Wytwórnia: Blue Note 4712598 (dystrybycja Universal)
Flying Over the Odra Valley;
Gardner;
Lark;
River;
Invitation;
Wild Man Dance
Muzycy: Charles Lloyd, saksofon tenorowy; Gerald Clayton, fortepian; Joe Sanders, kontrabas; Gerald Cleaver, perkusja; Sokratis Sinopoulos, lira; Miklos Lucaks, cymbały
Recenzję opublikowano w numerze 6/2015 Jazz Forum.
Charles Lloyd, stary odkrywca młodych lwów, dream teams leader, człowiek-brzmienie, tańczący derwisz jazzu środka, bezkompromisowy poszukiwacz zaginionej muzyki i świadomy postmodernista otrzymał propozycję do odrzucenia. Na szczęście dla nas nie odrzucił, przyjął, podjął się i wykonał. Napisał na zamówienie Piotra Turkiewicza, dyrektora wrocławskiego festiwalu Jazztopad, jazzową suitę koncertującą i – jak się później okazało – koncertową na kwartet jazzowy i europejskie (sic!) instumenty etniczne.
Jak wykonał zadanie słychać na płycie „Wild Man Dance” wydanej w tym roku przez Blue Note – the finest jazz since 1939, co wszem i wobec wiadomo. Słychać koncert, który odbył się w Filharmonii Wrocławskiej im. Witolda Lutosławskiego 24 listopada 2013 w ramach jubileuszowego X Jazztopad Festival (byłem tam, lucky me!). Dumny jestem jak paw, bo to moje miasto, moja filharmonia, mój Jazztopad, a jeszcze pierwsza piosenka nazywa się Flying Over the Odra Valley, i to wszystko, ta cała piękna muzyka wydana jest przez Blue Note, czyli najwyżej.
Synkretyczne połączenie jazzu sensu stricto (doskonały kwartet jazzowy) z potężnym ładunkiem etnicznym (doskonały węgierski cymbalista i doskonały grecki lirnik). Nieprawdopodobny pianista Gerald Clayton (notabene syn utytułowanego basisty i dyrygenta – Johna), zachwycająca pulsującą jazzowością jedność basu Joe’ego Sandersa i bębnów Geralda Cleavera, niewiarygodnie na miejscu i nieoczekiwanie bardzo potrzebne cymbały Miklosa Lucaksa i lira Sokratisa Sinopoulosa, a nad tym wszystkim fruwający w wielkopańskim stylu libero pan dyrektor, sprawca tej fiesty, Charles Lloyd.
Jak gra Charles Lloyd – wiadomo, wiadomo też, że pisze fantastyczne kawałki grane od lat przez resztę jazzowego świata. Wiadomo też, że zawsze miał świetną rękę do doboru muzyków w zespole. Ale nie spodziewałem się tak szerokiej i odkrywczej fantazji instrumentatorskiej. Trzeba było przecież tę nigdy nie zagraną, a dopiero co skomponowaną muzykę usłyszeć w głowie i w sercu, w takim, a nie innym brzmieniu i dobrać dla niej takie, a nie inne instrumenty, których na świecie jest do wyboru więcej niż żeńskich zgromadzeń zakonnych. Instrumenty same nie grają i trzeba było znaleźć ludzi, którzy obsłużą je w sposób oczekiwany przez kompozytora, bo mamy tu do czynienia z kompozycją, a nie „songwritingiem”.
Pamiętam tę ciszę po koncercie, kiedy już było wiadomo, że następnego bisu nie będzie. Radosną, pogodną ciszę pełną zapamiętanej muzyki, puchatego piękna, pewności przeżytego dobra i nadziei na następne. Thank you, Charles Lloyd! Come back soon!
Autor: Piotr Baron