Wytwórnia: Interscope Records LC 06406


Another Day of Sun
Someone in the Crowd
Mia & Sebastian’s Theme
A Lovely Night
Herman’s Habit
City of Stars
Planetarium
Summer Montage/Madeline
City of Stars
Start a Fire
Engagement Party
Audition (The Fools Who Dream)
Epilogue
The End
City of Stars (Humming)

Muzycy: Emma Stone, Ryan Gosling, Justin Hurwitz, John Legend; i inni

Recenzja opublikowana w Jazz Forum 4-5/2017

La La Land – Original Motion Picture Soundtrack

  • Ocena - 4

Wysyp Oscarów dla filmu „La La Land” wprowadził polskich krytyków w podobne zakłopotanie, jak wcześniej literacki Nobel dla Boba Dylana. Nie wiedzieli, co z tym fantem zrobić. W obu przypadkach mamy bowiem do czynienia ze zjawiskiem typowo amerykańskim i wymagającym znajomości wielu kluczy. Klucze do zrozumienia filmu „La La Land” (i dopiero wtedy do zachwycenia się nim lub nie) są dwa: Hollywood i Broadway. Czyli dziewięćdziesięciolecie filmu muzycznego i stulecie musicalu.

Film o marzeniach narodził się z marzeń. „La-la land” to angielski idiom oznaczający ucieczkową krainę fantazji (trochę jak nasze „niebieskie migdały”). A jednocześnie jest to urocza – i możliwa tylko w angielskim – zabawa z dźwiękami gamy i z inicjałami miasta, w którym toczy się akcja i w którym znajduje się także… Fabryka Snów. Produkcja była spełnieniem marzeń reżysera i kompozytora, kumpli z uczelni.

Kompozytor całego materiału muzycznego i pianista na tej płycie, Justin Hurwitz, stworzył utwory podobnie zawieszone w czasie jak akcja samego filmu – stanowią one syntezę amerykańskiego musicalu, jak utwór Someone in the Crowd. Piosenki śpiewają Emma Stone i Ryan Gosling i zgoda – nie są to wielkie, broadwayowskie głosy (chociaż ta fantastyczna, młoda aktorka zagrała główną rolę w musicalu „Cabaret” na Broadwayu w sezonie 2014/15). Bo nie o takie głosy chodziło.

I teraz podstawowa sprawa. Muzyka w „La La Land” jest doskonała – wszystko inne nie jest, bo takie właśnie było zamierzenie reżysera i scenarzysty, Damiena Chazelle. To nie jest film wpisujący się w wiekową bez mała tradycję filmu muzycznego, gdzie perfekcjonizm jest warunkiem koniecznym. To jest opowieść o ludziach, którzy ową tradycję znają i kochają. Nie śpiewają i nie tańczą, jak Fred Astaire i Ginger Rogers, potrafią się natomiast bawić udając ich role – jak zwykli ludzie. I tyle o filmie.

Zostawmy więc wszystko inne i posłuchajmy muzyki. Nie pamiętam, kiedy ostatnio słyszałem nagranie, które w piętnaście sekund zawładnęło mną bez reszty. Taki jest początek tego albumu, porywający, radosny, zarażający nieprawdopodobną energią utwór Another Day of Sun. Obsesyjny riff, od którego nie uwolnimy się ani na chwilę przez cały film. Rytm, który wyzwala stopy i resztę ciała. Smyczki i chór – wszystko jedno, czy z Hollywood, czy z Broadwayu, brzmią przecież tak samo.

Główny temat filmu – jak i cała muzyka nagrodzony Oscarem – City of Stars to melodia o uderzającej prostocie, tym lepiej sprawdza się w rozlicznych wariacjach (instrumentalnych i wokalnych). Jej zwierciadlanym odbiciem jest inny powracający temat Mia & Sebastian – romantyczny, zarazem jazzowy i nieomal słowiański. A kiedy wybucha w pełnej orkiestrowej krasie, jako walc Planetarium, ponownie przypominamy sobie wszystkie dekady Hollywood i uniesienia towarzyszące oglądanym filmom – od „Casablanki” przez „Deszczową piosenkę”.

Wszystko się zmienia w nagraniu Summer Montage/Madeline, tu fortepian szaleje na tle big bandu z mocno swingującą sekcją. Jeszcze inny klimat wprowadza utwór Start a Fire, który śpiewa świetny John Legend – to czysty pop, ale w filmie pełni funkcję „artystycznego kompromisu”, z jakim nie może się pogodzić rozmiłowany w jazzie bohater. Do jeszcze innej stylistyki sięga piosenka Audition (The Fools Who Dream), także nominowana do Oscara. Jest monologiem bohaterki i przesłaniem filmu, a przypomina nagrania popularne z lat 60. i 70. Wszystko się tu miesza.

Radosny eklektyzm tej muzyki, przywodzi na myśl hollywoodzką i broadwayowską klasykę ze wszystkich dekad – doskonały tego przykład to utwór A Lovely Night, kabaretowa piosenka á la Cole Porter ewoluująca we wspaniałą, orkiestrową galę. Epilogue łączy tematy muzyczne z filmu w orkiestrową suitę.

Reasumując: płyta z muzyką z filmu „La La Land” nie jest w ścisłym sensie jazzowa, ale jest czymś więcej. To muzyka o miłości do muzyki – również do jazzu. A dwa Oscary dla Justina Hurwitza to najlepszy dowód, że narodził się nowy amerykański talent, którego kroki w Hollywood będziemy uważnie śledzić. A teraz czekamy na wersję sceniczną „La La Land” – Broadway także potrafi marzyć.


Autor: Daniel Wyszogrodzki

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm