Wytwórnia: Craft Recordings/ Concord Jazz CR00001 (dystrybucja Universal)


Monk’s Mood (false start)
Monk’s Mood
Crepuscule with Nellie (take 1)
Crepuscule with Nellie (take 2)
Crepuscule with Nellie (breakdown)
Blues for Tomorrow (first stereo release) 
Crepuscule with Nellie (edited: retakes 4 & 5)
Crepuscule with Nellie (retake 6);
Off Minor (take 4)
Off Minor (take 5)
Abide with Me (take 1)
Abide with Me
Ephistrophy (short version)
Ephistrophy
Well, You Needn’t (opening)
Well, You Needn’t
Ruby, My Dear (with Coleman Hawkins)
Ruby, My Dear (with John Coltrane)
Nutty
Trinkle, Tinkle

Muzycy: Thelonious Monk, fortepian; John Coltrane, Coleman Hawkins, saksofon tenorowy; Gigi Bryce, saksofon altowy; Ray Copeland, trąbka; Wilbur Ware, kontrabas; Shadow Wilson & Art Blakey, perkusja


Recenzja opublikowana w Jazz Forum 7-8/2017


Complete 1957 Riverside Recordings

Thelonious Monk & John Coltrane

  • Ocena - 5

To przepiękna edycja, może najpiękniejsza ze wszystkich wznowień klasycznych nagrań, jakie ukazują się ostatnio w związku z renesansem szlachetnego i bez wątpienia najbardziej nieporęcznego z nieporęcznych nośnika. Cudownie opakowany, trzypłytowy album jest dumą firmy Concord Records, współpracującej dystrybucyjnie z koncernem Universal, a więc nie ma możliwości, by informacja o tym wydawnictwie nie dotarła do wszystkich zainteresowanych tematem. Tych zaś, nie wątpię, są rzesze, skłonnych wydać (w amerykańskim Amazonie) 85,5 dolara plus koszty przesyłki.

Opakowanie ścina urodą z nóg, ale, otrząsnąwszy się z oszołomienia, powiedzmy od razu, że nie zawiera nic przełomowego. Wszystkie umieszczone tu nagrania były już kiedyś opublikowane i są dostępne w formie płyt, plików w iTunes i w streamingu, jako osobne albumy i na składankach typu „The ultimate...”. To, co jest najtwardszym jądrem tej kolekcji, czyli repertuar płyty „Thelonious Monk With John Coltrane” wydanej w roku 1961 przez wytwórnię Jazzland (wówczas należącą do firmy Riverside, później przejętą przez oficynę Fantasy, którą w końcu przejęła wytwórnia Concord), to już przecież jazzowe abecadło, dostępne za przystępną cenę w każdym niemal sklepie płytowym na kompakcie i winylu.

Z formalnego punktu widzenia jest to po prostu kompilacja, bo choć Monk i Coltrane współpracowali intensywnie przez kilka wiosennych i letnich miesięcy 1957 r. (oraz sporadycznie w 1958), niemal codziennie spotykając się w pracy (w klubie Five Spot Café) i na próbach, to zwartej, studyjnej płyty nie zdołali nagrać. Po kilku latach, gdy Coltrane cieszył się już światową sławą, a i Monk szykował się do chwilowego wzrostu popularności pod skrzyd­łami Columbia Records, producent Orrin Keepnews zebrał do kupy rezultat zupełnie niezwiązanych ze sobą trzech sesji nagraniowych i ułożył trwający zaledwie 37 i pół minuty album.

Trzy z sześciu zawartych tu utworów wykonuje kwartet (Monk, Coltrane, Wilbur Ware na kontrabasie i Shadow Wilson na perkusji), dwa – septet (z Colemanem Hawkinsem na drugim tenorze, Gigi Gryce’em na alcie, Rayem Copelandem na trąbce i Artem Blakeyem na perkusji), a jeden to solowa, nie za bardzo składna improwizacja Monka. To jest album pełen skaz i dziur, ale jednak – jak to w jazzie, z definicji pełnym skaz i dziur – jest to arcydzieło, od którego trudno się oderwać.

Żeby w pełni zrozumieć fenomen tego spotkania – dziś słusznie uchodzącego za jeden z najwyższych szczytów w historii jazzu, owianego legendą i kultem, a wtedy po prostu jednego z sojuszy zawiązanych po to, żeby zarobić parę groszy – trzeba pamiętać, w jak smutnych okolicznościach do niego doszło. W 1957 r. Monk – wówczas 40-letni, będący w jazzowym środowisku postacią niezwykle szanowaną – klepał ciężką biedę, ledwie co odzyskawszy pozwolenie na występy w klubach (odebrane za posiadanie narkotyków) i wiódł życie sponiewieranego geniusza, którego nikt nie rozumie. Z Coltrane’em (wtedy lat 31) nie było lepiej. Miles Davis właśnie wyrzucił go z zespołu za ćpanie i w zasadzie nie zostało mu nic poza ćwiczeniem w domu i czekaniem na cud. I cud się zdarzył, bo, jak wiadomo, owego lata na saksofonistę spłynęła łaska Boża, dzięki której, jak sam później napisze, „zaczął żyć pełnią życia i z pożytkiem, pokornie wyprosiwszy o dar uszczęśliwiania ludzi muzyką”. Monk, którego głowa puchła od nowatorskich pomysłów, znalazł w pogubionym Coltranie oddanego ucznia i można by o tej relacji – kto się od kogo więcej nauczył i więcej skorzystał – tomy pisać, a nawet filmy kręcić, ale dla każdego jest jasne, że był to układ, w którym obaj wygrywali – Monk was a mind, Trane was a spirit.
„Monk (…) gada o muzyce bez przerwy i tak bardzo mu zależy, żebyś wszystko zrozumiał, że jeśli go tylko o coś zapytasz, potrafi odpowiadać godzinami, jeśli tyle trzeba będzie, żeby wszystko dotarło – to relacja samego Trane’a. – Zawsze chciałem z nim pograć, nadarzyła się wyjątkowa okazja. Pamiętam, że ćwiczyłem z nim przez jakieś cztery-pięć miesięcy przed rozpoczęciem rezydencji w Five Spot albo w domu u baronowej Niki de Koenigswarter. Siedzieliśmy tam całe noce. Objaśniał mi jeden czy dwa pasaże na fortepianie, puszczaliśmy płyty, a szkocka lała się strumieniami. Nie mieliśmy podpisanego oficjalnego kontraktu na nagrania z Five Spot, a szkoda, ale pocieszam się tym, co moja żona zdołała zarejestrować na magnetofonie. Przyszła raz ze mną i nagrała cały koncert. Słucham sobie czasem tych taśm i ogarnia mnie nostalgia!”

Pod względem technicznym nagranie (jak ustalili badacze – z września 1958 r.) jest fatalne. Naima Coltrane posłużyła się przenośnym rejestratorem z jednym, niefortunnie umiejscowionym mikrofonem, na dodatek w pewnym momencie po prostu zabrakło taśmy. Częściej słychać rozmowy klientów Five Spot niż muzykę, fortepian jest rozstrojony, zamiast sekcji rytmicznej coś świszczy i szeleści. W 1993 r. Blue Note Records wydało płytę z tym, było nie było, unikalnym nawet jak na unikaty nagraniem, lojalnie jednak uprzedzając, że na audiofilskie uniesienia nie ma co liczyć.

29  października 1957 r., a więc już po zakończeniu rezydencji w Five Spot, Monk i Coltrane wystąpili na charytatywnym wieczorze w Carnegie Hall w Nowym Jorku. Koncert został profesjonalnie nagrany przez rozgłośnię Voice of America, ale dziwnym zrządzeniem losu taśma prawie pięćdziesiąt lat przeleżała w Bibliotece Kongresu w Waszyngtonie. Po cyfrowym odświeżeniu pod okiem legendarnego jazzowego archeologa Michaela Cuscuny i syna Monka – T.S. Monka – świetne brzmiący album ukazał się w 2005 r. i ze wszystkich „niekanonicznych” dokumentów tej współpracy jest dziś najłatwiej dostępny. Pod każdym względem – koncepcyjnym, wykonawczym i akustycznym – to jest właśnie to, pod czym Monk i Trane, gdyby mieli coś do powiedzenia, podpisaliby się najchętniej.

Wracając zaś do pierwszej, studyjnej kompilacji nagrań Monka i Trane’a. W 2006 r. ukazała się jej rozszerzona wersja, zawierająca falstarty, fragmenty i wersje odrzucone, a także utwory, które nie znalazły się na oryginalnym albumie Jazzlandu sprzed lat (nagrane w trio bez perkusji Monks’s Mood to rewelacja, ale już to, że Keepnews podarował sobie Blues for Tomorrow, łatwo zrozumieć; na marginesie, ten właśnie utwór to fascynujący dokument chwili – gdy był nagrywany Monk siedział przy fortepianie, ale spał. Jak wiadomo, nie był to w jego przypadku szczyt ekstrawagancji.

Jakkolwiek dwukompaktowa edycja nie rzuca na współpracę gigantów nowego światła, to dla wszystkich aficionados jest oczywistym przedmiotem pożądania, tym bardziej, że w formie fizycznej trudnym i nietanim do zdobycia. I to jest właśnie ten materiał, który Concord Records – przepakowany, po raz kolejny zremasterowany i sygnowany przez nowo utworzony sublabel Craft Recordings – wypuszcza właśnie na wyposzczony „czarny” rynek. 


Wypowiedź Johna Coltrane’a pochodzi z książki „Coltrane według Coltrane’a. Wywiady z Johnem Coltrane’em” pod redakcją Chrisa DeVito, w przekładzie Filipa Łobodzińskiego, wyd. Kosmos Kosmos, 2017. Cytat jest fragmentem wywiadu przeprowadzonego przez Françoisa Postifa w 1961 r. dla francuskiego magazynu „Jazz Hot”.


Autor: Adam Domagała

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm