Wytwórnia: Doxy Records 0602527749723
They Say It’s Wonderful; In a Sentimental Mood; Sonnymoon for Two; I Can’t Get Started; Rain Check; St. Thomas
Muzycy: Sonny Rollins, saksofon tenorowy; Roy Hargrove, trąbka; Ornette Coleman, saksofon altowy; Jim Hall, Russell Malone, gitara; Christian McBride, kontrabas; Bob Cranshaw, gitara basowa; Roy Haynes, Kobie Watkins, perkusja; Sammy Figueroa, instr. perkusyjne
Ładnych parę lat naczekałem się na ten drugi wolumen, no i wreszcie go mamy. Wedle wcześniejszych zapowiedzi spodziewałem się podróży w czasie po niezliczonych rejestrowanych koncertach Saksofonowego Kolosa, których ponoć sporo ma w zanadrzu, cichcem liczyłem, że może wreszcie dopadnę to szalone solo z ostatniego warszawskiego koncertu. A tu kompletna niespodzianka: wszystkie nagrania pochodzą z ubiegłego roku. Ma to swoje zalety, ale i rozczarowania. Zalety – bo mamy Rollinsa w jak najaktualniejszym wydaniu, najbardziej doświadczonego, ale też i mocno już steranego wiekiem. Energia nadal emanuje z jego muzyki, ale nie gra już tak wiele. W końcu nie musi, ważne że lotów nie zaniżył, może nawet szybuje jeszcze wyżej, a każda jego nuta jest na wagę złota. To wyczerpuje dyskurs o samym Rollinsie, zresztą nikt o zdrowych zmysłach nie ocenia go dziś inaczej.
Nabywcę jednak należy uprzedzić o dwu elementach, które mogą zaskoczyć jego uszy. Sonnymoon for Two zaczyna się, jak Bozia przykazała, bluesem w B dur, ale oto wkracza do akcji Ornette Coleman. Wiemy, że to wieczny nowator i trzymanie się jakichkolwiek reguł nie leży w jego charakterze, ale tym razem wyraźnie stara się harmonii przestrzegać, tylko że gra tegoż bluesa w E dur, choć reszta grupy pozostaje przy swoim. Może i taką miał koncepcję, ale ta koncepcja jakoś się nie sprawdza. Potem już mocno odlotowo znów pojawia się Rollins i gra coś, co najwyraźniej ma być jedną z tych słynnych, solowych, gigantycznych kadencji całkowicie uwolnionych od stałego rytmu i dowolnie wędrujących po harmonicznych zakrętach, ale pewnie zespół nie pojął tej intencji i nadal gra swoje. Jeśli chcecie mieć frajdę, spróbujcie tego posłuchać odrzucając wszystko poza saksofonem – może wam się uda.
Druga sprawa to trąbka Hargrove’a. Tak pięknie brzmiąca w balladzie, w innych utworach wyskakuje czasami z mikrofonu i nabiera skrzeczącej barwy, która żywcem na pewno wyglądała inaczej. Najwyraźniej wypadek przy pracy – mówi się trudno.
Mimo tych wpadek płyta jest cudowna, a dla wszelkich saksofonistów to lekcja pokory. Co ja zresztą będę gadał – pięć gwiazdek i czekam na wolumen trzeci.
Autor: Jan Ptaszyn Wróblewski