Lutosia
Jam Time
Szpak
Space Between
Gray Waltz
Central Park West
May Night
M. Is Coming

Muzycy: Maja Babyszka, fortepian; Piotr Lemańczyk, kontrabas, gitara basowa; Adam Golicki, perkusja


Babyszka, Lemańczyk, Golicki

Lutosia

ZAUFAĆ INTUICJI

Z Piotrem Lemańczykiem rozmawia Rafał Zbrzeski

Piotr Lemańczyk to jeden z najbardziej cenionych polskich basistów i kompozytorów. Jest liderem kilku zespołów i uznanym sidemanem współpracującym z czołowymi postaciami światowego jazzu. W tym roku przypada trzydziestolecie jego aktywności twórczej, a on wciąż spogląda w przyszłość. Właśnie wydał intrygująca płytę nagraną w trio Babyszka/Lemańczyk/Golicki, którą w tym numerze otrzymują prenumeratorzy naszego czasopisma.

JAZZ FORUM: Jednym z powodów naszego spotkania jest trzydziestolecie twojej pracy artystycznej. Dasz się namówić na krótkie podsumowanie. Kiedy z dzisiejszej perspektywy spoglądasz na swoje pierwsze próby artystyczne to co myślisz? Jak wyglądały twoje wyobrażenia 30 lat temu i jak wyglądają w konfrontacji z teraźniejszością?

PIOTR LEMAŃCZYK: Na początku chcę powiedzieć, że nie żałuję ani jednego momentu. Zawód, czy może raczej droga muzyka, nie należy do lekkich, ale w ciągu tych 30 lat było wiele pięknych chwil. Oczywiście były także momenty trudne, ale tak to już jest w życiu – wtedy mocniej doceniamy dobro i piękno.

A wszystko zaczęło się dawno temu w moim rodzinnym mieście, w Kartuzach. Funkcjonowałem w tamtejszym środowisku muzycznym, graliśmy z przyjaciółmi bluesa i rocka, ale jednocześnie chcieliśmy się rozwijać. Zaczęliśmy słuchać jazzu, robić przymiarki do grania innej muzyki. Najpierw dość nieśmiałe, a z czasem coraz bardziej odważne i w ten sposób powstał zespół Orange Trane.

W 1995 roku zostaliśmy zaproszeni do Krakowa na festiwal Jazz Juniors, gdzie ku naszemu zaskoczeniu zdobyliśmy drugą nagrodę. Do tego ja i nasz saksofonista Darek Herbasz zdobyliśmy nagrody indywidualne. Dla nas to było ogromne przeżycie, a jednocześnie sygnał, że może rzeczywiście muzyka to jest droga, którą warto iść. Oczywiście było to naszym marzeniem, ale zauważenie nas na konkursie stało się czymś na kształt potwierdzenia, że to nie była pomyłka.

Zresztą dość szybko pojawiły się kolejne laury. W 1996 roku na Jazzie nad Odrą otrzymałem nagrodę za kompozycję, a nieco później na Pomorskiej Jesieni Jazzowej zdobyliśmy „Klucz do kariery”. Po takich sukcesach nie widziałem już innej możliwości niż związanie swojego życia z muzyką.

JF: Trzy poważne nagrody, które pojawiły się właściwie jedna po drugiej i do tego bardzo wcześnie. A przecież dopiero startowaliście. Na pewno wraz z wyróżnieniami pojawiły się radość, euforia i być może poczucie, że świat należy do was…

PL: Prawdę mówiąc, nie byliśmy gotowi na taką dawkę dobrej energii i trochę zadzieraliśmy nosa. Odpuszczałem sobie ćwiczenie, bo czekałem tylko na telefony, przecież po takich sukcesach powinno zacząć się dziać. (śmiech)

Ale w tym samym czasie przeprowadziłem się do Trójmiasta, co dało mi okazję do obserwowania moich starszych kolegów, między innymi Maćka Sikały. Dało mi do myślenia, że mimo iż jest na topie, to wciąż bardzo dużo ćwiczy, uświadomiłem sobie, że to nie jest zabawa. Oprócz obserwowania starszych kolegów, zacząłem z nimi grać – z Maćkiem, Wojtkiem Staroniewiczem i innymi. Okazało się, że pierwsze sukcesy to zaledwie otwarcie drzwi, za którymi kryje się ogrom pracy. Koledzy z Trójmiasta jako bardziej doświadczeni już o tym wiedzieli, przecież dokładnie zdawali sobie sprawę w jakim momencie jestem. Z dzisiejszej perspektywy mogę im podziękować za zaufanie, bo w tamtym czasie nie umiałem grać. (śmiech)

Ale zaufali mi, dali okazję do występów, a ja ciężko pracowałem i w praktyce wdrażałem całą tę wiedzę, którą od nich otrzymywałem. Potem zacząłem grać z jeszcze starszymi, bardziej doświadczonymi muzykami: Janem Ptaszynem Wróblewskim, Zbigniewem Namysłowskim, Januszem Muniakiem, Jarkiem Śmietaną.

JF: Innymi słowy – wyszedłeś poza środowisko trójmiejskie i trafiłeś do zespołów najbardziej zasłużonych polskich jazzmanów. Następnie pojawiły się możliwości współpracy z muzykami zza Oceanu, co w tamtych czasach nie było ani oczywiste, ani takie łatwe, jak współcześnie. Wydaje mi się, że to był dość istotny etap rozwoju twojej kariery.

PL: Oczywiście! To się zaczęło w 2004 roku, kiedy Polska wstępowała do Unii Europejskiej. W Gdańsku został zorganizowany koncert, podczas którego pojawiły się dwa zespoły – grupa Wojtka Staroniewicza, w której występowałem, oraz zespół z Niemiec, w którym gościnnie grał amerykański perkusista Brian Melvin, mający na koncie m.in współpracę z Jaco Pastoriusem. Po tym występie zaprosił mnie do swojego zespołu, w którym z kolei grał David Kikoski.

JF: Po prostu znalazłeś się we właściwym miejscu i we właściwym czasie? Współpraca z Davidem Kikoskim miała przecież ciąg dalszy.

PL: To był piękny rok. Przystąpienie Polski do Unii i moje przystąpienie do międzynarodowej sceny jazzowej. Faktycznie David Kikoski zaproponował mi występy w swoim trio z Garym Novakiem z zespołu Chicka Corei, zaś dzięki Jackowi Kochanowi dostałem okazję do grania z Jerrym Bergonzim – jednym z najlepszych współczesnych saksofonistów. Trudno było mi uwierzyć we własne szczęście, ale zawsze na swojej drodze spotykałem ludzi ambitnych, wymagających, ale jednocześnie bardzo życzliwych.

JF: W tym miejscu powinniśmy chyba wrócić jeszcze na moment do muzycznej sceny Trójmiasta, która zawsze była tyglem zróżnicowanych nurtów i ciekawych pomysłów. Ponadto mam wrażenie, że ma tam miejsce bardzo fajny przepływ twórczej energii między różnymi pokoleniami muzyków. Starsi nie patrzą z góry na młodszych, a w druga stronę – młodzi artyści nie uważają starszych kolegów za zgredów. Sam o tym wspomniałeś opowiadając o swojej przeprowadzce nad morze.

PL: Masz rację! Kiedy się spotykaliśmy, istniały w Gdańsku cztery poważne miejsca, gdzie odbywały się koncerty, ale poza koncertami – także jam sessions. I na tych jamach byliśmy wszyscy razem, wszystkie pokolenia – rozpoczynając od najstarszych, jak na przykład Przemek Dyakowski, trębacz Piotr Nadolski, z kolejnych pokoleń – Grzegorz Nagórski, Wojtek Staroniewicz, Maciek Sikała, dekadę później kolejni – tacy jak ja, Leszek Możdżer czy Adam Pierończyk, który też u nas bywał bardzo często, wpadali tam też muzycy yassowi. Graliśmy w różnych stylach, wszyscy razem wzajemnie od siebie czerpiąc. Nie zawsze obywało się bez tarć, ale wspaniale czuliśmy się razem na scenie, a graliśmy wszystko – od swingu, poprzez jazz nowoczesny, mainstream, aż po yassowe odjazdy.

JF: Być może stąd wyniosłeś elastyczność, którą obserwuję spoglądając na twoje autorskie albumy i płyty, które powstały z twoim udziałem? Wiadomo, że basiści zazwyczaj są dość wszechstronni, ale jednak twoja muzyka brzmi równie przekonująco w bardzo różniących się pod względem stylistycznym projektach.

PL: Ja po prostu czuję się dobrze w wielu stylistykach i celowo nie poszedłem na studia jazzowe. Doszedłem do wniosku, że większość muzyków, nie tylko basistów, gra bardzo podobnie. Zawsze chciałem szukać własnych rozwiązań, własnego głosu – oczywiście na bazie pewnych fundamentalnych umiejętności, wiedzy, teorii muzyki.

Był taki moment, gdy przygotowywałem się do trasy z Kikoskim i Novakiem, że bardzo mocno studiowałem twórczość Dave’a Hollanda. Gdy zaczynaliśmy grać i zdarzało mi się wpleść jakiś cytat – Kikoskiemu niespecjalnie to pasowało. Potem odbył ze mną rozmowę, w której powiedział: „Słuchaj, muzyka jazzowa jest jak uczta, na którą każdy przynosi swoje danie. Nie zamawiamy fastfoodów, bo one wszystkie smakują tak samo”. I już następnego dnia, gdy zagrałem bardziej po swojemu, w zespole zażarło to dużo lepiej. Odebrałem wtedy ważną lekcję. Nie można ograniczać się tylko do nauki, trzeba tez zaufać własnej intuicji, sercu, doświadczeniu. Na tym polega prawdziwa muzyka.

JF: Wydaje się, że w całej różnorodności twoich projektów jest kilka składów, do których wracasz szczególnie chętnie. Choćby wspomniany Orange Trane czy trio z Krystyną Stańko i Dominikiem Bukowskim.

PL: Chętnie wracam do współpracy z Krystyną i Dominikiem, to szczęście pracować z tak kreatywnymi artystami. Z kolei Orange Trane traktowałem trochę jak poligon doświadczalny dla naszych wspólnych pomysłów. Na bazie mainstreamu pojawiały się tam elementy free, M-Base, grania w nieparzystych metrach, a jednocześnie zawsze ten zespół miał jakąś wspólną płaszczyznę. Coś, co sprawia, że muzyka fajnie się unosi. To nieustająca przygoda i patrząc z perspektywy 30 lat na scenie – te drzwi wciąż otwierają się coraz szerzej.

JF: Płynie z tego wniosek, że wciąż bardziej jesteś zainteresowany przyszłością i chyba nie odczuwasz przesadnej potrzeby, by tkwić w przeszłości?

PL: Muzyka i sztuka w ogóle są jak rzeka. Cały czas płyną i jeśli w tym jesteś nie możesz stanąć w miejscu i modlić się do jakichś muzealnych reliktów. Owszem, trzeba je pokochać, bo to jest część tego strumienia. Sam chętnie wracam do kilku moich starszych utworów, by przypatrzyć się im z perspektywy czasu, ale nie zmieniam w nich praktycznie nic. Jestem trochę jak malarz, który zamiast pracować cały czas nad jednym płótnem woli namalować nowe, choć teraz w kontekście mojego zbliżającego się benefisu rzeczywiście odświeżam nieco starszy materiał.

JF: Za taki nowy obraz można uznać twój świeży album z perkusistą Adamem Golickim i pianistką Mają Babyszką. Jesteś teraz trochę w pozycji tego „starszego kolegi”, który zaprasza do współpracy młodszych muzyków dając im szansę na rozwinięcie talentu.

PL: Trio Babyszka/Lemańczyk/Golicki ma nieco dłuższą historię, bo materiał powstał jeszcze przed pandemią. W 2020 roku dostałem zaproszenie do grania ze swoim triem z Dominikiem Wanią i Michałem Miśkiewiczem, ale koledzy byli dość mocno zapracowani i nie daliśmy rady się spotkać. Nieco wcześniej ktoś polecił mi znakomicie rokującą pianistkę, jeszcze studentkę – Maję Babyszkę. Postanowiłem więc spróbować z nią i Adamem Golickim. Po pierwszej próbie i koncercie bardzo spodobał mi się ten kolor, wibracja w zespole. Uznałem, że powinniśmy nagrać nasz materiał, bo niezwykle rzadko zdarza się, żeby po zaledwie jednym spotkaniu muzyka była na tak satysfakcjonującym poziomie.

Cały materiał na płytę zarejestrowaliśmy w zaledwie siedem godzin, po czym Maja wyjechała na studia do Berklee College w Bostonie, gdzie zastała ją pandemia, która pokrzyżowała sporo planów. Na szczęście niedawno udało jej się obronić dyplom w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy. To szalenie uzdolniona instrumentalistka, gra przepięknie.

W międzyczasie rozpocząłem także działalność pod szyldem Piotr Lemańczyk Electric Band, w którym eksploruję możliwości sześciostrunowej gitary basowej. Na początku roku ukazał się nasz drugi album „Inherited Dream” nagrany z gościnnym udziałem Leszka Możdżera.

A wracając do tematu współpracy międzypokoleniowej – z młodszymi muzykami współpracowałem już wcześniej. Zapraszałem m.in. do projektu Quartet North Emila Miszka, Sławka Koryzno i Szymona Łukowskiego. Nie wiek jest najważniejszy, a to, żebyśmy dobrze czuli się razem na scenie. I nie zamierzam stawiać się w pozycji mentora, bo być może mam nieco większe doświadczenie, ale tak naprawdę w takich międzypokoleniowych konfiguracjach każdy sporo wnosi. Starsi muzycy także czerpią od młodszych koleżanek i kolegów, dzięki nim stykają się z nowinkami, na które być może w innym przypadku by nie trafili. Wytwarza się wspaniała równowaga pomiędzy młodzieńczą werwą a doświadczeniem.

Ktoś, kiedyś powiedział, że największym szczęściem dla muzyka jest granie z lepszymi od siebie. Tylko kto tu jest lepszy? Młodzi często chcą pokazać wszystko, co potrafią. Czasem trzeba powiedzieć: „Ej, stary, przeginasz!”, ale przecież chodzi o to, żeby wspólnie muzykować, żeby grać pięknie, a nie wyżywać się na scenie. Warto jest trzymać zapas umiejętności na wodzy i potrafić wyczuć tę subtelną granicę.

Rafał Zbrzeski, Radio Kraków


  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm