Wytwórnia: Sony Legacy 88751 67052
But Not for Me;
Somebody Loves Me;
omeone to Watch Over Me;
Let’s Call
the Whole Thing Off;
It Ain’t Necessarily So;
I Got Rhythm;
Love is Here
to Stay;
They All Laughed;
Embraceable You;
They Can’t Take That Away from Me;
Summertime
Muzycy: Willie Nelson, śpiew, gitara akustyczna; Bobbie Nelson, Hammond B-3, fortepian; Matt Rollings, fortepian, Hammond B-3, Wurlitzer; Dean Parks, gitary; Mickey Raphael, harmonijka; Cyndi Lauper, Sheryl Crow, śpiew; i inni
Recenzję opublikowano w numerze 4-5/2016 Jazz Forum.
Wielki bard country drwi sobie z upływu lat
i bez pośpiechu spłaca długi zaciągnięte u twórców „wielkiego
amerykańskiego śpiewnika”. Teraz są to bracia Gershwinowie, a repertuar
tej płyty to marzenie większości wokalistów – od chwytającego za serce But
Not for Me, po nieco mroczne
Summertime. Mamy tu jedenaście utworów należących do najlepszych
piosenek XX wieku. Willie Nelson śpiewa w ów naturalny, bezpretensjonalny
sposób, który charakteryzuje cały jego dorobek, ale wartość tej wokalistyki
leży w niuansach – w cudownej frazie, w swingu, jakiego mógłby mu
pozazdrościć niejeden muzyk jazzowy. A wreszcie w emocjach
i barwie. Takie potraktowanie standardów z pewnością przekonałoby
samych Gershwinów, choć stworzyli wszystkie te cuda na potrzeby broadwayowskiej
sceny teatralnej.
Muzycy, którzy wzięli udział w nagraniu albumu, to po części instrumentaliści znani z nagrań i występów jego grupy The Family, m.in. grająca na organach siostra Bobbie Nelson. Wiodącą rolę na tej płycie odgrywa dwóch wirtuozów – gitarzysta Dean Parks i harmonijkarz Mickey Raphael, ale nie nadużywają oni roli solistów, dobrze rozumiejąc swoje miejsce w zespole długowłosego osiemdziesięciodwulatka. A gra sekcji to poezja. Tak grają amerykańscy mistrzowie i nie ma wiele podobnych zespołów. Przychodzi na myśl grupa akompaniująca od lat Dylanowi, a z młodszych składów choćby muzycy, z jakimi współpracuje Norah Jones (także w ramach projektu The Little Willies). To jest granie ze swingiem i z „wyczuciem”, muzykowanie, w którym największy wirtuoz gra najmniej dźwięków. Granie, w którym pauza ma większe znaczenie od błyskotliwego przebiegu, liczy się oddech i przestrzeń. Willie Nelson ma w sobie przestrzeń prerii.
Zwyczajowo już na podobnych albumach pojawiają
się duety. Ich rola nie polega na „przełamaniu monotonii”, bo monotonii nie ma
tu żadnej i samego solisty możnaby słuchać z takim składem znacznie
dłużej. To raczej wprowadzenie nowych kolorów, innej energii, ale przede
wszystkim samego pierwiastka kobiecego, który wzbogaca piosenki, czego dowodzą
najlepiej dwie zaproszone artystki. To, że niezawodna jak zawsze Sheryl Crow
zmysłowo odnajdzie się w duecie Embraceable You, nie dziwi.
Prawdziwym przebojem jest natomiast piosenka Let’s Call the Whole Thing Off,
zaśpiewana przez Nelsona w duecie z Cyndi Lauper. Są w niej
urocze „pułapki artykulacyjne” (wymowa amerykańska kontra wymowa brytyjska,
a także szereg regionalizmów), na których zbudowany jest przezabawny tekst
Iry Gershwina. Wokaliści radzą sobie z nimi brawurowo, a zabawa jest
przednia – przypomina się radosna interpretacja Louisa i Elli.
I ostatnia refleksja, bo jedno z nowych nagrań szczególnie prowokuje do porównań. Willie Nelson nagrał już wcześniej album ze standardami, popularną płytę „Stardust” (1978). Znalazł się na niej klasyczny temat braci Gershwinów Someone to Watch Over Me. Proponuję porównać nagrania, które dzieli niemal czterdzieści lat. I zastanowić się nie nad upływem czasu, ale… nad jego całkowitym brakiem.
Autor: Daniel Wyszogrodzki