1. Resume 5.36

2. Lobster Baby 4.40

3. Eternal 5.30

4. For the Old Friend 7.50

5. Home Pictures 7.45

6. G.R.O.O.  4.44

7. Sal 1.36

8. Solar Ring 4.40

9. Tryptyk 6.49


Muzycy:

Maciej Fortuna - trąbka, flugelhorn

Piotr Lemańczyk - kontrabas

Frank Parker - perkusja

Solar Ring

Maciej Fortuna Trio

Po nominowanej do nagrody Fryderyki 2011 debiutanckiej płycie nagranej z kwartetem, Maciej Fortuna wydaje  pierwszą płytę swojego tria. Znakomitemu trębaczowi towarzyszą kontrabasista Piotr Lemańczyk oraz perkusista Frank Parker. Muzycy wykonują swoje autorskie kompozycje. W tym twórczym, niczym nieskrępowanym spotkaniu każdy z muzyków wnosi coś od siebie, zachowując najistotniejszy dla jazzu element nutki niepewności, poszukiwania, dialogu i zmienności. 

JAZZ JEST MUZYKĄ DIALOGU

z Maciejem Fortuną rozmawia Marcin Piątyszek

To dzięki wielu latom ciężkiej, konsekwentnej pracy Maciej Fortuna jest dziś tu, gdzie jest. Dzięki edukacji, pisanemu właśnie doktoratowi i setkom koncertów poznał różne gatunki muzyczne, znakomity trębacz zaznajomił się z tym, co powszechnie znane i uznane. Nie odcina się od jazzowej tradycji, ale wykorzystuje ją przy realizacji swoich projektów. A te stają się coraz ciekawsze.

O trasie po Stanach z nowojorskimi jazzmanami, o projekcie elektroniczno-jazzowym, realizowanym z polską producentką, o historii powstania płyty dołączonej do niniejszego numeru JAZZ FORUM, a także o wielu innych swoich działaniach Maciej Fortuna opowiada w poniższym wywiadzie.

JAZZ FORUM: W twoim brzmieniu słychać inspiracje szeroko pojętym jazzem akustycznym, ale też często grasz „sobą”.

MACIEJ FORTUNA: Widzę potrzebę poszanowania tradycji, z której muzyka jazzowa się wywodzi. Studiowanie i szacunek dla korzeni, pogłębianie wiedzy. Jednocześnie jestem totalnie zafascynowany tym, co aktualnie dzieje się w muzyce – wszelkimi formami muzyki elektronicznej, miksowaniem jazzu z innymi gatunkami, wpływami muzyki etnicznej i folkowej, współczesnej, czy szeroko pojętej muzyki klasycznej. Poznawanie, interpretowanie i łączenie. Uważam, że w ten sposób właśnie osiągamy nową jakość we wszystkim, co robimy – poprzez łączenie rozmaitych form w odpowiednich proporcjach.

JF: Jak to wygląda w twoich kompozycjach?

MF: W swojej muzyce chcę połączyć tradycję jazzową z innymi gatunkami, z którymi miałem kontakt. Jest to oczywiście wybór całkowicie subiektywny. Choćby dlatego, że nie jestem w stanie poznać wszystkiego. Plusem tej niewiedzy jest fakt, że każdy koncert i każde kolejne nagranie to zupełnie nowe formy. Wszystko znajduje się na pograniczu jazzu i np. muzyki improwizowanej, etnicznej, folkowej, elektronicznej, funkowej, soulowej. Bardzo ważna jest też kwestia komunikatywności mojej muzyki.

Nawet w najbardziej skomplikowanych rytmach, liniach melodycznych, czy w wyjątkowo zawiłej harmonii powinny się zawierać odniesienia i nawiązania do tradycji jazzowej. Chodzi przykładowo o zasadę call & response, melodyczne kształtowanie fraz czy w pełni świadome kreowanie pod względem formalnym – nagrań zarówno pojedynczych utworów, jak i całych płyt. Między innymi w ten sposób staram się kształtować komunikatywność swojej muzyki.

JF: Bardzo często improwizujesz, a wręcz szalejesz na żywo w zupełnie nowatorski, oryginalny sposób.

MF: Tradycja jest nieustannym źródłem inspiracji. Im więcej poznaję rzeczy klasycznych, ale i tych nowoczesnych kierunków, tym więcej nieznanych wcześniej pól przede mną się otwiera. Tworzy się sytuacja, w której fakt poznawania tego, co nowe, jest procesem nieskończonym. To niezwykle fascynujące i motywujące. Mogę stwierdzić wręcz, że im więcej się poznaje, tym mniej się wie. Tym większa świadomość, jak wiele jeszcze pozostało do odkrycia.

Tworzy się sytuacja, w której fakt poznawania tego, co nowe, jest procesem nieskończonym.

JF: A do tego w twoim przypadku dochodzi takie witkacowskie nienasycenie?

MF: To prawda. W zasadzie kilka ostatnich lat poświęciłem próbom zaakceptowania faktu, że poznawanie to proces, w którym nigdy nie dotrę do momentu, gdy będę mógł uznać, że coś zamknąłem, zakończyłem, że już niczego dalej nie ma.

JF: Mówisz jak samoświadomy, dojrzały muzyk. Czy przez tę świadomość czujesz się dojrzalszy w kontekście swoich działań i planów muzycznych?

MF: Czuję na pewno to, że dołączona do tego numeru JF płyta jest wyrazem tego stylu, brzmienia i podejścia do kompozycji czy improwizacji, jakie mnie najbardziej charakteryzuje. To pierwsza płyta, z której jestem zadowolony z tego względu, że definiuje ona mnie jako muzyka.

JF: Czyli jest to przeniesienie tego, co nazbierało się w twojej głowie przez ostatnie lata bezpośrednio na płytę?

MF: Tak, ten czas pomiędzy poprzednimi albumami a tą płytą można uznać za długi, ale mam wrażenie, że na początku muzycznych poszukiwań rozwój i ewoluowanie następuje bardzo szybko. Potem styl krystalizuje się i dookreśla. Przez ostatnie dwa lata skupiałem się na graniu koncertów, poszukiwaniu i eksplorowaniu różnych brzmień i sprawdzaniu rozwiązań. Uznałem, że nagram płytę wtedy, gdy będę na to gotowy.

JF: A kiedy pomysł na płytę zaczął się konkretyzować?

MF: W listopadzie 2010 roku pojawił się pomysł na zbudowanie składu: perkusja, kontrabas i trąbka. Wcześniej występowałem w większych składach – kwartetach, kwintetach, czy sekstetach. Jednak decyzja o tym, by stworzyć zespół bez instrumentu harmonicznego, bez fortepianu, była kusząca, mimo że przez wielu formuła taka jest określana jako wyjątkowo trudna.

Z drugiej strony taki skład stwarza nowe możliwości. Można pokusić się o większą swobodę. Można na nowo zdefiniować wolność w kształtowaniu linii melodycznych i improwizacji. Niemniej my zrezygnowaliśmy z tych możliwości. Staraliśmy się trzymać ściśle przyjętych założeń harmonicznych naszych kompozycji. To było jedno z głównych założeń powstającego w listopadzie składu.

JF: W końcu poznałeś muzyków, z którymi udało się muzycznie porozumieć.

MF: Projekt stał się tak naprawdę możliwy, gdy spotkałem na swojej drodze rewelacyjnego kontrabasistę Piotra Lemańczyka, z którym ponad rok temu zagraliśmy wspólnie pierwszy koncert. Wtedy zrozumiałem, że jego podejście do rytmu, harmonii, improwizacji z jednej strony niezwykle mnie inspiruje, a z drugiej idealnie pasuje do koncepcji, która pojawiła się w mojej głowie wcześniej. Wtedy możliwe stało się tworzenie utworów, które m.in. łączyłyby jazzową tradycję w wydaniu takich artystów jak John Pattitucci, Jaco Pastorius, czy Dave Holland (pod których wpływem pozostaje Piotr) z jego oryginalnym językiem muzycznej wypowiedzi. Niezwykłe w moim odczuciu jest to, że w jego grze słychać najbardziej... Piotra Lemańczyka. To jest bezcenny argument, przemawiający za jakością tria. Każdy z zaproszonych muzyków ma swój własny, rozpoznawalny język i styl.

W składzie jest również Frank Parker, z którym miałem okazję nagrać płytę w kwartecie „Lost Keys”, nominowaną do Fryderyków w zeszłym roku. Zagraliśmy też wspólnie mnóstwo koncertów. Frank jest na co dzień producentem utworów z gatunku soul, r’n’b, czy hip-hop. Jest bardzo wszechstronnym perkusistą, który nade wszystko ma niesamowity groove, wyjątkowy time. Do tego gra niezwykle transowo. Trudno opisać ten styl, najlepiej po prostu posłuchać jego dźwięków.

JF: Wasza muzyka jest swobodna, naturalna, a zarazem oryginalna i soczysta.

MF: Zrezygnowaliśmy z typowego jazzowego grania, a skupiliśmy się na własnej, indywidualnej konwencji. Jeden z dziennikarzy w Stanach Zjednoczonych podczas konferencji po przesłuchaniu kilku wybranych utworów z płyty „Solar Ring” powiedział, że kojarzą mu się z kompozycjami Johna Coltrane’a z ostatniego okresu jego twórczości i z utworami Ornette’a Colemana z lat 60.

Nasz materiał trafił do tego dziennikarza, przemówił do niego w ten właśnie sposób, jednak dla nas najważniejsze było założenie, żeby zapomnieć wszystko, czego nauczyliśmy się wcześniej. Zwłaszcza podczas występów chcieliśmy się skupić na wspólnym przekazie. Nie chciałem, żeby moja muzyka brzmiała jak inspiracja takimi artystami jak np. Clifford Brown, Terence Blanchard, Miles, Coltrane, tylko żebym to był ja. Z triem ruszyliśmy w trasę w maju 2011 i w zasadzie graliśmy koncerty kilka razy w miesiącu do końca ubiegłego roku.

JF: Słuchając tej płyty miałem nieodparte wrażenie, że materiał na niej zawarty jest już bardzo solidnie ograny, wykuty w twardej materii poprzez rzemieślnicze wręcz podejście do tematu. Z drugiej jednak strony jest tam mnóstwo powietrza, rozległych improwizowanych fragmentów. Da się wyraźnie odczuć, że poznaliście się dobrze. W tej muzyce jest mnóstwo luzu. Jak płyta była realizowana?

MF: Za wyjątkiem dwóch utworów, kompozycje były wykonywane na koncertach. Po kilkudziesięciu koncertach weszliśmy do studia z marszu. Po wspólnie spędzonych w trasie tygodniach, w kilka godzin udało nam się nagrać cały materiał. Utwory na płycie to pierwsze wersje, które zostały nagrane. Po przesłuchaniu nagrania uznaliśmy, że brzmi ono tak, jakbyśmy chcieli, a czy brzmi dobrze, to osądzą słuchacze.

Dwa utwory powstały w ten sposób, że wcześniej przygotowana była warstwa harmoniczna i rytmiczna oraz poszczególne części tematów, które zostały zapisane. Występują w nich także określone interludia, części utworów, które tworzą przestrzeń dla improwizowanych tematów, będące jednak odniesieniem do tematu głównego. Na każdym koncercie te fragmenty utworów brzmią inaczej, niemniej często nie da się wyczuć, że jest to improwizacja. W tych fragmentach najczęściej kierujemy się po prostu intuicją.

JF: Z czego wynika to podejście do komponowania, do tworzenia?

MF: Dla mnie jazz jest muzyką dialogu. Grając, improwizując, komponujemy w czasie rzeczywistym. W momencie, gdy ja kształtuję melodię w taki, a nie inny sposób, kontrabas zaczyna reagować również w konkretnej formie, podobnie perkusja. Wymieniamy się pomysłami, a te zaczynają się przenikać tworząc jedną, spójną całość.

Tak też powstawały wielkie płyty jazzowe w dawnych czasach. Weźmy np. albumy Milesa, który formując nowy zespół, planował roczną trasę koncertową, a dopiero po niej cały band wchodził do studia i nagrywał płytę. W przypadku naszego tria założyłem podobnie – zagrajmy tyle koncertów, ile się da – po to, by nasza muzyka maksymalnie dojrzała. W równym stopniu chodziło o poznanie siebie nawzajem. Zaznajomienie się z percepcją i komunikatywnością w naszym zespole sprawiło, że w tej chwili słysząc dwa dźwięki, które gra Piotr, układam w głowie swoją melodię i jestem w stanie w przybliżeniu określić, jak jego temat będzie się rozwijał.

JF: Nie grozi wam rutyna?

MF: Na każdym koncercie odkrywamy się na nowo i to jest wspaniałe przeżycie. Ten skład jest dla mnie niezwykłą inspiracją. Osobowości Franka i Piotra oddziałują na siebie w zupełnie niesamowity sposób. Nie zdarzyło nam się zagrać dwóch takich samych koncertów. Pewne cechy, jak rozkład emocji czy energia, są za każdym razem podobne, niemniej jesteśmy nieustannie zaskakiwani tym, w którą stronę nasza muzyka ewoluuje.

JF: Mam kilka haseł, na które proszę jak najzwięźlej odpowiedzieć. Miles Davis?

MF: Cały czas się rozwijał i szukał. Do końca miał tą ciekawość.

JF: Free jazz?

MF: 25 piętro muzyki jazzowej.

JF: Trąbka?

MF: Środek przekazu. Tylko przedmiot – tak jak butelka.

JF: Inspiracja?

MF: Wszystko. Często w wywiadach pojawiają się pytania o muzyków czy płyty, które inspirują. Dla mnie inspirujący z pewnością będzie skok ze spadochronem, który mam w planach. (śmiech)

JF: Czy pomysły zaskakują cię w niespodziewanych sytuacjach?

MF: Dużo jeżdżę samochodem i czasem zatrzymuję się na poboczu, żeby zanotować coś na skrawku papieru. Dzięki wspaniałym urządzeniom elektronicznym, takim jak telefon komórkowy, mogę nagrać jakieś melodie. Zdarzyło mi się też podczas intymnej sytuacji damsko-męskiej wpaść na pomysł, który po chwili szybko zapisywałem. (śmiech) Nigdy nie wiesz, kiedy może cię to spotkać!

JF: Czy życie prywatne łączy się, czy wyklucza z działaniami muzycznymi?

MF: Dla mnie to jest jedność. Tworzenie, kreatywność wypływają z tego, co nas otacza. Nie wiem, jak dokładnie zdefiniować pojęcie artysty, ale trudno jest mi wyobrazić sobie, żeby artysta oddzielał tzw. życie zawodowe od tzw. prywatnego. Na przykład gram na scenie, chowam instrument do futerału, wsiadam do auta i wchodzę do domu – w tym momencie zapominam, co robiłem, kim jestem i resetuję sobie głowę. Następnego dnia rano schodzę do studia i o 10.00 rano znów staję się artystą, biorę ołówek i zaczynam pisać. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji. Być może da się tak funkcjonować, ale dla mnie to wszystko jest jednością.

JF: W listopadzie zeszłego roku odbyłeś trasę po Stanach. Dla większości europejskich muzyków to duże osiągnięcie.

MF: Myślałem, że największym osiągnięciem jest spłodzić syna, posadzić drzewo i postawić dom. (śmiech) Trasa po Stanach była dużym wyzwaniem. Graliśmy jako Mack Goldsbury Quartet feat. Maciej Fortuna, i praktycznie każdego dnia mieliśmy koncert. Do tego udzieliłem kilku wywiadów w radiu i telewizji, prowadziłem warsztaty na trzech amerykańskich uczelniach i dodatkowo nagraliśmy płytę live. Cały ten czas wspominam jako niezwykle intensywny. Mogę powiedzieć, że współpraca z amerykańskimi muzykami nie była dla mnie nowością, bo od kilku już lat grałem z wieloma artystami z USA, ale grając tam, dało się wyczuć zupełnie inny flow i klimat, niż ma to miejsce w Europie.

JF: Na czym polegały różnice?

MF: Podam przykład perkusisty Ricky’ego Malichi, który był dla mnie potężną inspiracją. Jego gra porywała cały zespół, przenosiła brzmienie bandu na inny poziom. Spotkałem również Erika Unswortha, wspaniałego kontrabasistę, czy wyjątkowego gitarzystę Shauna Mahoneya. Obaj pochodzą z Nowego Jorku i grali z plejadą najlepszych jazzmanów. Fakt, że udało się Mackowi Goldsbury’emu zaprosić tak znamienitych muzyków do zagrania wspólnych koncertów, był wielkim artystycznym sukcesem i wspaniałą ucztą muzyczną. Do tego, pomimo że graliśmy z reguły bardzo trudne kompozycje, to za każdym razem było ciekawie i zupełnie wyjątkowo.

JF: A publiczność?

MF: Bardzo zaangażowana, świadoma, bardzo żywiołowo reagowała. Zaskoczyło mnie to, bo podobno muzykę jazzową obecnie bardziej docenia się w Europie niż w Stanach. Graliśmy w klubach jazzowych, ale i na festiwalach, które ewidentnie miały swoją publiczność. Rewelacyjna atmosfera, skupienie, niepowtarzalny klimat.

JF: Jak byś podsumował poprzedni rok?

MF: Był dla mnie niezwykle pracowity. Rozpoczął się trasą koncertową w Norwegii, gdzie występowałem z zespołem Urban Tunells. Następnie brałem udział w nagraniach kwintetu Piotra Lemańczyka z Dave’em Kikoskim, Cezarym Konradem i Maciejem Sikałą. Latem uczestniczyłem w trasie koncertowej Ernst Bier & Mack Goldsbury Group, z którym to zespołem pracujemy nad mającym ukazać się w tym roku albumem. W listopadzie miałem okazję występować z fenomenalnym saksofonistą Seamusem Blakiem w ramach trasy kwartetu Piotra Lemańczyka. Później było nagranie płyty MF Trio, trasa w USA, nagranie płyty Mack Goldsbury Quartet feat. Maciej Fortuna. Pomiędzy tym kilkadziesiąt koncertów mojego tria, kwartetu oraz kwintetu.

Szczególnie ważnym osiągnięciem 2011 roku jest dla mnie współpraca z rewelacyjną producentką muzyki elektronicznej Anną Sudą (która występuje jako An On Bast). Po ośmiu miesiącach wytężonej pracy ukończyliśmy mający się ukazać w lutym br. album, prezentujący zupełnie nowatorskie podejście do kwestii stosowania urządzeń przetwarzania dźwięku trąbki w elektronicznej muzyce improwizowanej.

W podobnym duchu nagrywałem w Londynie nowy materiał z perkusistą i producentem Bartkiem „Sabio” Janiakiem w jego autorskim projekcie Vital Kovatch w maju zeszłego roku.

JF: Jakie masz teraz plany?

MF: Pierwsza połowa tego roku to czas promocji płyty MF Trio „Solar Ring” oraz premiera i trasa koncertowa promująca płytę projektu An On Bast & Maciej Fortuna. Latem odbędzie się europejska trasa koncerto¬wa zespołu Ernst Bier & Mack Goldsbury Group. Jesienią dalszy ciąg promocji wydanych w tym roku płyt z koncertami w Europie i USA włącznie. Ponadto obrona doktoratu i wiele nowych ciekawych wyzwań artystycznych, o których można poczytać na bieżąco na stronie www.maciejfortuna.pl.

Rozmawiał: Marcin Piątyszek

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm