Aktualności

Gregory Porter

Katowice
12.10.2017, NOSPR

Gdynia
15.10.2017, Arena

Warszawa
16.10.2017, Opera Narodowa

Kup Bilety





Gregory Porter – Jestem dzieckiem jazzu

Paweł Urbaniec



Amerykański wokalista wystąpi w październiku na trzech koncertach w Polsce! W rozmowie z JAZZ FORUM opowiada o swoich początkach i największych inspiracjach.

Gregory Porter, który od kilku lat postrzegany jest jako najwybitniejszy na świecie wokalista jazzowy, był nadzwyczajnym gościem tegorocznej gali rozdania Fryderyków, która miała miejsce 26 kwietnia w Teatrze Polskim w Warszawie. Zaś tydzień wcześniej koncertował ze swoim zespołem w klubie Wytwórnia w Łodzi. Właśnie w drodze na ten koncert zatrzymał się na chwile w Warszawie i wtedy mieliśmy okazję do rozmowy z wielkim amerykańskim artystą. Będzie takich sposobności pewnie więcej, bo jeszcze tej jesieni Gregory Porter powróci do Polski na koncerty w Katowicach, Gdyni i… Warszawie.

JAZZ FORUM: Początek Twojej przygody z muzyką to występy w chórze kościelnym. Czego Cię to nauczyło?

GREGORY PORTER: Myślę, że szczerości w wykonywaniu muzyki i przekazywania innym swoich emocji. Śpiewałem za każdym razem, kiedy byłem w kościele, myślę, że jakieś trzy albo cztery razy w tygodniu. Pojąłem przekaz, który niesie ze sobą muzyka gospel. Nie mam tutaj na myśli religijnego posłannictwa, ale raczej ogólne zasady moralne, którymi kieruję się życiu. Muzyka niosąca ze sobą ważną życiową lekcję zawsze była dla mnie najbardziej interesująca. Chciałbym, aby moja twórczość również taka była.

JF: Dlaczego jazz? Masz taki glos, że mógłbyś się odnaleźć w niemal każdym gatunku.

GP: Jazz to niejednoznaczna droga. Tę sztukę można tłumaczyć wielorako. To nie elektroniczna muzyka taneczna, w której dokładnie wiesz, czego się spodziewać. Identycznie jest, jeśli chodzi o hip-hop czy house. Ta muzyka może być wieloznaczna, ale jej ogólne postrzeganie jest ograniczone. Kiedy myślisz o śpiewie Elli Fitzgerald i muzyce Wayne’a Shortera, nie musisz być ekspertem, by wiedzieć, że to dwa zupełnie różne gatunki. Nie sposób jednak nie zauważyć między nimi pewnego podobieństwa – to, co ich łączy, to wolność. W muzyce to właśnie ona jest dla mnie najważniejsza.Staram się czerpać jak najwięcej z niezmierzonej mądrości ojców założycieli jazzu, bluesa i muzyki soul. Jestem dzieckiem jazzu i staram się wprowadzać do swojej twórczości wiedzę, którą przekazali mi moi mistrzowie. Środowisko jazzowe to wielka rodzina składająca się z ojców i ich dzieci. Łączę rzeczy, których mnie nauczyli, poprzez swoją muzykę staram się je kultywować.

JF: Cały czas inspirujesz się muzyką swoich idoli sprzed lat?

GP: Nieustannie wzoruję się na dawnych mistrzach. Są wśród nich Nat King Cole, Bill Withers, czy Marvin Gaye. Nie można zapomnieć o takiej historii. Wciąż są w mojej głowie, kiedy komponuję. Nigdy nie przestali być dla mnie ważni.

JF: Jak powstają Twoje utwory? Piszesz je sam, czy współpracujesz z całym zespołem?

GP: Pisanie piosenek i nagrywanie do nich muzyki jest wysiłkiem wymagającym współpracy. Piszę utwór samodzielnie, ale potrzebuję muzycznej ekspresji członków zespołu, ich sugestii i szczerej opinii. Niczego im nie dyktuję. Zachęcam ich jednak do pójścia w kierunku, który chciałbym obrać. Mam pewien plan, staram się go zrealizować i zobaczyć efekty. Czasem jestem niemal pewien tego, jak ma wyglądać dana kompozycja. Wtedy po prostu wiem,
w jaki sposób ma się rozwinąć grany przeze mnie utwór. To niesamowicie interesująca chwila. W takich momentach staram się przyhamować nieco swoich kolegów i zachęcić ich do swojej wizji. To nie jest żądanie, ale jedynie zachęta, propozycja. Jeśli przez wiele lat pracujesz z jednym zespołem, taki proces tworzenia jest bardzo wygodny, znacie się doskonale, wiecie, czego się spodziewać. Nie można zapomnieć jednak, że pisanie muzyki to wspólny wysiłek, w który wkład powinien mieć każdy członek zespołu, nie tylko ja.



JF: Potrzebni są do tego przyjaciele w zespole?

GP: Według mnie tak, bo taki efekt można uzyskać tylko dzięki współrozumieniu. Wiesz, na co ich stać i co mogą dodać od siebie w trakcie procesu tworzenia muzyki. To duży komfort.

JF: Mówi się, że debiutancki album jest najważniejszy. Czy Twój ma dla Ciebie ważne miejsca w sercu?

GP: Oczywiście, że ten album jest dla mnie istotny, ale czy jest moją najważniejszą płytą? Gdy został wydany na pewno tak było, ale z czasem moje ulubione utwory się zmieniają. Myślę, że albumem najbliższym mojemu sercu jest „Be Good”. Pierwsza płyta jest dla mnie ważna, ponieważ wtedy wyszedłem z cienia wyrażając siebie i pierwszy raz krzycząc do całego świata „to ja!”. Pokazałem swoją sylwetkę i możliwości, które we mnie drzemią. Wiązało się z tym duże ryzyko, bo kilka moich oryginalnych utworów okazało się nie przemawiać do części odbiorców. Tworzenie czegoś popularnego jest dobrym sposobem na debiut, ale ja chciałem zaprezentować coś indywidualnego i zobaczyć, co się wydarzy. Rzeczą, na którą zwróciło uwagę wielu ludzi, był fakt, że posiadałem charakterystyczny styl pisania i wykonywania muzyki. To wyróżniło mnie spośród innych.

JF: Twoja sława przyszła błyskawicznie. Dużo czasu upłynęło, zanim przywyknąłeś do popularności?

GP: Cały czas nie mogę się przyzwyczaić do podróżowania przez trzysta dni w roku, bo robię to dopiero od jakichś sześciu czy siedmiu lat. To jednocześnie męczące i satysfakcjonujące. Sława i sukces to rzeczy, do których trudno przywyknąć. Potrzebny jest czas. Ja chyba jeszcze trochę go potrzebuję. (śmiech)

Od debiutu minęło wiele czasu, sporo się wydarzyło. Poznałem wielu moich idoli, miałem zaszczyt zjeść obiad w domu Quincy’ego Jonesa. Niesamowite, prawda?! Jest bardzo ciepłą i wielkoduszną osobą. Jestem zafascynowany miejscami i ludźmi, których mam szansę poznać dzięki muzyce. To wielki dar, którego doświadczam każdego dnia.

JF: Cały czas interesujesz się sportem?

GP: Wadą częstego podróżowania jest to, że nie mogę być lojalny wobec żadnej drużyny. Przez to nie jestem na bieżąco z aktualnymi wydarzeniami sportowymi. Chłopaki z mojego zespołu mają na telefonach specjalne aplikacje, dzięki którym mogą obejrzeć mecz i sprawdzić wyniki. Ja często odpuszczam oglądanie i zdarza mi się pomylić trwające sezony. (śmiech) Moim największym hobby jest teraz muzyka, natomiast moim nowym sportem stało się podróżowanie.



JF: Dostałeś wiele nagród, w tym Grammy. To na pewno napędza Cię w dalszej pracy. Potrzebujesz takich motywacji?

GP: Grammy to niezwykle ważna nagroda. To, że kilkakrotnie ją otrzymałem, jest dla mnie wielkim zaszczytem. Z pewnością jest także wyznacznikiem sukcesu. Nie daje mi jednak ani dodatkowej energii do pracy, ani prawa do pouczania innych. Kocham muzykę i będę się jej poświęcał tak długo, jak tylko starczy mi sił.

JF: Wydałeś koncert z Berlina. Nagrywaliście kilka koncertów na tej trasie i wybraliście najlepszy, czy od początku zakładaliście, że na krążku pojawi się występ ze stolicy Niemiec?

GP: Wybór najlepszego występu to standardowy sposób. My zrobiliśmy to inaczej. Rozstawiliśmy kamery i nagraliśmy cały koncert. To zaledwie migawka wydarzeń, które działy się podczas trasy. Po prostu sfilmowaliśmy to konkretne show. Odnieśliśmy duży sukces w Niemczech, zagraliśmy tam wiele wspaniałych koncertów. Dlatego postanowiliśmy nagrać jeden z nich
i wydać na płycie.

JF: Świadomość nagrywania koncertu była dodatkowym stresem?

GP: Jedynym stresem i niedogodnością podczas występu były lampy, które świeciły mi prosto w twarz. Pojawiły się ze względu na nagranie, nie spodziewałem się ich. Kiedy robiliśmy próbę dźwięku nie było żadnych świateł, a kiedy wyszedłem na scenę w czasie koncertu było bardzo jasno. Cała reszta okazała się komfortowym przeżyciem. Nieodczuwanie stresu podczas koncertu jest dla mnie niezwykle ważne.

JF: Cały czas mieszkasz w Kalifornii?

GP: Tak. Po trzynastu latach mieszkania na Brooklynie dobrze jest mieć więcej przestrzeni.



JF: Nie słyszałem o kalifornijskiej scenie jazzowej. Przeprowadzka do Nowego Jorku była koniecznością?

GP: Nowy Jork pomógł mi uwierzyć w siebie i rozwinąć się muzycznie. To tam zrozumiałem, że dzięki muzyce mogę dotrzeć wszędzie! Uważam, że moje życiowe doświadczenie i rzeczy, których nauczyłem się w rodzinnym mieście, pomogły mi w zderzeniu z syntezą Brooklynu i Harlemu. Zostałem wystawiony na próbę i spotkałem wielu wybitnych artystów, którzy pomogli mi w aklimatyzacji – jak choćby Wyntona Marsalisa. Początkowo występowałem
w niewielkich klubach, a dzięki niemu przeniosłem się na dużo większą scenę i zaśpiewałem z jego orkiestrą. Był to dla mnie ogromny zastrzyk pewności siebie.

Poznałem wielkich ludzi, między innymi Jona Hendricksa z tria Lambert, Hendricks & Ross. Przyszedł do mnie po jednym z moich występów w maleńkim klubie jazzowym w dzielnicy Harlem. Sama jego obecność dała mi mnóstwo satysfakcji i zachęciła do dalszej pracy. Spotkanie z nim i innymi wielkimi postaciami jazzu jeszcze bardziej budowało zaufanie do własnych możliwości. Wielką radość sprawiał mi fakt, że nie tylko wokaliści przychodzili na moje występy. Wśród artystów, którzy obserwowali moje koncerty, byli pianiści, jak choćby wybitny Harold Mabern, ale także saksofoniści czy perkusiści. Czułem się przez to dobrze. Dawało mi to mnóstwo dodatkowej energii, która w tamtym czasie była niezbędna! 

Rozmawiał: Paweł Urbaniec





  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm