Wytwórnia: Mack Avenue
It’s
Time to Come Home
Hargrove
When the Days Were Different
For Art’s Sake
What
Was That?
Soldiers of the Fields/Soldats des champs
Sounds from the
Ancestors
It’s Time to Come Home (Original)
Muzycy:
Kenny Garrett, saksofon altowy; pianino elektryczne, śpiew; Vernell Brown,
fortepian; Johnny Mercier, fortepian, organy; Maurice Brown, trąbka; Dreiser
Durruthy, Dwight Trible, Linny Smith, Jean Baylor, Chris Ashley Anthony,
Sheherazade Holman; Pedrito Marquez, śpiew; Corcoran Holt, kontrabas; Lenny
White, Ronald Bruner, perkusja; Rudy Bird, instr. perkusyjne
Recenzja opublikowana w Jazz Forum 10-11/2021
Kto
pamięta niekończące się tańce i śpiewy, do których kilka lat temu Kenny Garrett
zaprosił na estradę publiczność Jazzu nad Odrą, ten wie, że ma uwielbiany w
Polsce artysta smykałkę do wodzirejstwa i wybacza mu się każdą ekstrawagancję. Jego
najnowszy repertuar, wyobrażam sobie, ma w sobie większy rozrywkowo-wspólnotowy
charakter niż wszystko, co niegdysiejszy, humorzasty alcista Milesa nagrał do
tej pory. Postrzegam to jako zapowiedź nieziemskiej frenezji, kiedy tylko
jazzowe spędy na dużą skalę znowu będą możliwe.
Dobra energia wypełnia ten album od pierwszej do ostatniej chwili, a recenzent
ma zadanie łatwiejsze niż zwykle. Jakość i rozmach gwarantują nazwiska
wspomniane w książeczce (niech nikogo nie zmyli imponująca liczba wokalistów –
nie ma tu, literalnie, żadnej „piosenki”; ludzkie głosy służą tu za porywająco
wykorzystany wspomagacz melodii). Odczucia słuchacza idealnie pokrywają się z
opisem przygotowanym przez dział prasowy wytwórni: tradycja jazzowa łączy się
tu z R&B i gospel, których to młody Garrett nasłuchał się w rodzinnym Detroit.
Do tego echa czarnej muzyki z dosłownie każdego zakątka świata, ze szczególnym
naciskiem na Karaiby.
Mnie szczególną frajdę sprawił cytat z A Love Supreme zgrabnie wpleciony w utwór Hargrove, dedykowany rzecz jasna przedwcześnie zmarłemu gigantowi trąbki. I w ogóle, wszystko mi się tu podoba, bo płyt z jazzem zrobionych z taką lekkością i precyzją, a przy tym spontanicznych i niezdominowanych przez improwizujące w nieskończoność ego lidera (wyjątkiem jest coltrane’owski w duchu, bezkompromisowy numer What Was That? jako kulminacja zestawu), ze świecą szukać. Nie żebym miał coś przeciwko twórczości egotycznych wirtuozów – bo przecież wcześniejsze płyty Garretta też bardzo lubię – ale tak się składa, że piszę tych kilka słów w słoneczne, wrześniowe popołudnie, po smacznym obiedzie i w nastroju afirmującym urodę życia.
Autor: Adam Domagała