Wytwórnia: SJ Records 077
Cisza
Mów do mnie
Niepokój
W mirażu świec
Przebudzenie
O Tobie
Nieobecna kołysanka
Bezmyślna
pogoń
Goodbye Pork Pie Hat
Muzycy:
Margo Zuber, śpiew; Kajetan Galas, organy Hammonda; Mateusz Pałka, fortepian;
Grzegorz Pałka, perkusja
Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 3/2024
Do rąk prenumeratorów JAZZ FORUM trafia debiutancki album, na mapie naszego jazzu dosyć niezwykły. Za „Ciszą”stoi Margo Zuber, która w jedność połączyła liryzm, odważne harmonie i coś, co tak chętnie określamy nurtem intelektualnym we współczesnym jazzie. Całość opatrzyła osobistym podpisem brzmieniowym, wspaniale wyważając to, co emocjonalne i naznaczone pasją.
Z Margo Zuber rozmawia Piotr Iwicki:
JAZZ
FORUM: Pozwól, że rozpocznę niejako od końca i pogratuluje Ci niezwykłej
odwagi, bowiem debiutujesz albumem na spektakularnym poziomie artystycznym. Niejedna
wokalistka chciałaby dotrzeć do takiego artyzmu gdzieś w połowie artystycznej
drogi. Ty mocno licytujesz już na starcie.
MARGO ZUBER: Oh, wow! Dziękuję bardzo! Szczerze mówiąc, to nie wiem, co teraz
powiedzieć. Marzyłam o tej płycie przez pół swojego życia, a już na pewno przez
ostatnie dziesięć lat, bo dokładnie wtedy zagrałam swój pierwszy jazzowy
koncert jako liderka. Włożyłam w tę płytę całe serce, długo na nią czekałam i
wydaje ją w momencie, w którym czuję, że jestem gotowa na mocny debiut. Tym
bardziej jest mi niezmiernie miło usłyszeć takie słowa.
JF: Ale wiesz, że te ciepłe słowa to również przekleństwo, bowiem melomani i krytycy z pazurami jak drapieżniki, będą czekać na kolejną płytę, a Ty będziesz musiała potwierdzić swój kunszt?
MZ: Nie miałam do tej pory za dużo czasu, żeby myśleć o kolejnej płycie, bo moje obecne dziecko, jakim jest „Cisza” zajmowało cały mój wolny czas. Teraz, gdy powoli mój kalendarz się rozluźnia, to wybiegam w przyszłość i myślę o kolejnym albumie. Mam też świadomość klątwy drugiej płyty, jakoby zawsze miała być gorsza niż debiut. Ta legenda krąży wśród muzyków i ma się dobrze. Szczerze mówiąc, jestem dobrej myśli i mam nadzieję, że uda mi się utrzymać wysoki poziom.
JF: Odnoszę wrażenie, że tworząc swój zespół dokonałaś doboru, który określam mianem kompetencyjnego. Tu każdy zna swoją rolę. Dlaczego akurat właśnie Oni? Co w każdym z twoich kompanów jest szczególne, jedyne?
MZ: Wszystko zaczęło się od duetów z Kajetanem Galasem. Okazało się, że dobrze się dogadujemy muzycznie – w zasadzie bez słów. Kajetan jest dla mnie opoką i daje mi muzyczne poczucie bezpieczeństwa. W moim zespole lewą ręką (i nogą) pełni rolę basisty, a prawą ręką kładzie akordy, które dają naszej muzyce wspaniałe, barwne tło, niczym solidny kwartet smyczkowy. Czasami wychodzi na pierwszy plan w ekspresyjnych improwizacjach i dodaje naszej muzyce pazura. Mateusz Pałka jest bardzo bliski mojej wrażliwości i tak jak ja przywiązuje dużą wagę do brzmienia. Ma za sobą lata klasycznego kształcenia, które nie pozostało bez znaczenia dla jego wyjątkowej techniki gry na fortepianie. Potrafi grać oszczędnie, co jest bardzo ważne przy dwóch instrumentach harmonicznych grających jednocześnie. Natomiast Grzegorz Pałka gra bardzo dynamicznie. Jest perkusistą, który potrafi grać zarówno cicho i oszczędnie, ale też gdy interpretacja utworu bądź improwizacja tego wymaga, podąża za ekspresją. Grzesiu nigdy nie gra zachowawczo, często eksperymentuje, dając reszcie zespołu swego rodzaju wyzwania, a to wytwarza dużą energię na naszych koncertach.
JF: Dziewięć tematów, w tym osiem autorskich bądź współautorskich oraz bonusowy mega standard Goodbye Pork Pie Hat. Jesteś tutaj kompozytorką, współkompozytorką wraz z Kajetanem Galasem oraz autorką tekstów. No i oczywiście wszystko to wykonujesz. O kimś takim mówi się: Zosia-samosia.
MZ: (śmiech) Na studiach przylgnął do mnie pseudonim „kierowniczka” i chyba nie wziął się on znikąd. Rzeczywiście – lubię być niezależna i mieć wpływ na ostateczny kształt utworów, które wykonuję. Pisanie tekstów i muzyki było niesamowitą przygodą. Na początku nie było łatwo – mierzenie się z wytworami własnej wyobraźni bywa trudne, lecz z każdym kolejnym napisanym dźwiękiem i każdym kolejnym napisanym wersem zaczynałam coraz bardziej lubić komponowanie i pisanie tekstów. Obecnie stwierdzam, że wykonywanie własnej muzyki daje nieporównywalnie większą satysfakcję i już siedzę nad kolejnymi kompozycjami.
JF: Uwielbiam W mirażu świec i kompozycję tytułową krążka. A Twoje ulubione to…?
MZ:
Mój ulubiony utwór to również W mirażu
świec. Muzycznie jest to najbardziej rozrywkowy ze wszystkich utworów na
płycie, ale pomimo to jest dla mnie najtrudniejszy do śpiewania. Gdy napisałam
do niego tekst, stwierdziłam, że jest dla mnie za mocny, zbyt intymny i muszę
napisać drugą wersję. Tak się jednak nie stało i zostawiłam tę pierwotną wersję
słów. Dzięki temu jest to najbardziej emocjonalny utwór na płycie. Śpiewając go
nie ograniczam się i pozwalam sobie na „odkręcenie gałek w prawo”, jak mawiał
Jarosław Śmietana.
Chcę też zaznaczyć, że wszystkie utwory, które znalazły się na płycie, są mi
bardzo bliskie, każdy z nich bardzo lubię wykonywać i jest ważną częścią mojej
historii. Trudno mi je wartościować.
JF: Przyznam, że fajnie zbudowałaś to wszystko, odwołując do połączenia Hammond-fortepian i bębny. Nie kryję, że to, co robi Kajetan Galas, to mistrzostwo zarezerwowane dla nielicznych, ale to w jaki sposób Twoi kompani stworzyli jedność, spójny konglomerat, zaskoczyło mnie. Oczywiście in plus. Skąd decyzja o takiej a nie innej formule wykonawczej?
MZ: Dziesięć lat temu, gdy zaczynałam grać koncerty, towarzyszył mi klasyczny kwartet jazzowy: saksofon, fortepian, bas i perkusja. W takim składzie występowałam przez dwa kolejne lata, ale Kajetan namawiał mnie, żebyśmy zaczęli grać razem. Na początku nie byłam fanką tego pomysłu, dlatego że byliśmy już w związku (wtedy jeszcze nie małżeńskim) i chciałam rozdzielić życie prywatne od zawodowego. Bałam się, że nie będziemy umieli dogadać się w tej sferze. Zaczęliśmy grać w duecie i okazało się, że muzycznie rozumiemy się bez słów. Wtedy postanowiliśmy, że zakładamy zespół. Pierwszy koncertem, który zagraliśmy wspólnie, był mój koncert dyplomowy. Wtedy jeszcze z Szymonem Miką na gitarze; wydaje mi się, że na perkusji grał już z nami Grzesiu Pałka. Jakiś czas później stwierdziliśmy, że ciekawym pomysłem byłoby zaproszenie do naszego zespołu pianisty i zdecydowaliśmy się, że spróbujemy z Mateuszem Pałką. Wiedzieliśmy, że jest to dość kontrowersyjny pomysł, dlatego że zestawiamy ze sobą dwa instrumenty klawiszowe. Już po pierwszych próbach wiedzieliśmy, że był to strzał w dziesiątkę i brzmienie, jakie udaje się nam uzyskać, jest czymś unikatowym. Nie jest to łatwe w składzie, w którym są dwa instrumenty harmoniczne, dwa instrumenty klawiszowe, ale panowie dogadują się doskonale i każdy zostawia sobie przestrzeń. Chociaż do tej pory często słyszę pytania: „Ale jak to, Hammond i piano jednocześnie?!” (śmiech)
JF: Twoje śpiewanie jest niezwykle skupione, wolne od fajerwerków, chyba najbardziej jesteś „zapatrzona” w ten rodzaj introwertyzmu tak typowy dla Kurta Ellinga czy naszej Grażyny Auguścik. Ile w tym świadomości artystycznej, a ile odbicia w lustrze duszy Margo Zuber?
MZ: Trochę tak jak okładka mojej płyty jest złożona z dwóch kontrastujących ze sobą kolorów – czerni i różu. We mnie też są różne skrajności. Z jednej strony jestem osobą bardzo ekspresyjną, towarzyską i mam w sobie bardzo dużo ekstrawertyzmu. Z drugiej strony osoby, które znają mnie bardzo dobrze, wiedzą, że mam w sobie pierwiastek introwertyzmu, duchowości i spokoju, który od lat pielęgnuję i odkrywam. Można więc chyba powiedzieć, że śpiewanie w ten sposób to zarówno wybór artystyczny, jak i część mnie. Ciągle uczę się śpiewania skupionego, nastawionego na przekaz i emocje. Wydaje mi się, że to umiejętność, która przychodzi z wiekiem. Pewnie dlatego najbardziej lubię płyty artystów z ich późniejszych lat aktywności zawodowej. Jeśli na mojej płycie znalazły się jakieś ozdobniki, czy bardziej ekspresyjne dźwięki, to wynikają one z czystych, prawdziwych emocji. Jestem daleka od śpiewania w sposób efekciarski czy sportowy, tak, żeby pokazać jak najwięcej z tego, co potrafię. Raczej zależy mi na przekazie i prawdzie – bo tak naprawdę o tym jest ta płyta.
JF: Skończyłaś katowicki Wydział Jazzu, masz na koncie nagrody ważnych konkursów. Na ile dzisiaj wspomniane konkursy są jeszcze pomocne w starcie na jazzowej scenie?
MZ: Od tych konkursów tak naprawdę minęło wiele, wiele lat, i w moim życiu wiele się w międzyczasie wydarzyło. Wydaje mi się, że konkursy najbardziej pomagają, kiedy pójdzie się za ciosem i od razu wykorzysta się moment, gdy wzmianka o nas pojawia się w mediach. Bywają też pomocne dzięki nagrodom pieniężnym, które mogą sfinansować działania artystyczne. Te konkursy odbyły się wiele lat temu, ale dały mi doświadczenie, możliwość wystąpienia na większych scenach, zmierzenia się ze swoim lękiem. Ale przede wszystkim była to świetna przygoda i możliwość poznania wielu osób. Obecnie jestem daleka od traktowania muzyki i sztuki w kategoriach konkursowych. Uważam, że muzyka nie jest wyścigiem ani sportem – i całe szczęście. Dla każdego jest miejsce na scenie.
JF: Wiem, to jak choroba wieku dziecięcego, ale muszę zadać pytanie: inspiracje, idole-idolki, plany promocyjno-koncertowe?
MZ: Absolutną miłością darzę Shirley Horn, którą cenię za wrażliwość, frazowanie i niesłychaną cierpliwość oraz pauzę w najwolniejszych balladach, jakie słyszałam. Carmen McRae za zabawę brzmieniem i wspaniałe frazowanie. Na początku mojej przygody z wokalistyką jazzową ciągle słuchałam Kurta Ellinga. Na mojej empetrójce nie mieściło się zbyt wiele płyt ale jego „The Gate” znalazło tam swoje miejsce i słuchałam tej płyty bez przerwy. Teraz nie jest mi po drodze z jego najnowszymi albumami, ale nadal bardzo go cenię. Obecnie częściej sięgam po muzykę instrumentalną, Wayne Shorter, Charlie Haden czy Bill Evans – to moi wielcy idole. Jeśli chodzi o plany koncertowe, to mamy już wstępnie zabukowanych kilka występów, mam nadzieję, że na jesień ruszymy w trasę promującą album.
JF: Sztampowe w takim miejscu jest składanie gratulacji za wykonanie zadania, ale ja przekornie zapytam: czy coś poszło nie tak i dzisiaj byś to w wypadku „Ciszy” zmieniła?
MZ: Od nagrania płyty minął prawie rok, więc jasnym jest, że w tym momencie pewne rzeczy zaśpiewałabym inaczej. Jestem też mądrzejsza o doświadczenie trudnego procesu wydawania płyty. Na pewno nauczyłam się, że muszę ufać swojej intuicji oraz tego, że pierwsze scenariusze nie zawsze są tymi ostatecznymi. Ale prawda jest taka, że jestem bardzo dumna z tego mojego muzycznego dziecka i ostatecznie stwierdzam, że nic w nim bym nie zmieniła.
JF: Koncerty koncertami, wywiady i autografy, to wiadomo, ale pewnie już masz jakieś plany na kolejny album.
MZ: Skoro „Cisza” ujrzała światło dzienne, to mogę zacząć wybiegać myślami w przyszłość. Wychodzę z założenia, że aby kolejna płyta była wartościowa, to musi upłynąć trochę czasu, żeby mieć o czym pisać. Czuję, że powoli ponownie dojrzewa we mnie potrzeba pisania nowych utworów. Mam już pewne pomysły, więc liczę na to, że niedługo będziemy się spotykać na próby z nowym materiałem.
JF: Nie boisz się, że teraz wszyscy będą oceniać Twoje dziecko?
MZ: Oczywiście, że się boję! To był największy stopper, największy hamulec w pisaniuwłasnych utworów, szczególnie w języku polskim. Angielski jest językiem, za którym dość łatwo się schować, sama wcześniej pisałam głównie po angielsku. Obecnie cała płyta – poza bonus trackiem – jest w języku polskim. Nic tam nie ukrywam. Takie było założenie – ta płyta ma być prawdziwa, ma być o mnie i odsłaniam tu wszystkie karty. Myślę, że w takiej sytuacji krytyka może być szczególnie bolesna, ale z drugiej strony spotkałam się w swoim życiu kilkukrotnie z mocną negatywną krytyką i myślę, że trochę się już uodporniłam. Jeśli tylko jest to merytoryczna krytyka i mogę się z niej czegoś nauczyć i wyciągnąć jakieś wnioski, to niech tak będzie.
JF: Czego Tobie życzyć na finał naszej rozmowy?
MZ: Wielu koncertów! Wielu koncertów, bo wierzę, że stworzyliśmy coś wartościowego i chciałabym z tym materiałem dotrzeć do jak najszerszej publiczności. Jestem też głęboko przekonana, że nasz największy potencjał ujawnia się dopiero na scenie w momencie, kiedy chłoniemy energię od siebie i publiczności. Wtedy tworzy się magia i to jest ta część mojego zawodu, którą kocham najbardziej!
JF: Trzymamy kciuki, żeby te marzenia urzeczywistniły się. I oczywiście życzę Ci tej jedynej, niepowtarzalnej magii w kontakcie z publicznością.
Rozmawiał: Piotr Iwicki