Wytwórnia: Nonesuch Records 7559-79579-5 (dystrybucja Warner)

Taming the Dragon; Luxe; You Can’t Go Back Now; The Dreamer; Elegy for Amelia E.; Sleeping Giant; Hungry Ghost; Gainsbourg; Just Call Me Nige; Sassyassed Sassafrass; Swimming; London Gloaming Muzycy: Brad Mehldau, syntezatory, fortepian, Fender Rhodes, głos; Mark Guiliana, perkusja, live electronics

Recenzję opublikowano w numerze 4-5/2014 Jazz Forum

Mehliana

Brad Mehldau Mark Guiliana

  • Ocena - 5

To jest album stworzony przed dwóch genialnych artystów, który nawet jeśli nie zrewolucjonizuje światowej sceny jazzowej, to na długie lata pozostanie dowodem na to, że, choć wszystko już było, ciągle jest miejsce na zjawiska niepowtarzalne i zapierające dech w piersiach.

Tytuł „Mehliana” to oczywiście zbitka dwóch nazwisk: świetnie znanego miłośnikom jazzu pianisty Brada Mehldaua oraz znanego dużo mniej, a o dekadę od Brada młodszego, perkusisty Marka Guiliany. O ile pierwszy z nich – jako wykonawca, lider i kompozytor dzieł nie tylko jazzowych, ale i klasycznych – błyszczy od dawna, o tyle drugi nazwiska dopiero się dorabia, grywając u boku takich muzyków, jak Lionel Loueke, Meshell Ndegeocello, Avishai Cohen i Tigran Hamasyan.

Tej muzyki nie da się zakwalifikować jako jazzu, choć z tzw. mainstreamem łączy ją potężna doza improwizacji, podporządkowanej jednak zwartej, niemal piosenkowej formie kompozycji. Instrumentarium, jakim posługują się artyści, bardziej typowe jest dla rocka progresywnego z lat 70. ubiegłego wieku (przeróżne syntezatory używane przez Mehldaua) oraz współczesnej muzyki klubowej i elektronicznej (perkusyjno-komputerowa maszyneria obsługiwana przez Guilianę).

Jest coś niebywałego w brzmieniowym rozmachu, jaki osiągnął ten zaledwie dwuosobowy zespół i w niewymuszonej gracji, z jaką artyści serwują tę gęstą, dźwiękową miksturę. Każda sekunda muzyki jest o czymś, nie ma mowy nawet o sekundowym przestoju – a jednocześnie radość i energia, jaka wylewa się z głośników (im głośniej, tym lepiej!) nie pozwala się zmęczyć.

Płyta zaczyna się bardzo dziwnie, czymś w rodzaju onirycznego, utrzymanego w duchu filmu „Easy Rider” minisłuchowiska z Mehldauem, jako narratorem, w roli głównej. Spokojny, syntezatorowy riff będący podkładem dla opowieści, przeplata się z agresywną improwizacją, graną niby na sfuzzowanej gitarze, w finale ustępuje zaś miejsca niemal punkrockowej nawałnicy. I, w zasadzie, taka hipstersko-luzacka maniera obowiązuje przez cały czas – ponad 70 minut! Zalewa nas rzeka kapitalnych melodii, połamanych rytmów, przetworzonych brzmień rozmaitych klawiatur i bębnów. Jest też – tu odetchną miłośnicy Mehldaua z czasów, gdy uczył nas czym jest sztuka tria – miejsce na rozkosznie melancholijną kadencję zagraną na fortepianie (w fenomenalnym utworze Gainsbourg, opartym na samplach z piosenek słynnego Francuza).

Sześć z dwunastu utworów podpisał jako kompozytor wyłącznie Mehldau – i są to te numery, które zalecają się pięknymi melodiami; kolejne sześć to wspólne dzieło obu artystów – te z kolei atakują czystą, rockową mocą, sprawiają, że w słuchaniu muzyki bierze udział całe ciało, niemal zupełnie wyłączając intelekt. Czy ktoś się spodziewał takiego odlotu po 44-letnim pianiście, układającym ostatnio poważne pieśni dla gwiazd opery? Ręka w górę. Nie widzę.

Autor: Adam Domagała

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm