Wytwórnia: Agora


Love Don’t Grow on Trees
Sunshine
I Wanna Know Your Name
Capitan
J.A.Z.Z
Wasabi Vibe
Tao
Play Lotto Kids
High Horses
P. Lex
Faster Baby
Burning Circuits


Muzycy
: Michał Urbaniak, skrzypce, lyricon, saksofon, Yamaha WX5 Wind MIDI Controller; Marek Pędziwiatr, fortepian, instr. klawiszowe, śpiew; Michael „Patches” Stewart, trąbka; O.S.T.R., Andy Ninvalle, Anthony Mills, rap; Patrycja Zarychta, Grubson, Jędrzej Dudek, Sara Jaroszyk, Weronika Grzesiewicz, Urszula Dudziak, śpiew; Bartek Tkacz, flet; Maciej Sondij, Femi Temowo, gitara elektryczna; Miłosz Oleniecki, instr. klawiszowe; Adrian Manowski, Otto Williams, bas; Rafał Dutkiewicz, Troy Miller, perkusja


Recenzja opublikowana w Jazz Forum 1-2/2018


Beats & Pieces

Urbanator Days

  • Ocena - 4

„Postanowiłem pomóc rapowi, owej wymyślanej na gorąco i deklamowanej rytmicznie poezji. Postanowiłem mu pomóc jednakże nie jako raper, którym przecież nie jestem, lecz jako jazzman, którym zawsze pozostanę, otwierając się przy tym na każdy nowy ton zdolny wzbogacić brzmienie, zwiększyć siłę oddziaływania i dogonić współczesność.” Tyle Michał Urbaniak w napisanej z Andrzejem Makowieckim autobiografii „Ja, Urbanator. Awantury muzyka jazzowego” o genezie Ur­banatora, być może najważniejszego (a w każdym razie – najbardziej żywotnego) z jego licznych przedsięwzięć. Pięknie, pięknie – powie ktoś – ale właśnie tutaj zaczynają się schody, które wraz z najnowszą edycją Urbanatora wcale się nie kończą.

Czy rzeczywiście Urbaniakowi należy się tytuł wynalazcy fuzji jazzu i rapu? Jeśli pamiętamy o wkładzie raperskiego duetu Gang Starr’s w ścieżkę dźwiękową legendarnego filmu „Mo’ Better Blues”, historycznej (a rzekłbym nawet: kulturotwórczej) roli zespołu A Tribe Called Quest, kultowym statusie takich projektów jak Guru’s Jazzmatazz czy Buckshot LeFonque, no i absolutnie fundamentalnych (choć w chwili premiery niedocenionych) albumach „Doo-Bop” Milesa Davisa i „Dis Is Da Drum” Herbie’ego Hancocka, widać wyraźnie, że nasz Manhattan Man wszedł przed laty do rzeki wartko już płynącej, nie zaś nadał jej bieg.

To, oczywiście, nie umniejsza artystycznej wartości Urbanatora. Pozwala jednak umieścić serię sygnowanych tą nazwą albumów w biograficznym kontekście – o ile w latach 70. ubiegłego wieku niemal wszystko, czego dotknął Urbaniak, zamieniało się, dzięki sile jego wizji i charyzmy, w ponadczasowe, muzyczne złoto, tak od mniej więcej początku lat 90. muzyk już raczej poddaje się modom i trendom. Słyszy bowiem Urbaniak, gdzie bije serce współczesnego jazzu i okolic (częściej, zresztą, właśnie owych okolic) i próbuje się do bicia tego serca dostroić. Z efektami zależnymi od talentów współpracowników.

Na oryginalnym albumie Urbanatora z 1994 r. najsilniejsze piętno odcisnął, jak wiadomo, perkusista Lenny White, na drugim (1996) – basista i klawiszowiec Al MacDowell; trzecia edycja (2005), będąca w istocie „The Best Of” z dwóch poprzednich płyt, okazała się istną symfonią kooperacji, ze znaczącym udziałem raperów i producentów z Polski. Siedem lat temu ukazał się podwójny album Urbaniaka „Miles Of Blue”, który, co prawda, szyldu serii nie nosił, za to stylistycznie i koncepcyjnie idealnie się w nią wpisał, będąc, na dobrą sprawę, wstępem do Urbanatora 2018, czwartego w serii i pierwszego od wielu lat albumu Urbaniaka z materiałem niemal w całości premierowym.

Kto właściwie jest autorem tego – od razu powiedzmy, że atrakcyjnego, np. z radiowego punktu widzenia – wydawnictwa? Na okładce widnieje napis: „Michał Urbaniak prezentuje”. To pierwsza wskazówka, by autorski udział mistrza (podpisanego jako wyłączny kompozytor pod wszystkimi piosenkami) postrzegać z dystansem. I już nie „Urbanator” tylko „Urbanator Days”, czyli nazwa firmowanych przez Urbaniaka warsztatów dla młodych muzyków. Ale to też nie do końca prawda, bo lwią część programu płyty wypełnia muzyka wykonana przez wyjadaczy z Polski i USA, artystów często z akademickimi dyplomami albo, po prostu, wieloletnim doświadczeniem na estradzie. Bez zastrzeżeń można zostawić jedynie tytuł („Beats & Pieces”), bo, faktycznie, najbardziej liczą się tu tłuste bity i sprawna robota producencka, a najważniejszym – obok sporadycznie grającego solówki patrona przedsięwzięcia – uczestnikiem sesji jest pianista i rapujący wokalista Marek Pędziwiatr, który odpowiada za brzmienie więcej niż połowy piosenek.

To jest album dla tych, dla których współczesny jazz ma raczej oblicze przebojowego miksu hip-hopu, R’n’B, soulu i elektroniki niż „klasycznego” mainstreamu. Piosenki są krótkie i mają zwartą strukturę. Niektóre – jak Sunshine – także chwytliwe refreny. Dobrze zabrzmią podczas imprezy, w klubie, w samochodzie. Właściwie jedyny utwór, który ma w sobie surowość, żar i buntowniczość oryginalnego Urbanatora, to finałowy Burning Circuits – i ja wiem, że to sprawa pokoleniowa, że nie przypadkiem najbardziej podoba mi się na tej płycie to, co przypomina muzykę, której słuchałem, gdy miałem dwadzieścia lat. I wiem też, że spryt Urbaniaka na tym polega, żeby jedną nogą być „tam”, a drugą już „tu” i że chodzi o to, by przyciągać uwagę „starych” (nowa wersja śpiewanej kiedyś przez Niemena piosenki High Horses), walcząc przy tym o uznanie „młodych”.

Nie ma bowiem wątpliwości, że swawolny rap Grubsona o pełnej przygód, pijackiej eskapadzie spodoba się nieletnim, a i rodzicom nie wyda się specjalnie niegrzeczny; tu bym szat nie rozdzierał. Ale kiedy z głośników wylewa  się ubrany w moralizujące szaty,  śliski bluzg O.S.T.R.-ego (będący zresztą powtórką z „Urbanatora III”) zastanawiam się, czy rzeczywiście Michałowi Urbaniakowi potrzebna jest ta uniżoność wobec młodzieży w wieku gimnazjalnym. Żeby zepsuć zupę, wystarczy jeden źle dobrany składnik.

Autor: Adam Domagała

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm