. W kombinacji utworów ten właśnie ma być, jak balsam i po całym dniu na słońcu. 

JF: No tak, na koniec trzeba wyszczotkować bębny. Stara zasada. Nosisz ikoniczne nazwisko, ale światy artystyczne Twoje i Twojego taty, to niejednokrotnie, jak choćby przy „Gambicie”, przeciwległe stylistycznie bieguny. Zapewne ta nieprzypadkowa zbieżność nazwisk jest pomocna, ale trochę też stygmatyzuje. Jak to jest w Twoim wypadku?

JEM: To pytanie kiedyś było niestety dużo ciekawsze dla dziennikarzy niż moje bieżące aktywności. Kilka lat temu zagrałem w Carnegie Hall w Nowym Jorku, z projektem „Głosy gór” z Januszem Olejniczakiem, Atom String Quartet, Jankiem Smoczyńskim, Andrzejem Święsem, pod batutą Jerzego Maksymiuka. Sala biła nam brawo na stojąco. Na widowni była moja ciotka Ewa Rubinstein, która wchodzi do Carnegie bez kolejki… Po powrocie w wywiadach dalej pytano mnie, jak to jest być synem Wojciecha Młynarskiego. Mam 46 lat i własne dzieci. Jestem dumny ze swoich korzeni i wdzięczny za to, w jakiej przestrzeni się pojawiłem na świecie. Postrzegam to jako przywilej i dar, chociaż musiałem przejść długą drogę, aby ująć to w ten sposób.

JF: Czy ruszasz w trasę z „Gambitem”?

JEM: Trasa to za duże słowo. Występujemy. Jesteśmy w formie koncertowej. Zależy mi, aby ją utrzymać, bo najwspanialsze jest obserwować, jak trio ewoluuje z koncertu na koncert. Myślę już o kolejnej płycie.

JF: Co Ciebie inspiruje, intryguje? Co muzycznie budzi i działa jak mocne espresso?

JEM: Muzyka z Radomszczyzny i Chicago juke, oraz niezmiennie – Tony Williams.

JF: A czy jest coś w Twojej karierze, co teraz, z perspektywy lat, byś zrobił inaczej, poprowadził tę ścieżkę innym szlakiem? 

JEM: Nie oddałbym w tak młodym wieku tak dużej ilości czasu i talentu innym artystom. Skupiłbym się na sobie i własnym rozwoju. Stając się sidemanem przez lata myślałem, że robię coś ważnego, a z czasem okazuje się, że to wszystko jest „ważne”, dopóki przypadkiem nie przeczytasz innego nazwiska na afiszu promującym artystę, z którym grałeś przez ostatnich kilka lat. Nie żałuję. Nic nie dzieje się bez przyczyny. Sporo się nauczyłem. W 2027 roku minie 30 lat mojego grania na scenie i staram się myśleć o przyszłości z nadzieją i radością.

JF: Jakie masz najbliższe i te odleglejsze plany? No i czym nas zaskoczysz następnym razem?

JEM: Planów nie zdradzę, gdyż są tak wielkie i oryginalne, że nie chciałbym robić nikomu kolejnego prezentu. Będę nagrywał płyty i grał koncerty. W sierpniu 2025 mój ukochany zespół Warszawskie Combo Taneczne wydaje swoją piątą płytę, na której znajdzie się 15 polskich tang na 15-lecie zespołu. Oprócz tego „Gambit” na żywo, Individual Beings, orkiestra taneczna, recitale piosenkowe itd, itp. Serdecznie zapraszam do mojego świata. 


Rozmawiał: Piotr Iwicki

Płyta miesiąca

Joe Lovano/Marcin Wasilewski/Sławomir Kurkiewicz/Michał Miśkiewicz

Homage

Linki
Z galerii

Ostatni koncert Jarka Śmietany

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm