Oleg Kireyev

Oleg Kireyev

Płyta, którą otrzymują prenumeratorzy JAZZ FORUM w numerze wrześniowym, to specjalnie dla nas przygotowana kompilacja wybranych utworów z trzech płyt kompaktowych nagranych przez Kireyeva w USA, Polsce i Rosji.


„Rhyme & Reason” (Inarhyme Records), nagrano w 2009 r. w USA. Oleg Kireyev, ts; Keith Javors, p; Boris Kozlov, b; EJ Strickland, dr

„Song For Sonny” (Landy Star), nagrano w 1995 r. w Polsce. Oleg Kirejev, ts; Joachim Mencel, p; Arkadi Ovrutski, bg; Kazimierz Jonkisz, dr

„Mandala” (Jazzheads), nagrano w 2004 r., w Rosji. Oleg Kireyev, voc, perc, ts; Valery Panfilov, g; Victor Matukhin, b; Ildar Nafigov, dr; Jaga Sambe, gamby

– W Stanach Zjednoczonych, ojczyźnie jazzu, jest wielu doskonałych jazzmanów. Dlatego też nikt tam nie czeka z otwartymi ramionami na rosyjskich muzyków – mają dość swoich własnych. Jednak tobie udało się osiągnąć pewien sukces w Ameryce i zdobyć pozytywne opinie krytyków. W jaki sposób?

–  Po raz pierwszy poznałem Amerykę w 1994 roku. Dostałem stypendium i wyjechałem na letnie warsztaty u Buda Shanka –  legendarnego flecisty i saksofonisty. Podczas workshopu podzielono wszystkich muzyków na osiem lub dziewięć poziomów. Ja trafiłem do grupy „gwiazd”. Była to specjalna, nieduża grupa studentów-stypendystów, wyłącznie profesjonalnych muzyków. Moim wykładowcą był John Clayton z Clayton Brothers –  on prowadził nasz zespół. Uczył nas też znany perkusista Jeff Hamilton, który teraz gra z Dianą Krall. Krótko mówiąc, była to kapela gwiazd. Od tego momentu nawiązałem wiele kontaktów i znajomości w Ameryce. Pośród wykładowców było kilku muzyków, których wcześniej widziałem na Jazz Jamboree w Warszawie, a także na innych festiwalach. Miałem możliwość z nimi zagrać. Bud Shank zaprosił mnie jako jednego z najlepszych studentów i „rzadki okaz” z Rosji, bym zagrał razem z nim podczas festiwalu parę kompozycji. Gdy skończyliśmy, cała sala biła brawa „temu Rosjaninowi”.

Minęło wiele lat zanim powróciłem do Ameryki. W 2007 nasz zespół Fen-szuj Jazz Teatr (lub Exotic-Band) został zaproszony na ogromny festiwal South By Southwest w Austin, w Teksasie. Właśnie tam zrozumiałem, iż nasz program można i trzeba przedstawić w Nowym Jorku, gdyż reakcja publiczności była bardzo emocjonalna. Jedna z amerykańskich wytwórni płytowych wydała CD z naszą muzyką. W 2008 roku zagraliśmy ten program na koncercie w Nowym Jorku. Wystąpiliśmy w Symphony Space – jest to wyjątkowa, wielofunkcyjna sala koncertowa. Na naszym występie był Howard Mandel (prezes Międzynarodowego Stowarzyszenia Dziennikarzy Jazzowych), który później napisał wspaniałą recenzję z tego koncertu. Przyszli również bardzo dobrzy muzycy, którzy byli ciekawi, co to jest ten Fen-szuj Jazz Teatr. Na międzynarodowych stronach internetowych nasz zespół już funkcjonował, sprzedawane były nasze nagrania. Później magazyn „Jazz Improv” zamieścił o mnie artykuł, publikując moją fotografię na okładce.

Okazało się, że właściwie świat jazzu nie jest taki wielki. Nie mówię o ogromnej liczbie muzyków, którzy np. mieszkają w Nowym Jorku. Mam na myśli słynnych muzyków, którzy nadal występują. Z wieloma miałem szczęście już współpracować. W zasadzie nie powinno mieć znaczenia, w jakim zakątku świata grasz. Ważne jest – jak grasz.

Trzeba wziąć również pod uwagę, że moja płyta „Mandala” była grana w wielu amerykańskich stacjach radiowych, przede wszystkim kompozycje East i Lullaby.

Następnie mieliśmy tournee z amerykańskim pianistą Keithem Javorsem, występowaliśmy w legendarnym klubie Blues Alley w Washingtonie. Dwa razy graliśmy w nowojorskim Iridium. Szczerze mówiąc, już nawet nie pamiętam sekwencji naszych wystąpień. Pierwsze tournee odbyło się w 2008 roku, miało ono charakter  zapoznawczy. Znaliśmy się nawzajem z nagrań, ale nie mieliśmy pojęcia, jak to wypadnie na żywo... Graliśmy w Filadelfii, Nowym Jorku i Waszyngtonie.

Ostatnie cztery lata dużo występowałem w Ameryce, zarówno na festiwalach, jak i w klubach. Trafiłem nawet do San Francisco, gdzie zagrałem na jednej z najsłynniejszych scen – w klubie Yoshi’s w Oakland.

– I jak amerykańska publiczność wita rosyjskiego muzyka jazzowego? Czym różni się jej reakcja od reakcji naszej publiczności na amerykańskich jazzmanów?

–  Po pierwsze, Ameryka jednak koncentruje się na jednym gatunku. „Jazz” to u nich „mainstream”. Owszem, jest on współczesny, rozwija to, co zostało już dokonane w ХХ wieku. Z jednej strony to świetnie, że muzycy poszukują i działają w tym głównym nurcie, próbują odnaleźć siebie. Z drugiej strony – ograniczone myślenie muzyczne jest powodem kształtowania ograniczonej publiczności. Moja płyta nagrana z Keithem Javorsem należy właściwie do mainstreamu, lecz jest bardziej melodyjna. W jazzie podoba mi się najbardziej aspekt melodyczny. Ukryta lub otwarta melodia jest nawet w utworach Ornette’a Colemana – w postaci energetyki, która oczarowuje, zwłaszcza kiedy się słucha tej muzyki na żywo. Chociaż i nagrania pozwalają to odczuć.

W przypadku zespołu Fen-szuj Jazz Teatr – w Rosji, Europie czy Ameryce – reakcja publiczności była niesamowita. Zwróciłem uwagę, iż na przykład nieodżałowane szwedzkie Esbjörn Svensson Trio i w ogóle połączenie klasyki europejskiej tradycji z jazzem nie jest w pełni zrozumiałe dla amerykańskiej publiczności. Muzyka genialnego norweskiego saksofonisty Jan Garbarka, który maluje świat, nie jest przeznaczona dla typowo amerykańskiej sceny. Jeżeli artysta chce osiągnąć uznanie w Ameryce, musi idealnie opanować stylistykę ich muzyki – czyli podstawy głównego nurtu.

Fen-szuj Jazz Teatr był pod tym względem wyjątkowy. Z jednej strony muzyka była melodyjna, z drugiej łączyła w sobie magię i swingową siłę jazzu. Dlatego też Howard Mandel napisał, że spodobało mu się, jak śmiało swingowali rosyjscy muzycy (śmieje się), „śmiało” – w dobrym sensie. Tak też było. Graliśmy swing w połączeniu z muzyką żydowską, chińską, baszkirską. Jest to muzyka, która dotrze do każdego serca.

Tym niemniej, w Ameryce jazz jest amerykański. Istnieją tak zwane ikony jazzu – Charlie Parker, Louis Armstrong, Ella Fitzgerald, John Coltrane. Czy więc jazz już się wyczerpał? Chociaż ta prawda znajduje się na powierzchni, ja zrozumiałem ją niedawno. Widzę, jak wielu muzyków ciągle oddaje się  poszukiwaniom, lecz nic nowego nie znajdują. Innymi słowy, pozostaje twórczość antyczna.

Rzecz jasna, współcześni muzycy dążą do odnalezienia nowych kierunków, starając się połączyć mainstream z tym, co nowe. Dobrym przykładem jest Joshua Redman – można się do niego odnosić różnie, jednak warto podkreślić, iż muzyk ten profesjonalnie pracuje ze starą paletą, polistylistyką, polirytmią, i bardzo umiejętnie to wszystko łączy. Kim są Herbie Hancock czy Keith Jarrett? To artyści, którym udało się stworzyć swój odrębny nurt. Zadaniem każdego muzyka jest przynajmniej spróbować w ciągu swojego życia odszukać własną ścieżkę. Jasne, że jest to trudne. Powróćmy do Ornette’a Colemana – on nie zapomina o podstawach jazzu, aczkolwiek w jego grze odczuwa się muzykę nowych czasów. Proces rozwoju jazzu jest przedmiotem bardzo ciekawym. I w Ameryce ta tendencja jest bardzo widoczna.

– Jak się dalej potoczyły wydarzenia, jak powstał album „Rhyme & Reason”?

–  Po wspólnej trasie z Keithem w 2008 roku, zaczęliśmy tworzyć program, który składał się z oryginalnych kompozycji – jego i moich. Javors przyjechał do Rosji, wystąpiliśmy razem z rosyjskimi muzykami w klubie Związku Kompozytorów w Moskwie i na festiwalu w Jarosławlu. Później, zostaliśmy zaproszeni do Polski, gdzie wystąpiliśmy na kilku festiwalach (tournee zorganizowała Bożena Uryga-Seweryn). Po trasie Keith zaproponował wspólne nagranie, które ukazało się nakładem jego własnej wytwórni Inarhyme Records.

– Jak przebiegał proces nagrania?

–  Wszystko było wspaniale, chociaż może miejscami zabawnie. Nie znałem wcześniej kontrabasisty Borysa Kozłowa, który od lat mieszka w Nowym Jorku i cieszy się tam prawdziwym poważaniem. Po raz pierwszy spotkałem go przy wejściu do studia. Z perkusistą E.J. Stricklandem, który jest stałym członkiem zespołu Raviego Coltrane’a, miałem rok wcześniej wspólną trasę. Ale można  powiedzieć, że spotkaliśmy się praktycznie wszyscy dopiero u progu studia.

Weszliśmy, i Boria powiedział: „A może poćwiczymy na jakimś standardzie”. Zagraliśmy Stella By Starlight, potem Green Dolphin Street, i doszliśmy do wniosku, że jesteśmy gotowi (ciekawe jest, że oba te utwory później trafiły na rosyjską wersję albumu). A dopiero potem otworzyliśmy nuty i w ciągu dwóch godzin, z małą przerwą, nagraliśmy album.

Następnego dnia  występowaliśmy w klubie Iridium. Podczas koncertu odnajdywaliśmy nowe brzmienia i nastroje. Byłem szczęśliwy, zdając sobie sprawę z tego wyjątkowego jednoczenia się muzyków i z uczucia tworzonej przez nas muzyki.

– Nazwa albumu jest dosyć zagadkowa. Co oznacza nazwa „Rhyme & Reason”?

–  Ja też nie od razu chwyciłem, o co chodzi. Jest takie wyrażenie: „No rhyme, no reason” – „ni do rymu, ni do sensu”. Na naszym albumie jest natomiast wszystko na odwrót, czyli można przetłumaczyć to jako „to ma sens”. Jest to nazwa utworu Keitha Javorsa. Kiedy zastanawialiśmy się, jak nazwać album, spodobało mi się samo brzmienie frazy, chociaż wtedy jeszcze nie wiedziałem, co naprawdę znaczy. (śmiech)

Rozmawiała: Anna Filipyeva

Przedruk z czasopisma rosyjskiego Jazz.ru

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm