Wytwórnia: Studio Zone
1. Intro
2. Odyssey
3. To the Music
4. See the
Light
5. Be Around
6. Sunshine
7. To the Music
Part II
8. Spiryt
9. Day After
Day
10. Gordon Blues
11. 47 Degrees
Muzycy: Michał Martyniuk, fortepian, instr. klawiszowe; Nick Williams, gitara, instr. klawiszowe; Mike Patto, Jimmy Williams, instr. klawiszowe; Adam Kabaciński, gitara basowa, instr. klawiszowe; Nathan Haines, Jakub Skowroński, saksofony; Andy Smith, Chris Franck, gitara; KP, Sharlene Hector, Kevin Mark Trail, Matt Nanai, Ange Saunders, śpiew; Nino Memedovic, Karika Turua, gitara basowa; Miguel Fuentes, instr. perkusyjne; Jonny Lowe, gramofony, sample
After ’Ours to projekt osiadłego w Nowej Zelandii polskiego pianisty, klawiszowca i kompozytora Michała Martyniuka oraz nowozelandzkiego multiinstrumentalisty, inżyniera dźwięku i producenta Nicka Williamsa.. Prenumeratorzy JAZZ FORUM otrzymują drugi nakład ich albumu pt. „Odyssey”, który został nagrany na przełomie 2013 i 2014 w Auckland i pierwotnie ukazał się – na CD, winylu i w formie cyfrowej – pod koniec 2016 r.
Muzyka Martyniuka i Williamsa to przebojowe skrzyżowanie jazzu (od twardego acid po aksamitny smooth), hip-hopu, R&B, soulu, klubowej elektroniki, chilloutu i jeszcze kilku innych zjawisk, których wspólnym mianownikiem jest uwodzicielski groove.
Zgodnie z nazwą zespołu, jest to propozycja do wieczornej rekreacji. Najbardziej „klasyczny” fragment płyty to króciutkie intro na fortepian solo, trochę w stylu Billa Evansa lub Lyle’a Maysa. Potem jest już wyłącznie XXI wiek, czyli przegląd modnych, czarnych stylistyk i parada (kompletnie mi nieznanych), śpiewających gości z całego świata. Współproducentem dwóch piosenek jest wrocławski gitarzysta basowy Adam Kabaciński (Odyssey, See the Light): uporczywy beat, soczysty, elektroniczny riff, odrobina rapu i ślicznie okalające to wszystko solówki na fortepianie i Rhodesie. W minimalistycznej, impresyjnej, pełnej przestrzeni kompozycji Gordon Blues długą solówką na saksofonie popisuje się Jakub Skowroński.
Gdybyż takie finezyjnie przygotowane,
wielogatunkowe, a przy tym zwarte i konsekwentnie zakomponowane płyty
były codziennością w rozgłośniach publicznych i komercyjnych...
JAZZ FORUM: Masz 30 lat i udało Ci się spełnić marzenie większości Polaków: wyjechać na koniec świata i zajmować się wyłącznie tym, na co masz ochotę.
MICHAŁ MARTYNIUK: W przerwach między zarabianiem na życie! Jakiś czas temu podjąłem bardzo ważną decyzję, żeby mocno ograniczyć występy w zespołach, z którymi nie było mi artystycznie po drodze, a do których, co tu kryć, byłem zapraszany ze względu na moje umiejętności. Bo to, czego nauczyłem się w szkołach w Polsce, w Nowej Zelandii okazało się niezwykle cenne i niemal od samego początku w Auckland miałem dużo pracy, za to mało takiej, dzięki której rozwijałem się jako samodzielny artysta. Dużo grań i coraz mniej frajdy.
Teraz koncentruję się na własnej muzyce, komponuję, ćwiczę, trochę też uczę gry na fortepianie. Na własne życzenie przestałem zarabiać jako sideman i gram niemal wyłącznie w tych projektach, które współtworzę autorsko, więc musiałem znaleźć sobie inne zajęcia. Jestem instruktorem kitesurfingu. Nauczyłem się też układać drewniane podłogi. I bardzo to lubię, bo kiedy się tym zajmuję, mam wolną głowę i poświęcam się muzyce w dużo większym stopniu, niż gdybym grał nie swoje rzeczy. Praca fizyczna, mechaniczna, nie angażująca głowy, jest jak medytacja. Pozwala rozwijać wyobraźnię. No i daje stabilny dochód.
JF: Czyli z grania jazzu nie można się w Nowej Zelandii utrzymać?
MM: No, a gdzie można? Jest wiele powodów, żeby tu mieszkać. Fajny klimat, cudowni ludzie różnych ras i kultur, życie bez gonitwy. Ale akurat za jazzem trzeba się nachodzić.
JF: Jak trafiłeś na Antypody?
MM: Urodziłem się w Szczecinie. Tam zaczęła się moja podróż z muzyką. Mój dziadek był koncertującym pianistą i wychowywałem się, słuchając klasyki. W domu był fortepian, więc od dzieciaka coś próbowałem brzdąkać, siadałem dziadkowi na kolanach, kiedy grał i mu przeszkadzałem. Tato natomiast jest wielkim fanem jazzu, soulu i funku. To on mnie zaraził „czarną” muzyką. Miałem kilka lat, kiedy na pamięć znałem płyty Milesa Davisa, Earth, Wind & Fire, Kool and the Gang.
Oczywiście, w szkole muzycznej była przede wszystkim klasyka. Dopiero pod koniec podstawówki odważyłem się grać jazzowe akordy. Zacząłem szukać innego brzmienia. Byłem nastolatkiem i w klasyce, której się pilnie uczyłem, zaczęło mi brakować wolności i improwizacji. Miałem 13 lat, kiedy założyłem własny zespół. Pierwsze demo, jakie nagraliśmy, to Watermelon Man Hancocka. Chociaż to chyba nie Herbie był w tym czasie moim największym bohaterem spośród pianistów, tylko Lyle Mays, którego kilka razy jako dzieciak słyszałem na żywo, bo tato przy każdej okazji zabierał mnie na polskie koncerty Pat Metheny Group. Jak widać, fascynował mnie jazz, ale nie bebop, nie tradycja.
Trenowałem na poważnie piłkę nożną w Pogoni Szczecin i przyszedł w końcu moment, kiedy trzeba było podjąć decyzję: sport czy muzyka. Wybrałem muzykę. W gimnazjum nauczyciele zaważyli, że lecę w jazz i mocno mnie wspierali. A potem już był skok na głęboką wodę: wyjazd do liceum muzycznego w Poznaniu i kilka lat spędzonych pod okiem takich fantastycznych nauczycieli jak Zbigniew Wrombel, Piotr Kałużny, czy Krzysztof Przybyłowicz. Super ekipa. W Poznaniu spotkałem też saksofonistę Kubę Skowrońskiego, mojego od tej pory najwierniejszego druha w jazzowych akcjach. Przez te trzy lata poświęciłem się właściwie tylko jazzowi. Grałem i ćwiczyłem, ćwiczyłem i grałem. Cała historia od A do Z.
JF: Skoro tak dobrze Ci tu szło, dlaczego postanowiłeś wyjechać?
MM: Powody rodzinne. A do tego wcześnie rozbudzona pasja podróżnicza. W szkole występowałem z chórem gospelowym i zjeździliśmy niemal całą Europę. To był przedsmak dorosłego życia: muzyk w trasie! Wow! Myślałem wtedy, że nie ma nic lepszego niż jeżdżenie po świecie, spotykanie nowych ludzi, zapamiętywanie widoków. Z kolei w liceum pływałem na promie do Szwecji. Dobra kasa, poważna praca, muzyka przez cały dzień, tylko wieczorami granie do kotleta. Też, w sumie, przygoda.
Postanowiłem sobie, że wyjadę, kiedy tylko zdam maturę. Wcześniej wyjechali z Polski moi rodzice. Marzyli o Australii, ale okazało się, że łatwiej będzie im się osiedlić w Nowej Zelandii. Sprzedali wszystko i wyjechali. Tata jest artystą-malarzem i od razu świetnie się tam odnalazł. Twierdzą z mamą, że to była najlepsza decyzja w ich życiu.
Po szkole dołączyłem do rodziców.
Przyjechałem, w pewnym sensie, na gotowe. I niemal od razu poczułem,
że coś jest nie tak. Bo: super widoki, fajni ludzie, nieograniczone możliwości…
A jednak nie byłem u siebie. Nikogo tu nie znałem, nie miałem żadnych
kontaktów. Środowisko muzyczne w Auckland – choć samo miasto jest ogromne,
z jednego końca miasta na drugi jedzie się prawie dwie godziny – nie jest
duże. Raptem kilka barów, gdzie się gra muzykę na żywo. Zacząłem się kręcić,
wkręcać na jam sessions.
JF: Jazzowe?
MM: Tutaj nie ma sceny jazzowej. Klasyki i jazzu – czyli tego, co potrafiłem – prawie w ogóle się nie gra. Za to gra się wszystko inne! Są genialni muzycy z Wysp Cooka, z Samoa, z najlepszym groove’em na świecie. Wszyscy świetnie grają na gitarach, śpiewają. Więc trzeba się było otworzyć na nieznane. Zacząłem wkręcać się w nowe rzeczy, jakbym znowu był w szkole. Wszystko od podstaw. O dziwo, kiedy zapisałem się na uniwersytet w Auckland, okazało się, że na kierunku jazzowym – bo, mimo wszystko, uczą tutaj jazzu – program obejmuje w zasadzie to samo, co na polskich uczelniach. Jazz przebija się więc jako element edukacji, ale wypadł z głównego nurtu „żywej” muzyki.
JF: Dlatego, kiedy po kilku latach przyszedł czas na nagranie debiutanckiej płyty, nagrałeś ją w stylu, który z jazzem ma sporo wspólnego, ale jednak jazzem w sensie ścisłym nie jest?
MM: Kiedy rozpocząłem współpracę z Nickiem Williamsem, w ogóle nie myśleliśmy o tym, w jakim stylu nagramy płytę. Okazało się, że jesteśmy bratnimi duszami, uwielbiamy ze sobą grać, gadać i słuchać muzyki, najróżniejszej. Lubimy te same rzeczy, w każdym gatunku! Steely Dan, Rodney Franklin, Don Blackman, Tom Browne, Reel People, Vanessa Freeman, Robert Glasper, Erykah Badu, Pat Metheny, Weather Report, J Dilla, Q-Tip…
Płyta zaczęła się rodzić podczas jamów w domu Nicka, dla którego to muzykowanie było trochę odskocznią od prozy życia, pracy jako nauczyciela, ojca sześcioletniego dziecka, z kolejnym w drodze. Ja grałem na Rhodesie jakieś funty, on dokładał na perkusji groove’y. Krok po kroku, zaczął nam się zapełniać koszyk z pomysłami. W końcu pojawiła się myśl, żeby zrobić płytę. A potem, żeby zaprosić na nią najlepszych ludzi, z jakimi udało nam się do tej pory zetknąć. No i mamy ich tutaj prawie wszystkich: Kevin Mark-Trial, Sharlene Hector, Nathan Haines, Matt Nanai, Agnes Saunders, Miguel Fuentes, Junior Turua, a z Polski mój przyjaciel Kuba Skowroński i basista Adam Kabaciński.
Kompozycje nie są zbyt skomplikowane, ale brzmią rasowo, bo korzystaliśmy z kapitalnych, analogowych syntezatorów, m.in. Prophet T8, Jupiter 8, ARP Odyssey, Oberheim, Andromeda. Nie popisywałem się jako pianista, bo bardziej zależało mi na emocjonalnym przekazie piosenek. To prosta muzyka nagrana z przyjemnością i dla przyjemności.
W pewnym momencie pojawił się Chris McGregor-Macdonald, człowiek, który zrealizował nasze marzenia i założył z nami wytwórnię StudioZone. Mój tato zaprojektował okładkę, a finansowo pomógł nam ojciec Nicka. Udało nam się osiągnąć wszystko, co sobie założyliśmy, a teraz zostało nam już tylko wypromować tę muzykę poza Auckland!
JF: W lecie zeszłego roku przyjechałeś do Polski, po drodze zaliczając występ na Java Jazz Festival w Dżakarcie.
MM: Do stolicy Indonezji pojechałem jako jazzman. Grałem ze swoim zespołem, za którego podróż musiałem sam zapłacić, na tej samej scenie, co Chick Corea. Duże przeżycie, ale jednorazowe. Po koncercie odesłałem chłopaków do domu, a sam poleciałem do Wrocławia, skąd pochodzi moja dziewczyna Ola i gdzie, dzięki jej rodzinie, mogłem się na parę miesięcy zatrzymać. W Polsce chciałem pokazać się z płytą After ’Ours, choć, oczywiście, nie chciałem grać tego materiału, bo to projekt studyjny i za drogi na wersję live. Chciałem też poznać na nowo polskie środowisko, nawiązać kontakty, zorganizować krótką trasę koncertową z moim stricte jazzowym projektem, nagrać płytę.
JF: Po przyjeździe do kraju po ponad dziesięciu latach przeżyłeś szok kulturowy?
MM: W Nowej Zelandii mam niemal wszystko, co potrzebne do szczęścia. Tam wszyscy są wyluzowani, uśmiechnięci, nikt nie goni za sukcesem, można żyć bez troski. A ja lubię się czasem pościgać. W Polsce znowu poczułem ożywczy pęd. Nigdy tu nie mieszkałem jako dorosły człowiek, nie znałem realiów, w jakich funkcjonują zawodowi, doskonale wykształceni muzycy. Świetnie się tu czułem. Miałem nawet coś w rodzaju rezydencji we wrocławskim klubie Vertigo, gdzie zagrałem kilka koncertów z różnym repertuarem. Zebrałem też super zespół z Kubą Skowrońskim na saksofonie, Bartkiem Chojnackim na kontrabasie, Kubą Gudzem na bębnach i Kubą Mizerackim na gitarze. Nagrałem z nimi płytę w studiu Cavatina w Bielsku-Białej, a nawet pojechałem w krótką trasą koncertową na Ukrainę, nie mówiąc o koncertach w Polsce. Miałem pieniądze na życie, które zaoszczędziłem w Nowej Zelandii i kiedy się skończyły, zgodnie z planem, wróciłem do Auckland. Teraz szukam wydawcy i pewnie znowu przyjadę do Polski na wakacje. Mam nadzieję, że już z gotową płytą. Trudno się tutaj przebić i utrzymać, ale jeśli chodzi o kreatywną atmosferę, dawno czegoś takiego nie doznałem.
Rozmawiał: Adam Domagała
Aktualnie w sprzedaży
Więcej >>>