Wytwórnia: Polskie Radio Katowice PRK CD 0127

 

 

Llichtański Sound Lab


1. In Progress (8:29)
2. Wczoraj rano (5:50)
3. Day Dream (9:31)
4. Peace of Mind (7:38)
5. Second Best (4:55)
6. Cristin Came (9:58)

 

Kompozycje autorstwa Wojciecha Lichtańskiego

Muzycy:
Wojciech Lichtański - saksofon altowy
Michał Szkil - fortepian
Michał Kapczuk - kontrabas
Szymon Madej - perkusja

 

Nagrano w kwietniu 2013 roku w Studiu Koncertowym Radia Katowice.

Lichtański Sound Lab

Live

Lichtański Sound Lab to laureat Grand Prix tegorocznej Bielskiej Zadymki Jazzowej, jego debiutancka płyta nagrana w Radiu Katowice trafia teraz do naszych prenumeratorów.

Liderem zespołu jest saksofonista altowy i kompozytor Wojciech Lichtański, lat 23; na fortepianie gra Michał Szkil, również lat 23; na kontrabasie Michał Kapczuk, lat 28; na bębnach najmłodszy z tej czwórki Szymon Madej, lat 21. Wszyscy są studentami Instytutu Jazzu Akademii Muzycznej w Katowicach. Lichtański studiuje kompozycję i aranżację w klasie Dariusza Janusa, Madej jest w klasie Adama Buczka, Szkil u Pawła Tomaszewskiego, Kapczuk u Michała Barańskiego. Dwaj ostatni grają w czerwcu dyplomy.

Lichtański Sound Lab zawiązał się na jesieni zeszłego roku, w grudniu wywalczył na Jazz Juniors wyróżnienie i zaproszenie na Jazz Meeting Berlin 2013, zaś w ramach Zadymki został zaproszony na Leverkusener Jazztage.

O genezie zespołu i jego muzyce rozmawiamy z liderem, który firmuje ten kwartet swoim nazwiskiem.

JAZZ FORUM: Opowiedz nam najpierw o sobie i swoich muzycznych początkach.

WOJCIECH LICHTAŃSKI: Pochodzę z Jaworzna, muzyką zainteresował mnie tata, który jest realizatorem dźwięku w teatrze i lubi muzykę jazzową. Ta muzyka zawsze w domu była, różne gatunki. Ojciec zapisał mnie do szkoły muzycznej. Początkowo przez rok grałem na fortepianie, ale już rok później, mając osiem lat, zostałem przepisany na saksofon, w drugiej klasie szkoły podstawowej. I tak się rozpoczęła moja przygoda z tym instrumentem. Miałem to szczęście, że szkoła muzyczna  była zaraz przy szkole podstawowej. 90 procent uczniów z mojej klasy chodziło na zajęcia do szkoły muzycznej. Jazzu słuchałem od małego, wieczorami, raz czy dwa w miesiącu ojciec zabierał mnie na koncerty do Krakowa.

Od czego zacząłem? Była to częściowo muzyka klasyczna. Przez cały I stopień, czyli przez sześć lat, i cały II stopień szkoły muzycznej grałem muzykę klasyczną. Ojca znajomy, który gra na puzonie, pokazał mi, co to jest pentatonika, pięć dźwięków – zacząłem improwizować, sprawiało mi to dużą radość. Ojciec zabierał mnie na warsztaty, ale później jeździłem sam. Przez cały rok grałem w szkole klasykę, a wakacje były od jazzu. Byłem raz w Puławach, ale najmilej wspominam warsztaty w Chodzieży, tam najwięcej się nauczyłem, poznałem najciekawsze rzeczy. Znalazłem się w klasie u Andrzeja Olejniczaka, który był dla mnie ogromnym wzorem, byłem zafascynowany jak gra.

Nie łatwo było dostać się na studia. Najpierw zostałem przyjęty na studia zaoczne, a po roku próbowałem znowu zdawać na studia dzienne na saksofon, ale trafiłem na kompozycję. Już trzy lata studiuję kompozycję i aranżację, sporo skorzystałem, a nie przeszkadzało to memu rozwojowi na instrumencie, ponieważ w ramach studiów mam też zajęcia z saksofonu, u Jerzego Główczewskiego.

Skończyłem licencjat, a w tej chwili jestem na pierwszym roku magisterskim. Wcześniej grałem w orkiestrze rozrywkowej w Jaworznie, no i brałem udział w różnych projektach, a ten zespół to mój pierwszy autorski projekt. Już dwa lata wcześniej miałem pomysł na to, by zrobić coś swojego, ale dużo czasu pochłaniały mi studia, aż w końcu stwierdziłem, że nadszedł czas, by zacząć działać. Latem zeszłego roku, na wakacjach, napisałem kilka kompozycji, zapytałem kolegów, którzy również studiują ze mną w Katowicach, czy byliby chętni zrobić coś nowego i od października zaczęliśmy próby.

JF: Co się kryje pod nazwą zespołu?

WL: Sound Lab to laboratorium dźwięku, w swoich kompozycjach próbuję zawsze zrobić coś ciekawego, uzyskać jakieś nowe brzmienie, jakieś niezwykłe połączenie, jakieś inne zestawienie instrumentów. Gramy co prawda w czwórkę, a więc siłą rzeczy instrumentarium jest ograniczone, ale już w tej kombinacji można robić ciekawe rzeczy.

Wszyscy muzycy, którzy zgodzili się grać w moim zespole, są znakomici i stanowią dla mnie wielką inspirację. Michał Szkil tworzy na fortepianie podczas improwizacji niesamowite harmonie, buduje swoje sola w sposób charakterystyczny tylko dla niego. Michał Kapczuk to dla mnie kompletny profesjonalista, pełen pomysłów, zawsze wymaga od nas, żebyśmy grali w sposób świeży, ciekawy. Szymon Madej, świetnie zapowiadający się perkusista, gra już z Piotrem Wojtasikiem i Grzegorzem Nagórskim. Najbardziej zaskakuje mnie jego wszechstronność, posiada niesamowity czad.

JF: Jaki jest krąg Twoich inspiracji?

WL: Przez te wszystkie lata słuchałem przeróżnej muzyki. Choćby w pierwszej kompozycji na naszej płycie, zaczynamy wstępem, który kojarzy mi się z impresjonizmem, francuską muzyką klasyczną, którą lubię i dlatego pewnie to przemyciłem. A jeśli chodzi o jazz, to ostatnio słucham namiętnie Tria Brada Mehldaua i Keitha Jarretta.  Jestem alcistą, to oczywiście słuchałem wcześniej sporo Parkera i Adderleya. Ale jeszcze bardzo lubię tenorzystów, kiedyś bardzo lubiłem słuchać Dextera Gordona. Ostatnio wróciłem do Kenny Garretta, którego słyszałem na dwóch festiwalach – to było coś niesamowitego! Podziwiam także Joshuę Redmana, a w ogóle moim ulubionym saksofonistą jest Chris Potter.

JF: Jesteś autorem wszystkich na płycie kompozycji. Kto jest Twoim wzorem?

WL: Uwielbiam pisać na big band, a moim wielkim wzorem jest Maria Schneider, która była w ubiegłym roku na Bielskiej Zadymce Jazzowej. Jej kompozycje są dla mnie ogromną inspiracją. To, co się w nich dzieje, jest niesamowite. To nie jest już pisanie na zasadzie temat – improwizacja – temat, te improwizacje się przewijają między liniami, które ona pisze, z tymi harmoniami, progresjami. Abstrahując od teoretycznej analizy, ta muzyka jest przyjemna i ciekawa od samego początku do końca. A oprócz tego bardzo lubię big bandy Boba Mintzera.

JF: Jak ta fascynacja bigbandowa przekłada się na kwartet?

WL: Część środków, którymi Maria Schneider dysponuje, próbuję wykorzystywać na kwartet. Maria pisze linearnie, i ja też próbuję podchodzić do zespołu kontrapunktycznie, np. gramy z basistą Michałem Kapczukiem linie pojedyncze, które się uzupełniają, a na tym grane jest solo bębnów. Rzadko można coś takiego usłyszeć w grze kwartetów.

JF: Rzeczywiście, Twoje kompozycje mają nietypowe struktury.

WL: Unikam w komponowaniu sztampy. Są w nich wyraźne części, niekiedy przechodzą płynnie jedna w drugą, ale dbam o to, by zaskoczyć słuchacza czymś świeżym.

JF: Opowiedz nam w kilku słowach o  poszczególnych kompozycjach. Płytę otwiera In Progress.

WL: Zaczyna się ad libitum, które wywodzi się z muzyki klasycznej, impresjonistycznej, gdzie gramy w sposób dowolny, ale nie freejazzowy. Łagodna, modalna melodia, a potem idziemy w stronę grania skandynawskiego.

JF: Skandynawskiego?

WL: Czyli dynamicznie mezzo piano, a kiedy następuje kulminacja, to raczej mezzo forte, ważna jest melodyka, a nie jakieś wirtuozowskie granie.

JF: Ekspresja jest raczej stonowana, lekko stłumiona.

WL: Tym właśnie charakteryzuje się muzyka skandynawska. Najbardziej zafascynowało mnie Bobo Stenson Trio, czyli granie delikatne, i świadomość, że nie możemy sobie pozwolić na zbyt wiele. Przy kulminacjach podnosimy trochę dynamikę, przez moment pojawia się rockowy groove na bębnach, ale to jest tylko kilka taktów. I potem znowu wracamy do delikatnego brzmienia.

Wstęp do drugiej kompozycji, Wczoraj i rano, opracowaliśmy wspólnie, chcieliśmy mieć taki szybki feeling, później w temacie ta fraza się znowu pojawia, ale grana normalnie, ćwierćnutami.  Starałem się potraktować fortepian troszeczkę inaczej. Pianista gra ze mną temat nie używając w ogóle lewej ręki, po czym w kulminacji tematu dokłada tylko voicingi.

JF: Day-Dream to ballada.

WL: Jeśli chodzi o formę, to ten akurat utwór jest dosyć klasyczny. We wstępie gram solo open, po temacie są dwa sola, fortepianu i kontrabasu, i wracamy do tematu.

JF: Peace of Mind graliście w konkursie na Bielskiej Zadymce. Bardzo charakterystyczna, śpiewna melodia.

WL: Tak, graliśmy Peace of Mind i Christine Came. Jak napisałem Peace of Mind? Po prostu siadłem do fortepianu, zagrałem melodię, dołożyłem harmonie.

Pamiętam, siedziałem kilka dni i nic specjalnego nie przychodziło mi do głowy, i nagle pojawiła się ta melodia. Zazdroszczę kolegom, którzy mają łatwość pisania. Z komponowaniem u mnie jest bardzo różnie. Np. Christine Came – usiadłem i w ciągu 15 minut miałem cały szkielet tematu, potem to jeszcze szlifowałem, ale większość pracy kompozytorskiej była już zrobiona.

Pisząc kompozycje staram się, by były przyjemnie w odbiorze, śpiewne, żeby je można było łatwo powtórzyć.

A jeśli chodzi o konstrukcję tej kompozycji, to najpierw jest intro (beze mnie), po czym pojawia się temat A – nie jest to regularny ośmiotaktowiec, lecz forma dziewięciotaktowa. Konsekwencją tej melodii jest część B. Ten utwór dalej się rozwija od dynamiki mezzo piano, mezzo forte, idziemy do góry. W części B gramy dwutaktowe frazy rytmiczne, które się rozwijają i kończymy regularnym rytmem, przez dwa takty pojawia się taki trochę rockowy groove.

JF: Second-Best to też ballada.

KL: Pisząc ją wiedziałem, że będzie dobrze brzmiała w duecie, grana tu tylko przez saksofon i kontrabas. Nasze linie się dopełniają. Pojawia się linia melodyczna, którą jest dosyć łatwo zapamiętać. Gramy temat, potem solo saksofonu i solo kontrabasu, któremu akompaniuje saksofon. To była dla mnie najtrudniejsza rzecz na tej płycie. I kończymy lekko zmodyfikowanym tematem.

JF: Płytę wieńczy Christine Came.

KL: Jest to najbardziej rozbudowana kompozycja. Fajne jest to, że temat jest trochę oderwany od tego, co gra reszta. Nie jest to tonalnie napisane, chociaż sama linia melodyczna jest dosyć prosta, ale kontrastuje z tym, co się dzieje pod spodem. Potem gramy solo, saksofon, fortepian, wracamy do tematu, a na sam koniec solo na bębnach. W tej  kompozycji improwizujemy po innych akordach niż w temacie.

JF: Przypuszczam, ze w tych pomysłach można się doszukać wpływów Marii Schneider.

KL: Przez ostatnie dwa lata słuchałem jej non stop.  Maria Schneider była rok temu na Zadymce. Grałem w big bandzie Mateusza Walacha w konkursie – wykonywaliśmy moją kompozycję. Komisja pod przewodnictwem Marii Schneider przyznała mi nagrodę za kompozycję Journey with K.

Wstęp jest tu troszeczkę impresjonistyczny, bardziej rozmyty, fast swing, linie melodyczne, które nakładają się na siebie, wśród trąbek i saksofonów. Jest to kompozycja dosyć rozbudowana. W części A trąbki grają temat, później jest część B, w której na pierwszy plan wychodzą saksofony, następnie jest solo saksofonu tenorowego, oparte na zmienionej, odświeżonej nowocześnie harmonii bluesa mollowego, później znowu pojawia się temat i nowa część, która jest zupełnie inna, gdzie powtarza się czterotaktowa fraza grana przez puzony, i freejazzowe solo trąbki.

Tu następuje kulminacja kompozycji, po czym dynamicznie powraca aż do piana, pojawia się tylko szczątkowa melodia grana przez flet i sopran, gdzie reszta big bandu przez chwilę gra po prostu barwą, a nie konkretną harmonią, tam są takie gęste voicingi. Kompozycję kończy dosyć klasyczne połączenie harmoniczne sopranu z fletem, a ostatni akord to czysty C Dur grany przez puzony.

W najśmielszych marzeniach nie mogłem przypuszczać, że dostanę za tę kompozycję wyróżnienie przyznane przez jury pod kierunkiem samej Marii Schneider. To było coś niesamowitego!

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm