Wytwórnia: ACT 9556-2

 

 

Aria and Goldberg Variation
Tears for Esbjörn; Hexentanz
No Message
Incognitor
Svantetic
Suffering
Armando’s Rumba

 

 

Muzycy:
Iiro Rantala, fortepian;
Michael Wollny, fortepian;
Leszek Możdżer, fortepian i Fender Rhodes (6, 8)

Jazz At Berlin Philharmonic I

Iiro Rantala, Michael Wollny, Leszek Możdżer

  • Ocena - 4

Do tego koncertu, który miał miejsce w Berlińskiej Filharmonii 11 grudnia 2012 roku, firma ACT wystawiła najlepsze siły. Urodzony w 1970 roku Iiro Rantala to absolwent Akademii im. Sibeliusa w Helsinkach i Manhattan School of Music w Nowym Jorku. Działa równolegle na polu muzyki klasycznej i jazzu, a osią jednej z jego ostatnich płyt „My History Of Jazz” są fragmenty Wariacji Goldbergowskich Bacha. Michael Wollny (rocznik 1978) także studiował w klasycznym konserwatorium i jednocześnie poznawał jazz, podobną drogą szedł, i idzie nadal Leszek Możdżer (rocznik 1971). Podkreślam te fakty, bo aby koncert, na którym dochodzi do zestawienia tak różnych osobowości powiódł się, musi mieć jakąś wspólną bazę i z pewnością tę bazę stanowią klasyczno-jazzowe doświadczenia trójki pianistów.

Rozpoczął całe wydarzenie Rantala Arią z Wariacji Goldbergowskich, by potem efektownie pomieszać w pierwszej wariacji nuty Bacha z własnym temperamentem improwizacyjnym. W utworze drugim chwila wspomnień – kompozycję Rantali Tears for Esbjörn grają na dwu fortepianach Rantala i Wollny. W aurze romantycznego zamyślenia obaj przekazują sobie motywy tematu, delikatnie preludiując, z zachowaniem dystansu i pokory wobec postaci wspaniałego pianisty, który – przypomnijmy – zmarł nagle podczas nurkowania w czerwcu 2008 roku.

Potem – cóż za odmiana! – kompozycja Wollny’ego Hexentanz w jego bardzo osobistym ujęciu. Pianistyka rozwichrzona, chwilami totalna, ale też w wielu momentach przyciszona, nasycona wirtuozerią, preparacjami, dziesiątkami pomysłów, które doszły niemal do eksplozji w końcówce utworu.

Zasłużony aplauz i na estradzie pojawił się Leszek Możdżer z własnym utworem No Message. Rozpoczął spokojnie, zwolna wprowadzając w szybszy atak prawą rękę. W porównaniu do Rantali i Wollny’ego Leszek chyba jest w swoich solówkach bardziej czytelny, bo operuje zamkniętymi na swój sposób całościami, które – nawet jeśli tylko epizodyczne – mają swój wstęp, rozwiniecie i zakończenie. Poza tym to dynamizujące akcję staccato! – specjalność Leszka od lat, który potrafi w jednej improwizacji zaskakiwać zmienną, zawsze świadomie kontrolowaną artykulacją. I tuż potem Incognitor, także ze spokojnym wstępem i prowadzoną później nieśpiesznie narracją, w której tylko wtrącane tu i ówdzie błyskotliwe ornamenty odsłaniają warsztat pianisty.

Aplauz i dosiada się Wollny, by w duecie (Leszek na elektrycznym Fenderze!) zagrać Svantetic Komedy. I tu wielką klasę pokazał Wollny, który rozwinął swój pomysł w przestrzeni, którą wyznacza – umownie – pianistyka z jednej strony Chicka Corei, z drugiej Cecila Taylora. Odnosiłem wrażenie, że skrzydeł niemieckiemu pianiście dodawał Leszek na fortepianie elektrycznym, punktując Svantetic tak, jak ktoś, kto temat Komedy bardzo dobrze zna i jest mu zwyczajnie bardzo bliski.

Potężna owacja, Leszek pozostaje na estradzie choć zmienia instrument na akustyczny, a miejsce Michaela zajmuje Iiro i rozpoczyna się kompozycja Larsa Danielssona Suffering (z jednej z najlepszych płyt szwedzkiego basisty „Libera Me” z 2007 roku). Początek mgławicowy, raczej szukanie się niż wspólny pomysł, sporo preparacji. I niepostrzeżenie wyłania się z tego jednolity puls i czytelna, znana melodia. Gra z obu stron oszczędna, wyrazista (co ułatwia temat zbudowany na kole harmonicznym), choć nie bez preparowanych wtrętów z dosyć konwencjonalnym zakończeniem.

Burza braw i na koniec Armando’s Rumba Chicka Corei w wykonaniu całej trójki (Możdżer na fortepianie elektrycznym). Jak pamiętamy ten zgrabny utworek pojawił się na płycie „My Spanish Heart” z 1976 roku i główną rolę (oprócz lidera) grał tu skrzypek Jean-Luc Ponty. Ale w Berlinie z takiego powiedzmy latynosko-cygańskiego klimatu trzeba było przejść w rejony bliskie klawiszom i filharmonii. I to się wspaniale udało, a każdy z trzech bohaterów dał z siebie rzeczywiście wszystko. Masa zabawy, wirtuozerii w najlepszym wydaniu i szaleństwa rzecz jasna, bo bez tego cały wyczyn nie miałby sensu.

Myślę sobie, że bardzo są potrzebne takie wydarzenia. I artystom, i publiczności. Jazz współczesny brnie często w trudne zakamarki, ucieka od pulsu, od timingu. Zdarza się, że artyści każą nam się domyślać, czego słuchamy i jak to mogłoby być „normalnie”, ale oni tak nie chcą, by nie być posądzonymi o banał. Ze świecą w ręku szukać na współczesnych płytach jazzowych utworów, przy których można zaklaskać, popstrykać palcami albo przytupywać nogą, jak przy starych nagraniach Garnera czy Petersona.

Każdy z trzech aktorów z koncertu w Berlinie ma już niemały dorobek, ale może (z wyjątkiem Możdżera?) jest to dorobek zbyt „poważny”, może w nim brakuje odrobiny tego, co wspólnie zagrali w grudniu ubiegłego roku w Berlinie. Warto wrócić w przyszłości do tego pomysłu!

Tomasz Szachowski

Autor: Tomasz Szachowski

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm