Wytwórnia: Doxy Rec. 88843049982 (dystrybucja Sony)

Biji; Someday I’ll Find You; Patanjali; Solo Sonny; Why I Was Born?; Don’t Stop the Carnival

Muzycy: Sonny Rollins, saksofon tenorowy; Clifton Anderson, puzon; Stephen Scott, fortepian (1); Bobby Broom (2, 4, 5), Peter Bernstein (3, 6), gitara; Bob Cranshaw, bas; Perry Wilson (1), Victor Lewis (2), Kobie Watkins (3, 4, 6), Steve Jordan (5), perkusja; Kimati Dinizulu, Sammy Figueroa (3, 4, 6), instr. perkusyjne


Recenzję opublikowano w numerze 7-8/2014 Jazz Forum

Road Shows Vol. 3

Sonny Rollins

  • Ocena - 5

„Road Shows – wolumen 3” skonstruowany jest podobnie jak poprzednie. Są to wyselekcjonowane fragmenty rejestracji żywych koncertów, którymi ponoć przyjaciel Rollinsa ma wybrukowaną piwnicę. Tym razem jednak mistrz postawił grubą czerwoną kreskę między stuleciami, więc ten materiał jest jak najbardziej bieżący i aktualny (aż po rok 2012), co dobrze wróży, bo Rollinsa prawa sklerozy nie dotyczą i z roku na rok gra coraz lepiej.

I jak to zwykle przy pierwszym słuchaniu – nagle nadziewamy się na jakieś niemal naiwne frazy, jakie mógłby wymyślić jakiś początkujący nieudolny saksofonista, którego szybko mielibyśmy dość, a u Rollinsa jest to istna żonglerka, po której niebawem nastąpi atak. I rzeczywiście, za chwilę rusza karkołomny pościg przeplatany takimi rykoszetami, że chce się krzyknąć: „mistrzu, nie ta tonacja!” Ale on tylko na chwilę zeszedł z dróżki, żeby powąchać jakiś piękny kwiatek i zaraz na nią wraca. Jazzowe abecadło obok pełnej perwersji – sweet and sour, pycha.

Do wszystkich tych celów Rollins używa swych podstawowych atutów, o których już pterodaktyle śpiewały, ale niech tam, przypomnę jeszcze raz. Przede wszystkim ten strumień inwencji, porzekadło specjalnie dla niego ukute. Zaskakuje pomysłami sypanymi jak z wora i jeszcze nigdy mu ich nie zabrakło. Popatrzcie tylko na tę zupełnie solową giga kadencję (Solo Sonny), gdzie nawet nie ma czasu na wzięcie oddechu, a ponadto: można się zakładać, ile cytatów z najrozmaitszych melodii uda wam się w tym nagraniu wytropić? To jeden z rarytasów, dla których brak stosownych pochwał.

Secundo: potworna energia, jaką ten weteran potrafi wykrzesać i jeszcze obdzielić nią resztę zespołu, a raczej zespołów, które spisują się znakomicie. Wielekroć w przeszłości na nie narzekano, ale popatrzcie dobrze, jak to znakomicie koresponduje z muzyką głównego bohatera. Swing swing swing, jak powiadał Louis Prima, i nie tylko to. W dodatku rzadkość: na całej płycie jest to energia optymistyczna, radosna. I owszem, gdzieniegdzie (np. Someday I’ll Find You) znajdzie się i liryka, ale taka pogodna. Nie ma miejsca na łezkę i smutek. Ja to lubię, bo wolę się przy muzyce odprężyć niż dodatkowo zestresować, ale to w końcu rzecz gustu.

Wreszcie atut, kto wie, czy nie pierwszoplanowy: brzmienie instrumentu. On po prostu śpiewa, krzyczy, czasem żartuje lub wyje. Mam niekiedy wrażenie, że to nie instrument, a jakieś super-urządzenie, które przekazuje nam wszystko, co muzyk wymyśli wprost z mózgowych impulsów, bez pośrednictwa ustników, stroików i w ogóle jakiegokolwiek dmuchania. To dzięki temu Rollinsowi wolno grać frazy nieudolnego saksofonisty, a one i tak będą miały swoją wagę.

A w ogóle po kiego licha cała ta recenzja? Jeśli ukazuje się nowa płyta Rollinsa, to należy ją łapać i o nic nie pytać, bo podobnych gigantów ze świecą by szukać. Daję mu więc tyle gwiazdek, ile tylko wypatrzycie na pogodnym, jak i on sam, niebie.


Autor: Jan Ptaszyn Wróblewski

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm