Wytwórnia: ECM 2601 (dystrybucja Universal)

CD 1Part I; Part II; Part III; Part IV; Part V
CD 2Part VI; The Sun Whose Rays; Part VII; Part VIII; My Wild Irish Rose; Stella By Starlight; Blossom

Muzycy: Keith Jarrett, fortepian


La Fenice

Keith Jarrett

  • Ocena - 5

Album „La Fenice” to morze muzyki pomieszczonej na dwu płytach kompaktowych, ale mojego komentarza na ten temat będzie niewiele. Właściwie już wszystko napisaliśmy na temat koncertów solowych Jarretta i mimo że ukazują się i będą ukazywać nagrania kolejne, dotychczas niepublikowane, to chyba nie wniosą nic nowego do naszej wiedzy o jednym z najwybitniejszych żyjących pianistów jazzowych.

Recital w Teatro La Fenice w Wenecji odbył się 19 lipca 2006 roku i jego główną częścią była wyimprowizowana suita, której części ułożone zostały nierównomiernie, bo płyta pierwsza zamieszcza pięć pierwszych części, druga na początku szóstą, potem motyw XIX wiecznej pieśni spółki Gilbert-Sullivan The Sun Whose Rays i wreszcie dwie ostatnie części, czyli siódmą i ósmą. Finał, który można traktować jako obszerny bis, składa się z trzech utworów – tradycyjnego irlandzkiego My Wild Irish Rose, standardu Stella By Starlight spółki Young-Washington oraz kompozycji Blossom z pamiętnego albumu „Belonging”, na którym zagrał obok Jarretta Jan Garbarek.

Sama suita La Fenice to demonstracja muzycznej erudycji Jarretta, który sięga do najróżniejszych stylistyk, od quasi-bachowskiej polifonii, poprzez romantyzm a la fortepianowy Schubert, aż do XX wieku, gdzie obok bluesa, gospel i boogie-woogie pojawiają się na przykład fragmenty zahaczające o Debussy’ego, przypominające wolne części sonat Prokofiewa, czy stylizowany á la Webern punktualizm. Z drugiej strony mamy też opcję „jazzową”, czyli popis improwizacji, także z konkretnymi odniesieniami, na przykład do „baletowych” szaleństw na fortepianie Cecila Taylora.

Nie mam zamiaru szczegółowo analizować całej suity, bo nie jest to kompozycja obmyślona z góry, ze świadomie przeprowadzonym scenariuszem, skonstruowana jako dzieło, z wcześniej założoną formą i dramaturgią. Pianista puszcza wodze fantazji, kontrolując przebieg całości, mając na uwadze publiczność, która przecież także nie analizuje szczegółów i nie śledzi każdej frazy z (nieistniejącymi) nutami na kolanach (jak to w ostatnich latach czynią z zamiłowaniem melomani z Japonii, stresując występujących artystów klasycznych).

Przyznam, że w porównaniu do innych płyt z koncertami solowymi Jarretta nie wszystko mi się tu podoba, jakby część pomysłów wypuszczona została zbyt lekko i zbyt powierzchownie, jak na ten poziom, do którego nas przyzwyczaił pianista. A może to jest tak, że jednak skoro już Mistrz przybiera maskę romantyka, to my wolimy oryginał, czyli Schumanna, Schuberta i może przede wszystkim Chopina, którego stylizować Jarrett chyba by jednak nie dał rady bez jakichś uproszczeń harmonicznych. Jest znacznie ciekawiej, gdy gra boogie, choć akurat w Wenecji to boogie było średnio atrakcyjne, zbyt monotonne i bez polotu.

To wszystko oczywiście zdarzyło się 12 lat temu, artysta od dłuższego czasu nie występuje publicznie, a w pianistyce jazzowej w świecie i w Polsce sporo się dzieje. I to jego zasługą było z pewnością pokazanie drogi, którą idzie teraz średnie i młode pokolenie. Wielu z tych pianistów ma za sobą studia w konserwatoriach i erudycję w tej dziedzinie wykorzystują – podobnie jak Jarrett – w produkcjach jazzowych, z odniesieniami do klasyki. W Polsce działa aktualnie co najmniej czterech, może nawet pięciu pianistów, którzy byliby w stanie na wysokim poziomie pociągnąć taki długodystansowy recital a la Jarrett. Może nawet ciekawszy, bo z wyraźnie adresowanymi odniesieniami do Bacha, Chopina, Lutosławskiego, Prokofiewa, Bartoka, Strawińskiego czy Bernsteina (myślę, że czytelnik domyśla się o jakich pianistów chodzi). Za granicą również znalazłoby się ich może nawet kilkunastu.

I myślę, że to jest też ogromna zasługa współtwórcy „Belonging”, że zrealizował taką ponadgatunkową wizję długodystansowej produkcji na estradzie. Kiedyś, za czasów Garnera, Petersona czy Garlanda było to nie do pomyślenia, bo dominowała krótka, zwarta forma standardu, dziś przypominanego na jazzowych estradach coraz rzadziej. Warto więc na koniec dodać, że i w tej dziedzinie, w formacie nowoczesnego standardowego tria, także na dłuższym dystansie, Keith Jarrett okazał się niezrównanym mistrzem.

Tomasz Szachowski

Autor: Tomasz Szachowski

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm