Wytwórnia: Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina


Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina

1. Over the Rainbow (Harold Arlen)  3:45

2. Tres Fujaras  2:30

3. Freedom Jazz Dance  (Eddie Harris)  3:20

Interval Suite:

4. Prima  2:22

5. Secunda  2:15

6. Tertia  3:40

7. Quarta  2:41

8. Quinta  2:35

9. Sexta  2:56

10. Septima  2:06

11. Octava  2:45

12. Nona  2:19

13. Decima  1:41

14. Round Midnight (Thelonious Monk) 3:56

15. Nota za blues: cztery plus  2:21


Wszystkie kompozycje i aranżacje: Ryszard Borowski, za wyjątkiem nr. 1, 3, 14

Ryszard Borowski - flety

Over The Mirrors

Ryszard Borowski

RYSZARD BOROWSKI: Nie jestem Messiaenem

Rozmawia: Piotr Iwicki

Jego horyzonty muzyczne zdają się być nieogarnięte. Wirtuoz fletów, kompozytor, stylowy aranżer, poważany bandleader i cieszący się szacunkiem wykładowca – to tylko niektóre zrealizowane talenty Ryszarda Borowskiego. Jego płyta trafia do rąk Czytelników wraz z tym wydaniem JAZZ FORUM, a to świetny pretekst, aby wejść w artystyczne życie jazzmana nawet odrobinę z buciorami.

JAZZ FORUM: Należysz do grona jazzmanów, którzy spokojnie obracają się w kręgach muzyki poważnej, muzyki dawnej, popu i rocka. Lista wykonawców, z którymi współpracowałeś, jest bardzo długa. Jak to wszystko godzisz?

RYSZARD BOROWSKI: Nie przesadzałbym zbytnio z tą wszechstronnością. Mam klasyczne wykształcenie, które umożliwia mi pracę zawodowego muzyka, a ponieważ zajmuję się także jazzem, to próbuję się znaleźć w szeroko rozumianej muzyce rozrywkowej. Nie specjalizuję się w żadnym kierunku, ale też jest wielu muzyków jazzowych, których podziwiam, znacznie bardziej ode mnie wszechstronnych.

JF: Klasyczne wykształcenie muzyczne zdaje się nie przeszkadzać Tobie w swingującym muzykowaniu.

RB: Raczej pomaga. Oczywiście na studiach nie uczono swingu. To można nabyć poprzez słuchanie i naśladowanie – bardzo podobnie jak właściwy akcent w obcym języku. Ale klasyka daje swobodę techniczną, normalne czytanie nut – coś, co jest niezbędne w zawodzie, a czego czasem brakuje młodym, świetnie improwizującym jazzmanom.

JF: Jesteś bardziej grającym wykładowcą, czy może koncertującym kompozytorem-aranżerem?

RB: Obawiam się, że tym pierwszym. Wolałbym być tym drugim, ale ani koncertów nie gram wiele, ani nie aranżuję tak dużo, jak np. Krzysztof Herdzin. Oczywiście piszę aranżacje, po prostu to kocham, ale głównie na potrzeby własne, szkolne, kolegów i niekomercyjnego big bandu.

JF: Która z artystycznych dróg jest dla Ciebie najważniejsza – droga muzyka-instrumentalisty, czy może kompozytora-aranżera i bandleadera dużych składów?

RB: W ogóle nie cenię siebie jako instrumentalisty. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że czasem potrafię na flecie zagrać lepiej niż ktoś inny, ale też słuchanie genialnych muzyków grających na innych instrumentach zmusza do pokory. Co z tego, że grając na flecie mogę się „ścigać” z każdym, jeśli w muzyce, jak świetnie zdajesz sobie z tego sprawę, nie chodzi o to, by się ścigać. Prawdziwe mistrzostwo to wypracowanie własnego stylu, ale to niezwykle trudne i zdarza się rzadko.

JF: Twoja najnowsza płyta, zatytułowana „Over The Mirrors” jest bardzo niesztampowa. Albumów solowych nagranych tylko na jednym instrumencie, w dodatku instrumencie dętym bez akompaniamentu, nie ma zbyt wiele.

RB: Tak, oczywiście, takich prób jest bardzo mało. Ale muszę powiedzieć, że moja muzyka nie jest jednogłosowa, korzystałem z możliwości nakładek, w efekcie gram w duecie i w większych zestawieniach sam ze sobą. Znam utwory, a nawet płyty nagrywane zupełnie solo i moim zdaniem tylko najwięksi muzycy na świecie, tacy jak np. Sonny Rollins czy Wynton Marsalis są w stanie utrzymać uwagę słuchacza przez dłuższy czas wyłącznie własnymi dźwiękami. Granie w ten sposób na perkusji czy kontrabasie uważam najwyżej za ciekawostkę.

JF: Skąd inspiracja, pomysł?

RB: Już wtedy, gdy pracowałem w radiowym big bandzie Andrzeja Trzaskowskiego pozwalałem sobie na eksperymenty z nakładaniem improwizowanych solówek. Kiedyś napisałem bardzo długie solo do Giant Steps (nie umiałem tego jeszcze dobrze zaimprowizować) i nagrałem je zharmonizowane w czterogłosie. Chętnie zaprosiłbym jakiegoś towarzysza do tworzenia „bitwy” w czasie solówek, ale niestety musiałem polegać wyłącznie na sobie. Jednocześnie chciałem siebie i innych przekonać, ile da się ciekawych rzeczy zrobić na jednym tylko flecie. Stąd brak w tym nagraniu specjalnych efektów elektronicznych (poza pogłosem), jakie dziś są łatwo dostępne.

Przyznaję, że bywają one niezwykle efektowne, tylko nie bardzo wiadomo czyja to zasługa? Oczywiście nie da się uciec od postępu, także w tej dziedzinie. Świadomie wybrałem postawę purysty, trochę ze względów artystycznych, a trochę z odgórnego założenia, by zobaczyć, co z tego wyjdzie. Jednocześnie wydaje mi się, że w ten sposób wyeksponowana została rola kompozycji, a właśnie na tym mi zależało.

Jako aranżer doskonale zdaję sobie sprawę, że muzyka wymaga na ogół oprawy, ale przecież w kompozycji liczy się konstrukcja. Gdy patrzymy na zapis fug Bacha bez żadnej instrumentacji, widzimy ich genialność. Dotyczy to w mniejszym lub większym stopniu wszystkich dobrych kompozytorów. Fajerwerki elektroniczne Jarre’a sprowadzone do tradycyjnego wyciągu fortepianowego wyglądają żałośnie.

A wracając do płyty, muszę powiedzieć o bardzo ważnej rzeczy – umieszczone na niej nagrania postanowiłem przedstawić jako część mojej pracy habilitacyjnej. Stąd bardzo bliska współpraca z UMFC, który tę płytę wydaje. Jestem na tej uczelni zatrudniony i ogromnie mi pomaga przychylne nastawienie życzliwych mi ludzi. Bez chęci współpracy ze strony Rektora, Dziekanów Wydziału Reżyserii i Wydziału Instrumentalnego nie byłoby możliwe myślenie o jazzie na uczelni.

Obecnie już kończę małą książkę, która wraz z płytą zostanie wydana przez UMFC. Zamierzam w niej zawrzeć moje własne spojrzenie na muzykę, głównie na muzykę jazzową. Oczywiście nie jest to praca rewolucyjna, nie jestem Messiaenem, Strawińskim, czy Liebmanem. Adresuję tę pracę do studentów muzyki klasycznej, którzy chcieliby poznać praktyczne podstawy jazzu i improwizacji. Dla jazzmanów to rzeczy oczywiste. Będą tam też analizy utworów zamieszczonych na płycie. To taki ekstrakt mojego myślenia o komponowaniu, nieco abstrakcyjnie, bez instrumentacji.

JF: Półtorej dekady temu nagrałeś znakomity album „The Night Of Flutes” – Ty na czele jazzowego comba i genialni goście ze Zbyszkiem Namysłowskim (tym razem jako flecistą) na czele. Jak wspominasz to nagranie, ten całkiem inny czas i artystyczne miejsce w stosunku do tego, co teraz robisz?

RB: Po pierwsze, jest mi niezwykle miło, że jeszcze tę płytę pamiętasz. To był mój pierwszy autorski album i oczywiście był dla mnie niezwykle ważny. Dziś nikt go już nie pamięta. Mam cały czas kontakt ze wszystkimi muzykami, którzy brali w nim udział, takimi jak Krzysztof Herdzin, Wojtek Pulcyn, Grzegorz Grzyb. Kompozycje Zbigniewa Namysłowskiego cenię sobie najwyżej w polskim jazzie. Zgodził się on niedawno na wykorzystanie swoich utworów przez mój zespół. To kwartet, który nazwałbym jazzowo-klasycznym, i z którym praca daje mi bardzo dużo radości. Czas nagrywania tej płyty był dla mnie okresem przejściowym między pracą muzyka studyjnego a rozpoczęciem prowadzenia własnych zespołów.

JF: Mieliśmy nie raz okazję grać wspólnie pod szyldem Musica Antiquae Collegium Varsoviense. Czy podobnie jak ja odczuwasz pewne powinowactwo muzyki renesansowej i barokowej z jazzem – chodzi mi o tę większą niż w klasycyzmie czy romantyzmie swobodę interpretatorską, wręcz konwencję nakłaniającą do improwizowania?

RB: Zawsze zachwycała mnie w muzyce dawnej otwartość na inwencję wykonawcy. Późniejsze epoki zabrały to i nadały o wiele większe znaczenie zapisowi kompozycji. Muzyka dawna umożliwia wykonawcy pokazanie własnej fantazji. Oczywiście, podobnie jak w jazzie, należy znać rozmaite reguły i sposoby postępowania.

JF: Twój album „Mariage” zgodnie z tytułem pogodził muzykę dawną z jazzem. Dzisiaj takie eksperymenty nie dziwią, ale trzynaście lat temu nie były czymś powszechnym.

RB: Ponieważ kochałem muzykę dawną i kochałem jazz, spróbowałem to połączyć. Dziś rzeczywiście robi to już znacznie więcej muzyków, niektórzy ze znakomitymi rezultatami. Ponieważ jazz zawsze, od samego początku swego powstania, korzystał z innych rodzajów muzyki, to „jazzowe interpretowanie” właściwie wszystkiego wydaje się możliwe i wręcz wskazane. Wiele gatunków tylko może na tym skorzystać, choć oczywiście nie brak też zwykłych nadużyć ze strony pseudo-jazzmanów. Muzykę jazzową myli się dziś często z różnego rodzaju muzyką improwizowaną, ludzie tego nie odróżniają.

JF: Każdy ma jakichś idoli, mentorów. Kto w Twoim muzycznym życiu odegrał tę istotną rolę?

RB: Jeśli chodzi o muzykę klasyczną, to takich postaci jest kilka. W poznawaniu jazzu pomogła mi znajomość trzech osób. W czasie studiów grałem w zespole Fryderyka Babińskiego i dla mnie, nowicjusza, była to nauka wszystkiego! Nieco później, jako student, zyskałem uwagę profesora Lucjana Koszyckiego. Radził mi w rozmaitych sprawach, nie tylko dotyczących kompozycji i aranżacji. Do dziś jest dla mnie niezwykle ważnym mentorem.

Kolejnym stopniem edukacji była praca w big bandzie Polskiego Radia, w orkiestrze Studio S-1, którą prowadził Andrzej Trzaskowski. Był postacią niezwykłą. Obdarzył mnie niezwykłym zaufaniem pozwalając pisać i aranżować na potrzeby swojej orkiestry, dzięki niemu zacząłem prowadzić nagrania. To u jego boku, a także najlepszych artystów z zespołu – Henryka Miśkiewicza, Henryka Majewskiego, Włodzimierza Nahornego i wielu innych, znakomitych, dojrzewałem jako muzyk.

JF: Zdradź nam własny Top 5 jazzowych płyt.

RB: Boję się, że nie będę w tej materii oryginalny. Podobają mi się uznane już w jazzie dokonania, takie jak np. „Kind Of Blue”. Tego nie da się przebić. Bardzo lubię i cenię muzykę z pogranicza jazzu i muzyki klasycznej, i po prostu dobre kompozycje jazzowe. Bardzo cenię płyty Milesa Davisa powstałe przy współpracy z Gilem Evansem – „Miles Ahead”, „Porgy And Bess”, „Sketches Of Spain”. Uważam za świetne płyty Michaela Breckera (także pod względem kompozycji) i Zbigniewa Namysłowskiego. Często ich słucham. Jest tak wiele wspaniałej muzyki. Często o bardzo interesujących nowościach dowiaduję się od studentów. Jest tego tak wiele, że nie sposób poznać nawet tylko tego, co warto poznać. W związku z tym trzymam się z daleka od gatunków muzycznych, które nie bardzo mnie interesują. Pewnie zdarzają się tam perełki, do których nie dotrę, ale już się z tym pogodziłem, choć 20 lat temu byłem gotów słuchać każdej nieznanej płyty.

JF: W środowisku jesteś też znany jako bandleader dużych składów. Miałeś big band w Akwarium i masz big band w warszawskiej Akademii, którą teraz się nazywa Uniwersytetem Muzycznym. Czy można te zespoły porównać?

RB: Dla mnie to niemal ten sam zespół. Przyzwyczaiłem się do tego, iż w tak dużej grupie zmieniają się muzycy. Niektórzy zostają kilka lat, inni szybciej odchodzą, ale na ich miejsce przychodzą nowi. Big band złożony ze studentów ma oparcie w uczelni. Część tego zespołu, uzupełniona o zawodowych muzyków, nadal tworzy Big Band Ak¬warium (pod taką nazwą za zgodą Mariusza Adamiaka występujemy).

JF: Co jest takiego w bigbandowym graniu, że poświęcasz mu część swojej aktywności artystycznej?

RB: Lubię pracować z młodymi, zdolnymi ludźmi, interesuje mnie kompozycja jazzowa, sam piszę aranżacje, a moimi ideałami byli kompozytorzy-bandleaderzy. To wszystko najlepiej łączy się w pracy z big bandem. Kiedyś kochałem pracę u Andrzeja Trzaskowskiego…

JF: Czy ważny w tym jest aspekt pedagogiczny, dydaktyczny?

RB: Chyba nienajlepszy ze mnie pedagog, bo łatwo zaprzyjaźniam się pracując z muzykami. Oczywiście ucząc na Wydziale Jazzu w szkole przy ul. Bednarskiej, czy prowadząc zajęcia ze studentami na UMFC jestem nauczycielem. Często wydaje mi się jednak, że moja rola może ograniczyć się tylko do podpowiedzi, jakich może udzielić starszy, trochę bardziej doświadczony kolega. Jak ma się za uczniów Marcina Maseckiego, Grzegorza Piotrowskiego, czy Łukasza Poprawskiego, to nie jest to belferka, tylko przyjemność.

Rzeczywiście najwięcej czasu zajmuje mi uczenie. Od kilkunastu lat pracuję na Wydziale Jazzu w szkole muzycznej przy ul. Bednarskiej, a od sześciu na warszawskiej uczelni prowadzę big band, a od niedawna także seminarium muzyki jazzowej. W mniejszym wymiarze udzielam się też w innych szkołach muzycznych. Przyznaję, że to, co początkowo uznałem za dodatek do pracy czynnego muzyka, bardzo mnie wciągnęło i teraz poświęcam pracy pedagogicznej dużo czasu. Daje ona sporo satysfakcji, bo mam do czynienia z bardzo uzdolnionymi, młodymi ludźmi. Ich nieskażone jeszcze rutyną, czasem naiwne spojrzenie na różne problemy w muzyce, nowe fascynacje, które czasem także dla mnie są odkrywcze, sprawiają, że nie popadam w stagnację. Ja też się uczę. Poza tym wymyślanie niekonwencjonalnego prowadzenia przedmiotów, które lubię, jest rozwijające i czasem zabawne.

JF: Jak widzisz, jako praktyk, osobny wydział jazzowy w warszawskiej uczelni? Moim zdaniem to zwyczajnie obciach, że w tak wielkim środowisku, przy rosnącym zainteresowaniu i zapotrzebowaniu, wciąż go nie ma!

RB: Wydział Jazzu jest na warszawskiej uczelni bardzo potrzebny. I wiem, że coraz więcej osób pracujących tam jest temu przychylnych. Jednocześnie wiadomo, że uczelnia jest samorządna i trzeba uszanować wynik głosowania ludzi, od których zależą jej losy. Ale teraz już bardzo niewiele trzeba, aby szala się przechyliła na stronę entuzjastów jazzu.

Rozmawiał: Piotr Iwicki

Ryszard Borowski o płycie „Over The Mirrors”:

Ideą tej płyty było skojarzenie dwóch technicznych ograniczeń. Pierwsze polegało na tym, by nagrań dokonać korzystając wyłącznie z jednego instrumentu, fletu. Drugie ma związek z pomysłem kompozytorskim, by konstrukcje utworów oprzeć na eksponowaniu, czy też wyłącznym użyciu poszczególnych interwałów. Inaczej mówiąc odległości między dźwiękami zostały przedstawione muzycznie.

Flet jest instrumentem jednogłosowym, o wysokiej skali i podczas realizacji brakowało dźwięków basowych. Ponieważ nie chciałem korzystać z innych instrumentów (np. z fletu basowego), partie basowe zostały nagrane na normalnym flecie i komputerowo przetransponowane o oktawę (czasami o dwie) w dół. Wszystkie niskie dźwięki, które tu można usłyszeć mają swoje źródło w wysoko zagranej partii. Często brzmią one nienaturalnie, ale pogodziłem się z ich sztucznością, uznając, że bas powinien mieć odrębną barwę.

Ryszard Borowski ukończył w 1978 roku warszawską Akademię Muzyczną w klasie fletu. Na uczelni tej, działającej teraz pod nazwą Uniwersytetu Muzycznego, w roku 2008 uzyskał dyplom doktora (pracę dyplomową poświęcił analizie dawnych i nowych aranżacji Duke’a Ellingtona). Obecnie pełni funkcję adiunkta.

Pracował w orkiestrze Filharmonii Narodowej, w Warszawskiej Operze Kameralnej, a przede wszystkim jako solista-instrumentalista, aranżer, dyrygent i kompozytor w big bandzie Polskiego Radia i Telewizji Studio S-1 p/d Andrzeja Trzaskowskiego. Od 15 lat prowadzi Big Band Akwarium. W latach 2000 - 2001, a także w roku 2003 w ankietach czytelników JAZZ FORUM plasował się na drugim miejscu w kategorii fletu. Na swoim koncie ma cztery płyty autorskie: „The Nights Of Flutes”, „Mariage”, „Bigbands” i „Over The Mirrors”.

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm