Aktualności

Jachna/Tarwid/Karch
30.11 Łódź
1.12 Bielsko Biała
2.12 Sucha Beskidzka
3.12 Kraków 




Jachna/Tarwid/Karch – Przypadek

Łukasz Iwasiński



Wywiad z muzykami rewelacyjnego tria, które właśnie odbywa trasę koncertową

Trio Jachna/Tarwid/Karch tworzą: trębacz Wojciech Jachna, pianista Grzegorz Tarwid i perkusista Albert Karch. Formacja ma na koncie dwie wyśmienite płyty, „Sundial” (For Tune, 2014) i „Sundial II” (Hevhetia, 2016), na których wykreowała unikatowy styl, dokonując pełnej napięcia i subtelności syntezy jazzu oraz współczesnej kameralistyki i awangardy.

Krótka trasa obejmuje następujące koncerty : 30.11 Łódź - Fabryka Sztuki, 1.12 Bielsko-Biała - Klubokawiarnia Aquarium, 2.12 Sucha Beskidzka - Cafe Cofeina i 3.12 Kraków – Strefa.



JAZZ FORUM:
Biografia Wojtka jest znana jazz fanom; Albert i Grzegorz – wasza zdecydowanie mniej, jako że jesteście muzykami blisko dwie dekady od niego młodszymi i tym samym macie o wiele krótszy staż. Przedstawcie się zatem, opowiedzcie pokrótce o sobie, swojej artystycznej drodze.

ALBERT KARCH: Zacząłem grać w wieku chyba 10 lat. Miałem szczęście, że od samego początku – jeszcze zanim dostałem pierwszy zestaw perkusyjny – z kimś grałem. Najpierw z ojcem w pokoju – on grał na gitarze, ja na bębnach. Później w lokalnych (pochodzę ze Śląska) zespołach rockowych. W pewnym momencie zainteresowałem się jazzem i kolega, świetny pianista Kamil Zawiślak, zabrał mnie do Katowic na jam session. I tak to się dalej jakoś toczy. Kiedy byłem uczniem Bednarskiej, wciągnąłem się też w grę na fortepianie i muzykę klasyczną, co bardzo wpłynęło na moje późniejsze wybory artystyczne i ukształtowało moje odbieranie i podejście do muzyki improwizowanej, nawet jeśli co chwilę interesuję się czymś innym.

GRZEGORZ TARWID: Ja pochodzę z Warszawy, gdzie, jak Albert, ukończyłem wydział jazzowy w ZPSM przy ul. Bednarskiej. Wcześniej uczęszczałem do Wojciecha Kamińskiego w szkole rozrywkowej im. Krzysztofa Komedy i mogę powiedzieć, że dzięki niemu wszystko się u mnie zaczęło, jeśli chodzi o warsztat jazzowy. Na Bednarskiej poznałem m.in. Alberta, zacząłem interesować się muzyką klasyczną i jednocześnie improwizowaną – te dwa bieguny do dziś służą mi za główne inspiracje. Od razu po ukończeniu szkoły zdałem razem z Albertem na studia licencjackie do Rytmisk Musikkonservatorium w Kopenhadze, gdzie do dziś działamy i rozwijamy się muzycznie.

JF: Skąd wybór akurat tej uczelni? Jak porównalibyście duński i polski system edukacji muzycznej?

GT: Z różnych przyczyn. Już w czasach Bednarskiej Michał Tokaj, u którego byłem w klasie fortepianu, zarekomendował mi studia za granicą. Sam też interesowałem się wtedy jazzem skandynawskim i jego specyficznym brzmieniem, więc siłą rzeczy byłem ciekaw, jak działają muzycy w Danii, Szwecji i Norwegii. Ostatecznie kontrabasista Franek Pospieszalski, który zaczął studiować rok wcześniej od nas właśnie w Kopenhadze, bardzo polecał nam tę uczelnię; mówił, że to wymarzone miejsce dla młodych muzyków. Zaciekawieni po prostu pojechaliśmy na egzaminy wstępne i tak już tam zostaliśmy.

AK: Zawsze chciałem pojechać na studia za granicę, a Dania była popularna na Bednarskiej dzięki kolegom, którzy tam pojechali wcześniej i bardzo chwalili. Był też u mnie moment, kiedy bardzo interesowałem się jazzem ze Skandynawii i chciałem pojechać tam, żeby przyjrzeć się z bliska. A jak porównałbym duński i polski system edukacji muzycznej? Różnice są już u podstaw myślenia o tym, czym jest edukacja – a edukacja wyższa w szczególności. I nie chcę przechylać szali w żadną stronę. Jest po prostu inaczej. Począwszy od tego, ze nasze konserwatorium nie jest w ogóle profilowane stylistycznie. I tak, na zajęciach komentuje moje utwory producent pop, a ja jego – a nauczycielem jest awangardowy saksofonista. Potem idziemy na zajęcia do mainstreamowego pianisty, który opowiada o hinduskim systemie rytmicznym. I tak dalej. To lubię w tych studiach najbardziej, bo uczy pokory wobec muzyków, którzy zajmują się inną dziedziną i pokazuje, ile pięknej muzyki jest na świecie. W Polsce jednak jest takie trochę wpajanie przekonania o wyższości jakiejś muzyki nad inną, a ja jakoś nie mogę tak na to patrzeć, dlatego też nie chciałem dalej uczyć się w kraju. Może komuś to odpowiada i nie wiem, czy w tym jest coś złego, ale to nie dla mnie. Były momenty, kiedy czułem, że interesując się czymś innym, niż jazz historyczny, robię coś złego. Jim Black powiedział kiedyś, że dla każdej muzyki jest miejsce („All music can be”) – i to bardzo czuje się u nas w konserwatorium.


Wojciech Jachna

JF: Wojtek, kilka lat temu powiedziałeś mi: „Nie mam wykształcenia muzycznego i odczuwam brak takich doświadczeń. (…) Parę razy znalazłem się w sytuacjach, gdzie były gęste, trudne tematy, dużo funkcji do solówek i mało czasu na opracowanie całości – wtedy wypadam słabo”. Dziś masz za sobą studia. Czy czujesz się pewnie jako muzyk i wykonawca?

WOJCIECH JACHNA: Tak, dokładnie tak powiedziałem i pewnie to przeświadczenie skłoniło mnie do tego, żeby pomimo nie najmłodszego wieku zacząć studiować na akademii. Trudno mi powiedzieć, na ile w sytuacjach, które przywołujesz w pytaniu, się poprawiło – być może czego się Jaś nie nauczył, tego Jan nie będzie umiał, trochę jak w tym starym powiedzeniu. Oczywiście jest mnóstwo zalet tego, że znalazłem się na akademii - przede wszystkim pojawiasz się w grupie muzyków, weryfikujesz swoje umiejętności, podnosisz je stale, bo musisz pewne rzeczy zaliczyć, siłą rzeczy więc zmuszony jesteś do pracy. Bezcenne jest to, że poznajesz ciekawych ludzi – stąd właśnie wziął się Sundial, bo tam poznałem Alberta. I, rzecz jasna, nie tylko jego.

Inną rzeczą, którą bardzo jaskrawo uświadomiłem sobie po skończeniu akademii, a która wiąże się z polskim systemem kształcenia, jest to, czego właściwie muszę się jeszcze nauczyć – a muszę bardzo dużo. Z tej prostej przyczyny, że polski system kształcenia jest nastawiony na wykonawstwo, głównie na podstawie klasyki jazzu, a nie tworzenie i pochodne tego – kompozycję, instrumentoznawstwo, sposoby zapisu itd. Takie więc rzeczy jak komponowanie, harmonizacja, zapis tych swoich artystycznych idei w programie nutowym – to wszystko leży, albo tego nie ma, albo jest w takim zakresie i kształcie, że nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać. Zatem nadal uważam, że jako wykonawca jestem kiepski, ale teraz już wiem, że wybitny w tej dziedzinie nie będę, raczej muszę się skupić na wyrażaniu swoich emocji w muzyce i próbie jej jak najlepszego zapisu, komunikowaniu jej muzykom współpracującym ze mną. Owszem, na zaliczenie na studiach miałem Giant Steps lub parkerówki, ale co z tego, jeśli tego się nie kontynuuje, nie powtarza. Po prostu nie będę świetnym wykonawcą, to wymaga innego sposobu grania, ćwiczenia; ja wolę myśleć, jak najlepiej wyrazić siebie. Podsumowując więc – czuję się pewnie jako muzyk, jako wykonawca chyba nadal nie, choć oczywiście poczyniłem pewne postępy, bo nie miałem wyjścia. (śmiech)

JF: Dość krytycznie odnosisz się do systemu kształcenia na Akademii Muzycznej. To zresztą nieodosobniony pogląd - wielokrotnie już spotykałem się opiniami, że nie rozwijają one kreatywności, a nawet, że ją tłamszą, ucząc wyłącznie techniki i odtwórczego odgrywania nut. Czy uważasz, że fakt, że poszedłeś na studia dość późno, jako doświadczony i w dużej mierze ukształtowany muzyk, uchronił Cię przed tymi niebezpieczeństwami?

WJ: Czy fakt, że wylądowałem na studiach jako dojrzały człowiek, był dobry? I tak i nie. Tak, bo łatwiej było mi uniknąć pewnej unifikacji, wciśnięcia w artystyczny gorset; nie – bo w pewnym wieku nie jesteśmy w stanie wygrać już z pewnymi, jak to mówię, nawyczkami i nawet jeśli chciałbym pewną rzecz przepracować, zmienić, często okazywało się, że nie mogę. A problem programu nauczania akademii i średnich szkół muzycznych to szeroki temat, na osobną dyskusję. Dlaczego nie ma nauczania jazzu i podstaw improwizacji w szkołach średnich? Po co powstają nowe wydziały jazzu i dają dyplomy uprawniające do nauczania, skoro absolwenci kierunków jazzowych nigdzie nie mogą znaleźć pracy? Dlaczego nigdzie w szkołach i akademiach nie pracuje się z mediami elektronicznymi takimi jak komputery, efekty elektroniczne, z didżejami?

Jednakże, choć system edukacji muzycznej w Polsce jest daleki od ideału, obserwując, co robią i nagrywają ludzie w wieku 20-30 lat, nie wydaje mi się, aby byli specjalnie stłamszeni. Chyba po prostu czas, gdy akademia wyznaczała jedynie słuszną drogę, już minął, zbyt duży jest dostęp do wszystkiego za pomocą Internetu i innych mediów, aby tak się działo. Zresztą fakt, że Albert i Grzegorz idą bez problemu na studia do Danii, bo nie widzą tutaj miejsca dla siebie, jest również przykładem, jak dzisiaj się to układa. Jeśli młodzi ludzi mają ochotę rozwijać własną wizję muzyki, a nie tylko ćwiczyć bebop i II-V-I (które notabene bardzo się przydaje w graniu), mogą po prostu wybrać studia w Danii, które są bardzo liberalne artystycznie i nacisk kładzie się tam na muzyków z własną wizją. Nie technika i umiejętności, ale przede wszystkim własna wizja!

W Kopenhadze dochodzi do odwrócenia tradycyjnych proporcji, studiują więc osoby często z własnym, dość specyficznym spojrzeniem na muzykę, a niekiedy bez umiejętności. Polacy są akurat tam bardzo dobrze wykształconymi muzykami, bo przecież absolwenci np. Bednarskiej mają solidne przygotowanie techniczne. A wracając do polskiego systemu kształcenia i tego, jakich formuje absolwentów – jest bardzo dużo muzyków po naszych akademiach, którzy wypracowali różnorodne, własne, wyraziste artystyczne postawy: Maciej Obara, Nikola Kołodziejczyk, Piotr Damasiewicz, Kamil Piotrowicz, że wspomnę tych pierwszych z brzegu. Ponadto, tak jak Kamil Piotrowicz czy Kuba Więcek, ci młodzi doświadczają też innej edukacji, tworzą się ciekawe fuzje – i o to chyba chodzi. Ponadto, kończąc już ten wątek akademii, pojawiają się młodzi ludzie w roli wykładowców: Marek Kądziela, Maciej Fortuna, Jerzy Małek czy Artur Majewski w Nysie. Zresztą nie wiek jest tutaj istotny, zawsze można coś ciekawego przekazać od siebie.

JF: Jak doszło do powstania Sundial? Czy taka – dość szczególna – konfiguracja instrumentalna była świadomą artystyczną decyzją?

WJ: Absolutnie nie. Na studiach poznałem Alberta, który zresztą chwilę później czmychnął do Kopenhagi. Albert wraz z Grzegorzem i dwoma kolegami z Krakowa zaplanowali sesję nagraniową w sali koncertowej na Staszica w Bydgoszczy. Jako że był grudzień i pierwsze zawieruchy zimowe połączone z przymrozkami, koledzy z południa nie dojechali, stojąc w korkach na południu. Rano w sobotę zadzwonił telefon od Alberta. Takie przypadki dla mnie są w muzyce najlepsze, najciekawsze, okazuje się, że zamiast dokładnie zaplanowanych sesji, utworów, konfiguracji personalnych, można czasem poruszać się w sferze pewnej przypadkowości. Oczywiście potem sytuacja została ogarnięta w regularny projekt; gdy usłyszałem, jak ciekawie to wszystko brzmi, wiedziałem już, że może być to początek muzycznej przygody. Ten brak basu jako kotwicy mocującej muzykę bardziej rytmicznie, paradoksalnie bardzo nam pomaga, sprzyja. Powoduje, że możemy odlecieć w inne rejony, muzyka często jest podana Ad Libitum, rytm jest w domyśle, wszystko jest bardziej dowolne, ale jednocześnie gdzieś podskórnie ten rytm mamy. Szybko udało mi się zainteresować Jarosława Polita z For Tune wydaniem tego materiału, a bardzo dobre recenzje pierwszej płyty były tylko potwierdzeniem tego, że udało się zrobić coś ciekawego.

AK: Można by więc rzec, że projekt Sundial był świadomą artystyczną kontynuacją, bo – jak powiedział Wojtek – to trio powstało przez przypadek. Koledzy, z którymi ja i Grześ mieliśmy grać w Bydgoszczy, nie dojechali przez tę śnieżycę, mikrofony były rozstawione, zrobiło mi się żal realizatorów dźwięku, no i powiedziałem do Grzesia: „Wiesz, tu jest taki dobry trębacz, grałem z nim ostatnio sesję, może zadzwonię?” I zadzwoniłem.

GT: No i Wojtek przyszedł, nagraliśmy w trójkę improwizowany materiał i każdy z nas wrócił do siebie. Pewnego dnia dostaję telefon od Alberta, że wytwórnia For Tune słuchała tego materiału i jest zainteresowana wydaniem czegoś w tym stylu. Spotkaliśmy się więc drugi raz w Bydgoszczy, nagraliśmy bardziej skomponowane wersje improwizowanych utworów z pierwszej sesji - i one właśnie znalazły się na „Sundial”.


Grzegorz Tarwid

JF: Albert i Grzegorz, jesteście w podobnym wieku i macie zbliżoną artystyczną biografię. Jak dogadujecie się z Wojtkiem, muzykiem prawie 20 lat starszym, o zupełnie innym doświadczeniu?

GT: Są różnice między nami jeśli chodzi o podejście do pewnych okołomuzycznych aspektów, wynikające z innego doświadczenia i innego pokolenia. Natomiast w samej muzyce rozumiemy się bardzo dobrze, Wojtek ma niesamowity potencjał brzmieniowy, z czego nie zdawałem sobie na początku sprawy, a co może stwierdzić każdy, kto jest na naszym koncercie. Poza tym to jest sama radość w ogóle obcować z Wojtkiem, zawsze zrywamy boki poza sceną.

AK: Ja czuję pewne różnice w podejściu do określonych muzycznych i czysto wykonawczych kwestii, ale to nas chyba ubogaca, a nie przeszkadza. Z Wojtkiem dość szybko złapaliśmy wspólny język. W sumie różnica wieku nie stanowi więc żadnej bariery. Od najmłodszych lat grałem z dużo starszymi ode mnie osobami i chyba się szybko przyzwyczaiłem. Z rówieśnikami bywa przecież też różnie – z jednym gra się świetnie, nawet mimo wyjścia z innego środowiska, a z innym tragicznie.

JF: Jak pracujecie nad utworami? Wasza muzyka jest z jednej strony szalenie precyzyjna, a z drugiej – otwarta. Ile w niej kompozycji , a ile improwizacji?

GT: Wydaje mi się, że między 30 a 40 procent materiału jest skomponowana, a reszta to improwizacja.

AK: U nas chyba każdy ma trochę inny sposób pisania i pracy w zespole. Grześ przynosi często dość długie formy, ale dobrze zachowujące proporcje między improwizacją a kompozycją, Wojtek raczej tematy do improwizacji. Ja piszę dość precyzyjnie albo zostawiam kompletną swobodę, np. mój Mirror of a Thousand Flowers z ostatniej płyty to dokładnie rozpisana partytura, a Holmen to swobodna improwizacja przechodząca w dokładnie napisaną codę.

WJ: Pierwsza płyta wyniknęła z jamowania. Pewne wątki zostały spisane i ukształtowane w utwory, jak Sundial, Sundial Variation I i II, Mazurka. Grzegorz i Albert, którzy grali już ze sobą wcześniej, przynieśli też na płytę swoje utwory – Intermezzo, Sudden Rush czy Terpsichore's Chant, który był z nami od początku i rozgrywaliśmy go na różne sposoby, dlatego znalazły sie dwie wersje na płycie, bo uznaliśmy, że obie są inne i ciekawe.

Druga płyta była już efektem grania koncertów, zdecydowanie większego namysłu, każdy właściwie przyniósł swoje utwory, przy czym najwięcej jest autorskich kompozycji Grzegorza. Uważam, że ma on najlepszą rękę do kompozycji, jako gruntownie wykształcony harmonik i oryginalny pianista, ale też każdy z nas przynosi swoje rzeczy – o ile nadają się one do dość specyficznego brzmienia naszego tria. Bo zaznaczyć trzeba, że nie wszystko się nadaje.

Generalnie Grzegorz i Albert – to też trochę w nawiązaniu do poprzedniego pytania - należą do, jak to mówię, „szkoły duńskiej”, tzn. piszą swoje oryginalne utwory, inspirowane bardzo różnymi rzeczami – jazz jest tylko składową tej układanki. Dużo jest tu kameralistyki, myślenia o harmonii innego niż w klasycznych jazzowych kompozycjach. Ja jestem trochę ze starej szkoły, uważam że każdy zespół zaczynając grać ze sobą, powinien solidnie wspólnie pograć, poimprowizować, wtedy tworzy się brzmienie bandu. Ja też najwięcej rzeczy wymyślam na bieżąco, kiedy słyszę, jak gra zespół. To mnie inspiruje, siedzenie nad papierem nutowym z ołówkiem jest dla mnie problematyczne; jak słyszę dobry groove, piano i jakieś ciekawe, szerokie akordy, to od razu chce mi się grać, tworzyć i wymyślam konkretne obrazy. Jest to dla mnie bardziej twórcze, ale przyznaję, że metody chłopaków też podpatruję i coraz więcej sobie zapisuję. Potem oczywiście zastanawiam się, czy dana rzecz będzie pasować do tego projektu, bo brzmienie Sundiala jest specyficzne. W każdym razie płyty są przemyślane, a na koncertach otwiera się puszka Pandory. (śmiech) Dlatego też kolejną płytą ma być album live, chcemy więcej pograć, zawrzeć bardziej otwarte formy - pewnie zawita gość specjalny, zobaczymy.

JF: Wasza muzyka to bardzo swoisty, kameralny, liryczny avant-jazz. Jak sami byście ją scharakteryzowali? Ja wyczuwam tu, w każdym razie na „Sundial II”, powinowactwo m.in. z formacją Snakeoil Tima Berne’a (choć to inny skład instrumentalny) – czy słusznie?

 

WJ: Sądzę, że myślenie Berne’a, a także wielu współczesnych europejskich improwizatorów (np. Kasper Tranberg, Marc Ducret) idzie po prostu w podobnym kierunku. Szukają inspiracji w muzyce współczesnej, awangardowej muzyce akustycznej, a jednocześnie mają bagaż doświadczeń jazzowych. To jest dla mnie taka linia od Anthony’ego Braxtona, improwizacja, która w pewnym momencie bardziej już jest kompozycją, zapisem. Nie jest to język bebopowy – tak jak u Petera Evansa,  który pochodzi ze świata muzyki klasycznej, a jednak improwizuje, dlatego wymyśla to inaczej niż granie po pentatonikach, inna jest też jego rytmika. To jest naturalne. Tak jak kiedyś Sing Sing Penelope i Pink Freud pytano o Molveara, a ja długo nawet nie znałem jego dokonań - po prostu jest tak, że w pewnym momencie muzycy o porównywalnych doświadczeniach zaczynają się inspirować podobnymi rzeczami (wtedy był to rock i muzyka elektroniczna) i wychodzą analogiczne rzeczy. Charakteryzować naszej muzyki bym nie chciał, jest trudna do nazwania. W sumie „liryczny-avant” to trochę oksymoron, ale faktycznie pasuje do naszej muzyki.

AK: W moim odczuciu pojęcie „kameralny, liryczny avant-jazz” pasuje do naszej muzyki i w ogóle mojego wyobrażenia tego projektu najbardziej. Choć zakres dynamiczny, zwłaszcza na koncertach, mamy dość rozległy, to czuję, ze zawsze dążymy do stworzenia takiej specyficznej, lekkiej aury, bardzo wrażliwej i napiętej. Dlatego pewnie wiele osób mówi o naszych koncertach, że są bardzo narracyjne i wręcz przedstawiające. To komplement – oznacza, że gramy barwnie, a o to, przynajmniej mi, chodzi. Tak jak mówi Wojtek – ja też czuję, że jesteśmy częścią większego ruchu we współczesnej improwizacji. Widzę to bardzo w Danii, patrząc na kolegów z konserwatorium albo takich muzyków jak Jakob Anderskov czy Soeren Kjaergaard.

JF: Macie na koncie dwie płyty. Obie prezentują Wasz charakterystyczny język, choć każda ma własny charakter. Wspomnieliście już, że druga powstała w wyniku większego namysłu, przemyślenia materiału; mnie wydaje przy tym się muzycznie odważniejsza. Jakie jeszcze różnice między nimi byście wskazali?

WJ: Jak już powiedzieliśmy, pierwsza wyniknęła bardziej ze spontanicznej sesji, wspólnego grania, utwory autorstwa Grzegorza i Alberta dopełniły całości. Była też takim trochę koncept albumem, z utworem tytułowym Sundial w dwóch wariacjach, Pieśnią Terpsychory w dwóch wersjach, tak jakoś wyszło, spontanicznie się ułożyło. Drugą wypełniły prawie w całości autorskie kompozycje. W sumie ten proces cały czas trwa, nie uważam, żeby był zakończony. Granie live jest bardziej otwarte, bardziej free, bardziej nieokiełznane. Myślę że będziemy cały czas łapać równowagę między tymi stanami. Ale kto wie, może nagramy kiedyś płytę tylko z zapisanymi kompozycjami? Nie wiem, czy tak w ogóle potrafię. (śmiech) Chłopcy się cały czas realizują, biorą udział w wielu innych projektach, i widzę ich szalony rozwój.

AK: Cóż, to inne płyty, mam nadzieję, że różnic jest jak najwięcej. Choć jednak „Sundial II” to dla mnie jakby rozwinięcie tych początkowych myśli z debiutu – wejście jeszcze głębiej w ten język, który nam przecież jakoś sam się stworzył na początku, a później zaczęliśmy układać go w ramy. I te ramy to dla mnie „Sundial II”.


Albert Karch

JF: W rozmowie padło już kilka nazwisk czy formacji. Jacy jeszcze artyści, jakie płyty Was ukształtowały, zrobiły szczególne wrażenie? To temat rzeka, proszę więc o esencję.

WJ: To bardzo trudne pytanie... Moja droga do jazzu to właściwie cała historia muzyki i cały czas do wielu rzeczy wracam, uświadamiając sobie, jaką rolę odegrały te zespoły czy postaci w historii muzyki i jazzu. Nie dzielę też muzyki na jazz i resztę świata, bo jest za dużo ciekawych zjawisk dookoła. Kiedyś to pewnie był Davis, Coltrane, Hendrix, Bob Marley, a dziś – każda muzyka w sumie mnie inspiruje. Ostatnio wracam do rocka lat 70., ale potrafię też słuchać innych rzeczy. Niedawno na przecenach wyrwałem Rage Against The Machine i wczesne płyty Red Hot Chili Peppers... Jest tyle pięknej muzyki – pewnie nie zdążę tego wszystkiego posłuchać. Staram sie też szukać inspiracji bardzo blisko, wśród muzyków, z którymi gram, albo mogę zagrać, więc idąc tym tropem wszyscy muzycy, z którymi gram i nagrywam, są dla mnie inspiracją.

AK: Ja odpowiem możliwie najprościej, wymieniając kilka płyt, których słuchałem najwięcej razy – bo to chyba te, które mnie ukształtowały najbardziej. Inaczej nigdy bym tej listy nie skończył. A zatem: „Sketches of Spain” Milesa Davisa, „Bird with Strings” Parkera, „Lieder eines fahrenden gesellen” Mahlera, Wesele Figara Mozarta, „Pasja św. Mateusza” Bacha, „Atavachron” Allana Holdswortha, no i moje ukochane płyty pop z Japonii: „Triangle” Perfume oraz wszystko zespołu Capsule. I „The Way Up” Pata Metheny’ego oraz wszystkie płyty, na których gra Brian Blade lub Vinnie Colaiuta. Ostatnio także Daisuke Tanabe, producent z Japonii, oraz raper Roy Tamaki.

GT: Jeśli chodzi o mnie, to formacje, które – jak my – nie posiadają kontrabasu w składzie, przede wszystkim duńska scena improwizowana: Jacob Anderskov czy Tomasz Dąbrowski, ale również trio Alexandra von Schlippenbacha czy hiszpański pianista Agusti Fernandez – jego solową płytę „Mnemosyne’s Labirynth” uważam za jedną z najciekawszych płyt fortepianowych ostatniego czasu, równolegle z dokonaniami solowymi Amerykanina Cory’ego Smythe’a.

JF: Waszą pierwszą płytę wydała rodzima oficyna For Tune, drugą opublikowała słowacka firma Hevhetia. Jak nawiązaliście współpracę z tymi wydawnictwami i jak się on układa?

WJ: O For Tune już wspominaliśmy – materiał z naszego pierwszego spotkania wysłałem do Jarosaława Polita, a ten odezwał się sugerując, żebyśmy podeszli do sesji w bardziej ułożony sposób. Tak też się stało. Przy debiucie powiedzieliśmy A i chcieliśmy powiedzieć B w wytwórni, od której czujemy wsparcie. Tutaj pojawia sie problem, bo mam wrażenie, że wszystkie polskie wytwórnie, z małymi wyjątkami, działają na pół gwizdka albo robią jakieś dziwne ruchy marketingowe, które właściwe nimi nie są.... Promocja muzyki należy zatem do samych artystów, co w sumie wpisuje się w swoistą logikę - skoro sami robią koncerty, jeżdżą i załatwiają mnóstwo organizacyjnych spraw, to mogą robić również to. A jako że wszystkiego nie można robić dobrze, skutki są, jakie są. Temat rzeka.... Słowacka Hevhethia prowadzi dość przyjazną politykę wobec polskich artystów, a kontakt do Jano Sudziny zawdzięczamy Tomkowi Łuczakowi, który z Jano się dobrze zna. Na razie nie mamy powodów do narzekania. Winylowe wydanie drugiej płyty ukazało się pod szyldem Hevhethii, jednak za jego wydaniem ukrywa się prywatny sponsor. Takie czasy.

JF: Jakie macie plany? - zarówno w ramach Sundial, jak i innych projektów.

WJ: Szeroko zakrojone. Jeszcze w sierpniu (wywiad przeprowadzony został w pierwszej połowie sierpnia – przyp. ŁI) odwiedzimy Budapeszt i klub Opus Jazz z muzyką z „Sundial II”, a na jesieni druga część trasy promocyjnej: Łódź, Bielsko-Biała, Sucha Beskidzka i prawdopodobnie Kraków. Niniejszym uważam rok 2017 za dobrze wykorzystany przez Sundial. Oczywiście są dalsze plany, jak nagranie wspomnianej już płyty live, bo projekt się ciekawie i coraz lepiej rozwija. Rozglądamy się cały czas za wydawnictwem, które mocno nas wesprze na rynku, bo jednak ta muzyka nie jest oczywista, i czuję, że takiego wsparcia potrzebujemy, ale pewnie to mrzonki. Inne projekty, jak to w przypadku muzyków improwizujących, są liczne - ja już mogę na ten rok zapowiedzieć jedną płytę – Jaząbu, popełnioną z Markiem Kądzielą, Tomaszem Glazikiem i Jackiem Buhlem. Wyjdzie jesienią nakładem Audio Cave. I cóż, jestem z niej bardzo zadowolony. Tego roku zrobiłem bardzo wiele nagrań, nie chciałbym jednak zbyt dużo o tym mówić, bo nie wiem, kiedy one ujrzą światło dzienne. Natomiast wiem, że bardzo aktywnie ostatnio spędza czas Grzegorz i oczekiwać możemy wysypu jego projektów. Także Albert nie próżnuje. Zatem młodzież dochodzi do głosu!

GT: Jesienią ma wyjść, nakładem wytwórni Multikulti, płyta nowego składu, w którym biorę udział – jest to międzynarodowy kwartet złożony z Arama Sheltona (US) na saksofonie, Håkona Berre (NO) na perkusji, Toma Jacobsona (PL) na kontrabasie i mnie na fortepianie. Oprócz tego mam swój własny kwartet złożony z polskich muzyków (Maciek Kądziela, Andrzej Święs i Krzysztof Szmańda), który zagra w październiku w kilku miejscach w Polsce. Ponadto, wraz z moim serdecznym przyjacielem saksofonistą Tomaszem Markaniczem, tworzę duet pod nazwą Diomede. Nagraliśmy wiosną materiał w Monochrom Studio i niebawem ukaże sie on nakładem wytwornii SJ Records.

AK: Ja, poza Sundial, gram w różnych projektach w Polsce, m.in. na festiwalu Warszawa Singera z Minim Experiment Kuby Wójcika, a także z sekstetem Franka Pospieszalskiego w Kielcach na Memorial To Miles. Jesienią wyjeżdżam na trasę do Japonii występować z tamtejszymi muzykami: Yutą Omino na kontrabasie, pianistkami Momo Otani i Takako Yamadą oraz trębaczem Hiroyuki Ishikawą. Poza tym pracuję nad autorskim projektem ze szwedzką wokalistką Lo Ersare i duńskim producentem Andreasem Murgą. Planuję wydanie na przyszły rok.

JF: Na przełomie listopada i grudnia planujecie trasę. Gdzie i kiedy dokładnie będzie można Was zobaczyć? Jak wyglądają Wasze koncert? Na ile utwory ewoluują w wydaniu live?

WJ: Odwiedzimy następujące miejsca: 30.11 - Łódź - Fabryka Sztuki, 1.12 - Bielsko Biała - Klubokawiarnia Aquarium, 2.12 - Sucha Beskidzka - Cafe Cofeina i 3.12 - Kraków - Strefa. Koncerty są okazją do rezegrania tej muzyki, każda z płyt jest raczej wycyzelowana i daje obraz muzyki stworzonej „specjalnie na płytę”. Koncerty to inny rodzaj przekazu i energii, pozwalamy kompozycjom przybierać nieokreślone kształty, idziemy w improwizację, często po całości. Dlatego kolejną płytę chcemy nagrać live, żeby trochę oddać ten obraz zespołu, choć wiadomo, że każdy koncert jest inny, każdy inaczej wybrzmiewa. Myślę, że jeśli kogoś zafrapowało brzmienie Sundial z płyty, powinien usłyszeć nas na żywo.

Rozmawiał: Łukasz Iwasiński 





  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm