Wytwórnia: SJRecords 071

The Day Before
Hi 5
Rita
Flying Lion
Quasimodo
Chinese Love Song
Silent Scream Intro
Silent Scream
No Man’s Land
Entre Palabras
The D

Muzycy: Andrzej Święs, bas; Rafał Sarnecki, gitara; Paweł Dobrowolski, perkusja


Andrzej Święs

Flying Lion

Album „Flying Lion”, który właśnie otrzymują prenumeratorzy naszego czasopisma, jest pierwszą autorską płytą jednego z najbardziej cenionych i rozchwytywanych polskich basistów. O tym zaskakującym debiucie w roli lidera, szerokich zainteresowaniach i inspiracjach Andrzej Święs opowiada w swoim pierwszym wywiadzie na łamach JAZZ FORUM.

JAZZ FORUM: Przygotowując się do naszej rozmowy przeszukałem Internet i ze zdziwieniem odkryłem, że nie udzielałeś do tej pory zbyt wielu wywiadów. Znalazłem dosłownie jedną rozmowę dla pewnego portalu zajmującego się jazzem oraz twój autorki wybór pięć płyt dla innej branżowej redakcji. Biorąc pod uwagę ilość nagrań, które powstały z twoim udziałem, to nieco zaskakujące. Świadomie stronisz od dziennikarzy?

ANDRZEJ ŚWIĘS: Rzeczywiście, niezbyt często miałem okazję udzielać wywiadów. Może wynika to z faktu, że zazwyczaj gram u boku lidera, bądź liderki i kiedy album ma swoją premierę, to właśnie na nich skupia się uwaga dziennikarzy. Sam też nigdy nie dążyłem do tego, żeby rozpychać się łokciami, abyzostać zauważonym. Byłem zajęty innymi sprawami – przede wszystkim pracą, graniem muzyki i zwyczajnym życiem. Może teraz, w związku z premierą płyty „Flying Lion” jest ten czas, kiedy będę miał możliwość nieco więcej poopowiadać i za pośrednictwem wywiadów dotrzeć do odbiorców mojej twórczości.

JF: Twój dotychczasowy dorobek obejmuje grubo ponad pół setki zarejestrowanych albumów.

AŚ: Bardzo mi jest miło, że tak twierdzisz. Natomiast jeśli chodzi o moją dyskografię, to prawda, uzbierało się tego sporo, przynajmniej według mnie, ale do Rona Cartera mi jeszcze daleko. On, o ile dobrze pamiętam zagrał na ponad 2500 albumach. (śmiech)

JF: Pamiętajmy jednak, że dzieli was spora różnica wieku, więc jeszcze wszystko przed tobą. Nie da się jednak nie zauważyć, że muzycy, z którymi współpracujesz to także przedstawiciele zupełnie różnych pokoleń – od nestora polskiego jazzu Jana Ptaszyna Wróblewskiego i zmarłego nie tak dawno Zbigniewa Namysłowskiego, przez przedstawicieli średniego pokolenia, aż po Kasię Pietrzko i Kamila Piotrowicza, którzy jeszcze niedawno uważani byli za „jazzową młodzież”. Na pewno każda z tych osób nieco inaczej patrzy na muzykę. Jak odnajdujesz się w tej różnorodności?

AŚ: Współcześnie jazz jest znacznie bardziej pojemnym terminem niż w latach, kiedy kształtował się jako gatunek, gdy tworzył się właściwy mu język. Z tego powodu dla mnie jako basisty pojawia się obecnie dużo większy wachlarz możliwości, co traktuję jako pewnego rodzaju przywilej. Nasuwa mi się porównanie do przebywania i prowadzenia rozmów z wieloma ludźmi, w różnych środowiskach. Z jednej strony zawsze pozostaje się sobą, z drugiej zaś – wytwarza to bardzo dużą różnorodność sytuacji, każda z takich rozmów jest o czymś innym.

Nie uważam, żebym w każdej możliwej muzycznej stylistyce poruszał się równie biegle, ale jeśli tylko ktoś chce zaprosić mnie do takiej rozmowy, a ja potrafię się w tym możliwie swobodnie odnaleźć, to sprawia mi to ogromna radość.

Nawiązując na przykład do Ptaszyna, każde granie z nim to dla mnie ogromna lekcja. Te występy dają mi poczucie, że jestem bliżej źródła jazzu. On był w Newport, słyszał Coltrane’a na żywo. To są rzeczy, których ani ja, ani ty nie będziemy mieli szansy nigdy doświadczyć. Dziś muzycy z całego świata mogą swobodnie ze sobą współpracować, jeśli tylko mają na to ochotę. W rzeczywistości, w której się wychowywałem, to nie było takie oczywiste. Współcześnie w muzyce wiele się zmieniło, poprzez ewolucję, mieszanie gatunków i dużo większą niż kiedyś dostępność muzyki. Dla mnie ogromnym atutem jest fakt, że w pewnym sensie mogę być w kilku różnych miejscach na tej muzycznej osi czasu. Równolegle gram też z młodszymi od siebie artystami i od nich także wielu rzeczy się uczę.

JF: Zespoły i artyści, z którymi grasz to nie tylko widoczna różnica pokoleń, ale także ogromna rozpiętość stylistyczna wykonywanej muzyki.

AŚ: Zgadza się, to są bardzo różne podejścia do muzyki, ale w znakomitej większości są to jednak wykonawcy mieszczący się w kręgu sztuki najbliższej mojemu sercu, czyli jazzu i muzyki improwizowanej. Myślę, że wspólnym mianownikiem dla nich wszystkich jest wolność, która pojawia się podczas wspólnego tworzenia i grania. W różnych zespołach jest ona inaczej rozumiana i realizowana w odmienny sposób, ale jednak wydaje mi się kluczowa do tego, aby nadać muzyce mocy. Można grać rzeczy bardzo otwarte, można grać utwory z ustaloną strukturą, standardy – każda z nich wymaga nieco innego podejścia i dopasowania się do konwencji oraz odnalezienia się wśród partnerów z zespołu. Nie wartościuję tego, bo kiedy muzyka ma moc i trafia do słuchaczy – sprawia mi to ogromna radość.

Cieszę się, że miałem tyle szczęścia i mogłem zdobywać doświadczenie u boku Zbigniewa Namysłowskiego czy Ptaszyna, a z drugiej strony grać z Krzysztofem Dysem, Kasią Pietrzko, Kamilem Piotrowiczem, a ostatnio także z Adamem Bałdychem. Tak szerokie spektrum wykonawców daje mi ogrom możliwości w zakresie gry. Niezależnie od stylistyki bas ma zawsze bardzo wyraźnie określoną funkcję akompaniującą, ma zagospodarować bardzo konkretne pasmo brzmienia oraz przestrzeni rytmicznej, czasami jest też instrumentem solowym.

JF: Basista zazwyczaj jest postrzegany jako ogniwo łączące w jedno warstwę rytmiczno-perkusyjną z całą sferą melodii i działaniami solistów.

AŚ: Dokładnie. Mój tata gra na perkusji i to od niego zaraziłem się bębnami i muzyką. Pierwszym instrumentem, z którym miałem kontakt była perkusja, dopiero potem przyszła gitara basowa, a następnie kontrabas. Dzięki temu dość dobrze poznałem aspekt rytmiczny, pojąłem jaką role pełni perkusja w zespole i uważam, że to zrozumienie jak funkcjonuje drugi instrument w sekcji rytmicznej jest kluczowe. Uważam, że każdy muzyk powinien poza podstawowym instrumentem i fortepianem grać także na bębnach. To bardzo dużo daje, jeśli chodzi o rozwój ogólnomuzycznej świadomości. Każda muzyka, która jest zorganizowana w czasie, opiera się na rytmie, wymaga rozumienia, jak ten czas przebiega. Dzięki takiej świadomości powstaje coś naprawdę mocnego.

JF: A jak ta cała różnorodność, zarówno stylistyczna, jak i pokoleniowa, w której się poruszasz, wpływa na budowanie twojego osobistego języka muzycznego?

AŚ: Tak się składa, że studiowałem nie tylko jazz, ale i kontrabas klasyczny. Zresztą, studia w tym zakresie ukończyłem, a tematem mojej pracy magisterskiej była sonorystyka kontrabasu. Nagle zainteresowałem się tym, co można z owego instrumentu wydobyć w kontekście brzmienia.

Tak zwana klasyczna muzyka współczesna jest mocno rozwinięta pod względem sonorystycznym i bardzo zaciekawiło mnie pojawienie się wykonawców pokroju Sekstetu Kamila Piotrowicza, czy zespołu Minim, w których to owe sonorystyczne osiągnięcia mogą zostać w bardzo interesujący sposób wykorzystane. Do łask powróciła gra smyczkiem. Dla mnie na tym etapie przygody z muzyką znakomicie się to uzupełniło – współczesne spojrzenie na muzykę improwizowaną z takim klasycznym podejściem do dźwięku. Skoro mieszkamy w Europie, a muzyka klasyczna jest częścią naszej tradycji muzycznej, to dlaczego z tego nie korzystać? Zresztą wydaje mi się, że muzyka improwizowana także skręciła w tę stronę, w użyciu jest coraz więcej instrumentów klasycznych.

Z drugiej strony zgłębianie aspektu rytmicznego, czy też nurtu wywodzącego się od szeroko pojętego mainstreamu także jest szalenie ciekawe, bo dziś ta stylistyka jest tak rozwinięta, że trzeba grać w różnych metrach, używając bardzo różnorodnego języka, który tylko z pozoru może wydawać się prosty. Słownictwo muzyczne nawet w swingu czy bebopie jest szalenie bogate i naprawdę, jeśli ktoś ma ochotę studiować takie zagadnienia, to może wejść w to bardzo głęboko.

W związku z tym, że każdy z tych światów jest mi bliski i należy do sfery moich zainteresowań wykonawczych, czuję się trochę tak, jak gdybym potrafił porozumiewać się w przynajmniej kilku językach. Mam do czynienia z zupełnie różnymi rzeczywistościami muzycznymi, ale to wszystko jest szalenie ciekawe, a przy tym się uzupełnia. Natomiast ja staram się traktować muzykę jako całość, nie wartościując i nie szufladkując gatunków i nurtów. Efektem współpracy z różnymi wykonawcami jest rozwój mojego sposobu gry, dodam jeszcze, że nieustannie czuje się jak student.

JF: Wspomniałeś o tym, że w ostatnim czasie do łask wróciła gra na kontrabasie za pomocą smyczka. Przypominając sobie różne nagrania z twoim udziałem, odnoszę wrażenie, że technika ta stanowi niezwykle istotny element twojego języka wykonawczego.

AŚ: Z pewnością to pokłosie studiowania klasyki, ale też specyfika muzyki, którą wykonuję. No i po prostu… lubię to brzmienie. Gra smyczkiem znakomicie sprawdza się w przestrzeniach kompozycji Kamila Piotrowicza, Kasia Pietrzko też bardzo lubi, kiedy wykorzystuję tę technikę. W przypadku tria Kasi ma to szczególne znaczenie, bo daje nam do dyspozycji kolejny kolor, dokłada kolejną barwę brzmieniową w zespole, a każde takie wzbogacenie przy składzie trzyosobowym jest na wagę złota. Pozwala tworzyć bardziej plastyczną muzykę niż przy ograniczeniu się tylko do gry pizzicato.

Smyczek sam w sobie daje też wiele możliwości brzmieniowych. Można grać pełnym tembrem, albo bardziej alikwotowo, tzw. niedociśniętym smyczkiem, co z kolei daje brzmieniu arco więcej powietrza. Można grać za podstawkiem, co daje jeszcze inne brzmienie... Wreszcie można myśleć o grze smyczkiem pod kątem warstwy brzmieniowej, jak uczynił to w jednym ze swoich zespołów Ornette Coleman. Słuchałem go kiedyś podczas North Sea Jazz Festival – na scenie towarzyszyli mu trzej basiści, z których jeden grał smyczkiem, a każdy z nich pełnił inną funkcję w zespole. Było to bardzo ciekawe w kontekście sonorystycznym.

JF: Przykłady składów z powieloną obsadą kontrabasów można mnożyć, jak wspomniałeś daje to czasem szalenie interesujące efekty. Ty jednak rzadko decydujesz się na grę w tego rodzaju zestawieniach…

AŚ: Pod tym względem jestem raczej tradycjonalistą. Lubię samodzielnie zapewniać wypełnienie tej niskiej przestrzeni w strukturze granej muzyki, ale jednocześnie lubię, kiedy ta muzyka jest czytelna. Kiedy pojawiają się na przykład trzy kontrabasy i każdy gra arco, robi się naprawdę bardzo gęsto. Choć zdarzało mi się grać w składzie z drugim kontrabasistą – na przykład na albumie „Luty” zespołu Doors Not Shut, albo na w pierwszym utworze z najnowszej płyty „Legato” Krzysztofa Dysa. W obu przypadkach zagraliśmy wspólnie z basistą Ksawerym Wójcińskim i efekt był interesujący, ale jednak wolę składy, w których na polu niskich częstotliwości działam samodzielnie.

JF: Sporo podczas tej rozmowy mówimy o grze na kontrabasie, tymczasem debiutancki album w roli lidera nagrałeś na gitarze basowej. Wspomniałeś już, że była ona twoim pierwszym instrumentem – czyżby stara miłość nie rdzewiała?

AŚ: Tak naprawdę to od czasu do czasu sięgałem po basówkę, ale ostatnio rzeczywiście poświęciłem jej więcej uwagi i wróciłem do „korzeni”. Pojawiło się u mnie coś na kształt wyrzutów sumienia, że przez dłuższy czas traktowałem gitarę basową trochę po macoszemu. Ponadto pomyślałem, żeby zrobić coś w nieco innym kierunku aniżeli kontrabas, smyczek i akustyczne brzmienie. Chciałem podejść do tematu trochę tak, aby zaskoczyć – przynajmniej samego siebie i zobaczyć, co z tego wyjdzie.

Kolejnym pretekstem była pandemia. Podobnie jak wielu innych muzyków miałem w związku z tą sytuacją więcej wolnego czasu. Postanowiłem przeznaczyć go na pisanie muzyki, ćwiczenie i nagle okazało się, że gitara basowa inspiruje mnie bardziej niż kontrabas. Inny rejestr, inna technika gry (akordy), mniej nacisku na intonację, za to więcej strun i w efekcie zwiększyła się także moja świadomość tego instrumentu. Chciałem zobaczyć co wyniknie z moich pomysłów, a gdy zaprosiłem do współpracy (gitarzystę) Rafała Sarneckiego i (perkusistę) Pawła Dobrowolskiego – bardzo zainteresowali się tym, co im pokazałem. Mieliśmy naprawdę sporo czasu, żeby cały materiał przygotować, opracować i cieszę się, że moje utwory miały szansę zostać tak naprawdę zgłębione i dopracowane. W efekcie powstała płyta, z której wszyscy trzej jesteśmy bardzo zadowoleni.

JF: Mówiłeś o poszerzaniu palety brzmień w składzie trzyosobowym. Na albumie „Flying Lion” za sprawą efektów gitarowych tych barw jest naprawdę sporo.

AŚ: Początkowo graliśmy materiał bardzo „czysto”, nie eksperymentując zbyt mocno z brzmieniami, ale doszliśmy do wniosku, że jeśli czegoś nie zmienimy, płyta zabrzmi zbyt monotonnie. Może nie w sensie kompozycji, ale właśnie brzmienia, które nie wyróżni się niczym konkretnym. Poza tym skoro mamy dziś tyle możliwości i narzędzi do modulacji dźwięku – czemu z nich nie skorzystać?

JF: Pod względem brzmienia płycie „Flying Lion” blisko jest do muzyki fusion. Może to zaskakiwać, bo zazwyczaj kojarzony jesteś z graniem akustycznym.

AŚ: Prawdę mówiąc, zastanawiałem się nad tym. W głowie miałem ideę grania jazzu, ale na instrumentach elektrycznych. Czy to jest fusion? Nie wiem, może faktycznie komuś tak się kojarzyć. W programie albumu starałem się zawrzeć wpływy rozmaitych stylistyk, w których się obracam. Jest  improwizacja free, są też utwory oparte na określonej strukturze harmoniczno – rytmicznej, bardziej zorganizowane, jest spora różnorodność pod względem dynamiki i tempa. Sięgam po różne formy – od form ad libitum po rockowe riffy. To swoją drogą też bardzo ciekawe doświadczenie dla mnie, jak można rozegrać osiem powtarzających się taktów w utworze Quasimodo, aby osiągnąć jak największą kulminację.

JF: Mimo wspomnianej przez ciebie  różnorodności wpływów „Flying Lion” sprawia wrażenie albumu bardzo przemyślanego i spójnego.

AŚ: Gruntownie zastanowiłem się nad ułożeniem repertuaru składającego się na album. Tak by nie zmęczyć słuchacza, by podobne elementy czy brzmienia nie znajdowały się zbyt blisko siebie, żeby zachować odpowiedni oddech i budować dramaturgię krążka. Jednocześnie chciałem, żeby odbiorca miał poczucie, że wciąż jest w tej samej opowieści, żeby kolejne utwory utrzymywały narracje,  były niczym kolejne rozdziały tej samej książki – i to się całkiem nieźle udało. Można tego doświadczyć słuchając płyty w całości.

JF: Nie ma co ukrywać, że „Flying Lion” to dość późny debiut w roli lidera. Nie miałeś ochoty wcześniej nagrać autorskiej płyty?

AŚ: Ochotę i plany miałem, ale jakoś zawsze brakowało mi na to czasu. Cieszyłem się graniem z innymi artystami, w którym też realizowałem się jako kompozytor. Moje utwory pojawiały się w repertuarze zespołów Marity Albán Juárez czy tria z Radkiem Nowickim i Sebastianem Frankiewiczem. Teraz nareszcie udało mi się zrealizować pomysł na album w pełni autorski. Pod tym względem pandemiczna pauza od grania na żywo na pewno mi się przysłużyła i efektem sam jestem bardzo pozytywnie zaskoczony.

Rozmawiał: Rafał Zbrzeski, Radio Kraków


  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm