Wytwórnia: Impulse! (dystrybucja Universal)
Ruby
My Dear
Well, You
Needn’t
Don’t Blame Me
Blue Monk
Epistrophy
I Love You Sweetheart of All My Dreams
Muzycy:
Thelonius Monk - fortepian
Charlie Rouse - saksofon tenorowy
Larry Gales - kontrabas
Ben
Riley - perkusja
Recenzja opublikowana w Jazz Forum 1-2/2021
Gdyby ta płyta ukazała, się 10, 20 albo 30 lat temu jako jeden z bootlegów na obrzeżach przepastnej dyskografii pianisty, nie obeszłoby to pewnie nikogo poza najbardziej oddanymi monkologami. Szczęśliwie, mamy czasy obecne: każdej premierze towarzyszy rozbudowana narracja (wystarczy zresztą drugorzędna, w gruncie rzeczy, anegdota), za nią zaś idą lajki, szery i suby w mediach społecznościowych – czyli wszędzie. Dzięki drugiemu życiu w internetach Monk znowu ma szansę, by stanąć w centrum zainteresowania publiczności. Czy z niej skorzysta?
Żarty
na bok. Opowieść o cudownym odnalezieniu nagrania koncertu, jaki za 500
dolarów kwartet pana Theloniousa zagrał 27 października 1968 r. w auli
liceum w kalifornijskim, prowincjonalnym miasteczku Palo Alto, można
rozbudować – i tak uczynił wydawca, którym po raz pierwszy w karierze
Monka jest Impulse! Records – do opisu epickich niemal zmagań 17-letniego
wówczas fana jazzu Danny’ego Schera z całą niesprawiedliwością tego
świata. Ale mnie tak naprawdę ciekawi tylko fragment tej opowieści: otóż
(podobno) nagranie zawdzięczamy anonimowemu dozorcy szkoły, który dostał zgodę
na rejestrację występu w zamian za to, że za darmo (!) nastroił
przeznaczony dla Monka fortepian. Nawet biorąc pod uwagę to, że cudownie
odnalezioną po ponad pół wieku taśmę poddano gruntownej odnowie, łącznie
z działaniami – uwaga! – w laboratorium kryminalistycznym i że
zdumiewający efekt akustyczny, jaki finalnie otrzymaliśmy, był możliwy dzięki
armii specjalistów od technologii cyfrowej, moja wyobraźnia działa na najwyższych
obrotach. Oto na posadzie dozorcy, albo po prostu stróża lub sprzątacza,
pracował w Palo Alto obdarzony uchem nietoperza specjalista klasy Rudy’ego
Van Geldera, do tego dysponujący niezłym sprzętem (magnetofon, mikrofony,
kable...). I już nigdy nie dowiemy się, czy rzeczywiście był to
geniusz konsolety, który nie zrobił kariery w show-biznesie, co samo
w sobie jest historią wartą hollywoodzkiego filmu, czy też cała ta
historia jest wyssana z palca.
Muzycznie to jeden z najfajniejszych zachowanych koncertów klasycznego kwartetu Monka – u szczytu zgrania i improwizatorskich możliwości, ale i na krawędzi rozpadu, o krok od ostatecznego wypalenia, zniechęcenia i wśród niepewności jutra, które, jak wiadomo, okazało się bezlitosne. Monk jest tu jeszcze w doskonałej formie jako pianista, publiczność żywiołowo przyjmuje numery z żelaznego repertuaru kwartetu, jakość dźwięku, jak się rzekło, jest przeważnie (z nielicznymi, zauważalnymi usterkami taśmy, których nie dało się zaczarować) podejrzanie wręcz dobra, lepsza nawet niż niejednego, oficjalnego nagrania live Coltrane’a. No i ta robota edytorska! To wprost wymarzony collector’s item.
Autor: Adam Domagała