Wytwórnia: Sony/Columbia 88985308022
Young At Heart;
Maybe You’ll Be There;
Polka Dots and
Moonbeams;
All the Way;
kylark, Nevertheless;
All or Nothing At All;
On
a Little Street in Singapore;
It Had to Be You;
Melancholy Mood;
That Old
Black Magic;
Come Rain or Come Shine
Muzycy: Bob Dylan, śpiew; Charlie Sexton, Stu Kimball, gitara; Dean Parks, gitara; Donnie Herron, steel guitar, altówka; Tony Garnier, kontrabas; George Recile, perkusja; sekcja dęta w wybranych utworach
Recenzję opublikowano w numerze 6/2016 Jazz Forum.
Kontynuacja formuły, którą zapoczątkował album „Shadows In The Night”, wydany przed rokiem. Bob Dylan ponownie sięgnął po amerykańską klasykę i nagrał utwory z Wielkiego Amerykańskiego Śpiewnika, wchodząc do studia ze swoim sprawdzonym zespołem koncertowym. I tym razem niemal wszystkie piosenki można przypisać Sinatrze, chociaż jest jeden wyjątek – Frank nie nagrał nigdy utworu Skylark Carmichaela. A wcale nie tak łatwo znaleźć coś, czego nie nagrał Sinatra.
Bob Dylan jest jednym z najbardziej znanych autorów piosenek, więc każdy jego romans z coverami budzi podejrzenia o twórczy kryzys. Zapewne uzasadnione. Kiedy muza kompletnie opuściła artystę w latach 90,, nagrał dwa solowe albumy z tradycyjną muzyką ludową. Oba bardzo dobre, ale nie o to chodziło. Teraz jest podobnie. Dylan pisał nierówno na ostatnich albumach autorskich, wspierał się współpracownikami. Ale znalazł nową formułę na przeczekanie impasu. Świetne przyjęcie poprzedniej płyty zachęciło go najwyraźniej do nagrania sequela.
Podstawowa różnica leży w tonie całego albumu i w głosie Dylana. Nastrój nie jest w połowie tak depresyjny, jak na albumie sprzed roku. Artysta brzmi pogodniej i wybrał piosenki o bardziej zróżnicowanej wymowie. Znajdziemy tu nawet takie „kwiatki” jak Polka Dots and Moonbeams, pierwszy hit Sinatry z orkiestrą Tommy’ego Dorseya.
Na ironię może zakrawać rozpoczęcie albumu od piosenki Young at Heart, hymnu nieprzemijającej młodości ducha, o której tak pięknie pisał Dylan w swoim Forever Young. Jednak wyznania starego barda dalekie są od ironii, on śpiewa o głębokich osobistych prawdach, tyle że – tym razem wyjątkowo – nie własnymi słowami. My, niestety, wierzymy mu dzisiaj najbardziej w zapowiedzi utraty, jak All the Way.
Na osobną uwagę zasługuje ciekawie zaaranżowany temat On a Little Street in Singapore. Każdy, kto pamięta wykonanie grupy The Manhattan Transfer, może powątpiewać, czy Dylan w ogóle to zaśpiewa. A on nie tylko śpiewa, ale nadaje tematowi charakter intymnego wspomnienia. Zespół akompaniuje bajecznie!
Do najbardziej znanych utworów na płycie należy It Had to Be You, spopularyzowany w licznych filmach (m.in. „Casablanca” i „When Harry Met Sally”). Jest to zarazem jedna z najbardziej satysfakcjonujących interpretacji na płycie. Bob Dylan pokazuje klasę, a ta urocza, popularna piosenka, brzmi jak szczere wyznanie miłości.
Album
zamykają dwa utwory o zupełnie innym charakterze. Przebój orkiestry Glenna
Millera That Old Black Magic zagrany jest w tempie, które, na tle
innych utworów z tej „zrelaksowanej” płyty, może uchodzić za
zawrotne. Piosenka finałowa, przeciwnie. Come Rain or Come Shine
(z musicalu „St. Louis Woman”) to powrót do nastrojów sprzed roku. Stary
bard wyznaje miłość wiedząc, że nikt go nie słucha…
Na pewno
jest to płyta adresowana bardziej do fanów Dylana, niż do miłośników Wielkiego
Amerykańskiego Śpiewnika. Ci pierwsi mogą być rozczarowani ponownym brakiem
oryginalnych piosenek. Ci drudzy – mają do wyboru setki interpretacji tych
samych utworów przez głosy bardziej przyjazne dla ucha.
A jej największe zalety? Szczerość i frazowanie Dylana, świetny zespół akompaniujący, aranżacje w stylu amerykańskich lat 40. Wystarczy ich, aby przesłuchać album kilka razy, ale nie będziemy raczej tęsknić za trzecią częścią. Jego Bobość obchodził niedawno siedemdziesiąte piąte urodziny. Ciekawe, czym jeszcze nas zaskoczy.
Autor: Daniel Wyszogrodzki
Aktualnie w sprzedaży
Więcej >>>