Aktualności
fot. Filip Błażejowski

Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM
4-5/2022




Janusz Majewski nie żyje!



W dn. 10 stycznia 2024 roku zmarł w wieku 92 lat Janusz Majewski – jeden z najwybitniejszych reżyserów filmowych, autor m.in. kultowych dokumentów związanych z polskim jazzem, scenarzysta, pisarz, autor książek, wykładowca. Rozmowę z Januszem Majewskim o jego fascynacjach jazzowych opublikowaliśmy w JAZZZ FORUM 4-5/2022.

JAZZ TO DRUGA POŁOWA MOJEGO ŚWIATA
Paweł Brodowski

Janusz Majewski – legenda, arystokrata i dżentelmen polskiego kina, jeden z najwybitniejszych reżyserów filmowych, scenarzysta, pisarz, autor książek, wykładowca. Do jego filmów muzykę komponowali Andrzej Kurylewicz („Zabawa”, „Sublokator”, „Lekcja martwego języka”), Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz („Zaklęte Rewiry”, „Słona róża”, Tomasz Stańko („Mała matura”), Wojtek Karolak („Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy”). A on nakręcił o nich kultowe dokumenty: „Opus Jazz” 1963) i  „Jazz in Poland” (1964), a po latach, te fascynacje zwieńczył klamrą „Jazz Outsider” (2022).

O tych właśnie jazzowych fascynacjach, które towarzyszą mu od młodzieńczych lat, rozmawiam z Januszem Majewskim na spotkaniu w jego mieszkaniu na warszawskim Mokotowie.


Janusz Majewski u siebie w domu
fot. Paweł Brodowski

JAZZ FORUM: Panie Januszu, w tym roku obchodzić Pan będzie 91. urodziny. To piękny wiek. Jest Pan wciąż aktywny i tworzy wspaniałe dzieła. Pana ostatnie dwa filmy związane są z jazzem. Kiedy zaczął Pan interesować się tą muzyką?

JANUSZ MAJEWSKI: W roku 1947 czy 1948 zobaczyłem „Serenadę w Dolinie Słońca” z Glennem Millerem, to chyba był ten moment fascynacji.

JF: Wszyscy jazz fani tamtego pokolenia przywołują ten film jako moment wielkiego olśnienia.

JM: Sam film był dosyć głupi… taka historyjka, komedia, właściwie pretekst do tego, aby pokazać muzyków. To było głównym celem tego filmu – żeby muzycy wystąpili kilka razy, ale „fabułka” była naiwna. Jest wojna, przypływa statek z uciekinierami, wysiada dziewczynka, a orkiestra zgłosiła się gdzieś, żeby się nią zaopiekować. Tą dziewczynką była, wtedy bardzo znana, sławna łyżwiarka i potem aktorka filmów familijnych Sonja Henie. A ponieważ mają kontrakt w narciarskim ośrodku w górach, zabierają ją ze sobą. Jest oczywiście jakiś głupi romans, jej występy, komediowe sceny, ale od czasu do czasu grają muzycy i to jest wspaniałe. Właściwie, wszystkie utwory, które oni prezentują są, jak okazało się później, standardami, które słyszeliśmy w różnych wykonaniach. Słuchamy ich do tej pory. Największe wrażenie robiło to, że w filmie występował Glenn Miller, który już wtedy nie żył, bo zaginął podczas lotu z Anglii do Francji nad Kanałem La Manche w ostatniej fazie wojny. Żadnego innego filmu nie widziałem tyle razy. Obejrzałem go jedenaście razy!

JF: Miał Pan już wtedy kolegów, którzy interesowali się jazzem?

JM: Miałem dwóch, trzech, którzy też nasłuchiwali zachodnich rozgłośni radiowych. Pamiętam, byłem już wtedy na architekturze i kiedyś, gdzieś na korytarzu uczelni spotkałem takiego maniaka jak ja, i on mówi: „Słyszałem fantastyczny utwór, mam go głowie i zaraz ci go zagwiżdżę”. Zagwizdał i proszę sobie wyobrazić, że usłyszał to jakiś zetempowiec i zrobił z tego aferę. Wezwali tego mojego kolegę, zrobili sąd koleżeński i zarzucali mu, że on słucha wrogich stacji, bo skąd on może znać taką muzykę. A jakiś inny zetempowiec po prostu podsłuchał naszą rozmowę i na niego doniósł. A jeden profesor, który został wezwany na ten sąd, powiedział: „No dobrze, ale skąd kolega wie, że to, co tamten gwizdał, było z wrogiej stacji, to znaczy, że kolega też jej słucha”. Tak się przeraził, że zaczął symulować atak padaczki. Sprawę umorzyli.

JF: Jest Pan ledwie trzy lata młodszy od Jerzego „Dudusia” Matuszkiewicza, który pochodził z tych samych stron co Pan.

JM: „Duduś” urodził się w Jaśle, a potem mieszkał we Lwowie. Nie znaliśmy się wtedy. Poznaliśmy się dopiero w Krakowie. Bo oni ze swoją rodziną, tak samo jak my, po wyrzuceniu ze Lwowa, razem z pierwszą falą, przenieśli się do Krakowa.

Kiedy zdałem już maturę i zacząłem chodzić na architekturę, to idąc z mojego domu, zawsze przechodziłem przez ulicę, która do dzisiaj nazywa się Sienkiewicza i zawsze słyszałem, że na parterze ktoś ćwiczy na klarnecie. Było uchylone okno – grał albo na klarnecie albo na saksofonie. Przechodziłem, czasem się zatrzymywałem, ale nigdy nie było widać, kto to jest. No i na pierwszych Zaduszkach Jazzowych w Krakowie, na które udało mi się dostać, słyszę to samo brzmienie i widzę faceta, który gra. Jak już się poznaliśmy, to zapytałem: „Dudek, mieszkałeś na Sienkiewicza?” – „Mieszkałem”.

JF: A więc był Pan na pierwszych Zaduszkach.

JM: Byłem. To było w jakiejś szkole, na peryferiach, w sali gimnastycznej. Oczywiście w atmosferze konspiracji, bo przecież nie wolno było wtedy grać i urządzać takich imprez. Nie do końca pamiętam, jak ja się tam w ogóle dostałem.

Do mojej szkoły – gimnazjum Sobieskiego, rok niżej ode mnie, chodził Trzaskowski. Andrzej zagrał na imprezie, którą zorganizowaliśmy z okazji matury i zagrał świetnie. Teraz to się nazywa studniówka. Zorganizowaliśmy taki występ, wzorując się słynnym kabarecie Siedem Kotów, który w Krakowie założył Gałczyński – myśmy to z zachwytem oglądali. I Andrzej wystąpił solo, zagrał kilka standardów.

Prawdopodobnie dzięki temu wydarzeniu poznałem środowisko „Przekroju” i redaktora Mariana Eilego, który jeździł za granicę i przywoził płyty. I potem w domu u Fersterów były odsłuchy tych płyt. A potem Fersterówna wyszła za Trzaskowskiego. Byłem tam ze dwa razy. Przychodziło niewielu gości, osiem, dziesięć osób. Czułem się nobilitowany, że mnie tam dopuścili. I, prawdopodobnie dzięki temu znalazłem się na Zaduszkach. To był pierwszy raz, kiedy słyszałem jazz na żywo. Bo zawsze słuchałem go z radia, z płyt albo w filmie.

Potem poszedłem do Szkoły Filmowej w Łodzi. W Szkole na potańcówkach grali Melomani. To było w willi pofabrycznej, bardzo dużej i luksusowej. Na co dzień była tam sala, w której odbywały projekcie filmów szkolnych albo przywiezionych. A jak miała być potańcówka, to wynosili krzesła i pod ekranem stawiali podium, na którym grali Melomani.

JF: Czy był tam wtedy Polański?

JM: Tak, ze mną na jednym roku. Do Szkoły Filmowej dostałem się akurat na ostatnim roku architektury, robiąc dyplom. Zdałem egzamin na wydział operatorski i od razu dostałem urlop dziekański, żeby dokończyć dyplom na architekturze, więc przyszedłem tam dopiero na drugi semestr. Polański już tam był, już szalał i rządził. Ponieważ on też przyjechał z Krakowa, od razu się dogadaliśmy.

Początkowo mieszkałem w akademiku, ale tam było tak potwornie, że od razu poszukałem sobie jakiegoś pokoju. Mieszkałem tam dwa lata, a potem rodzina, od której go wynajmowałem, potrzebowała go i musiałem się wynieść. Wtedy Polański zaproponował, żebym wprowadził się do niego. On wynajmował wtedy duży, piękny pokój, u takiego profesorstwa, w przedwojennej, wspaniałej kamienicy. A ponieważ jego ojciec miał w Krakowie biznes – tzw. prywatna inicjatywa, robił krawaty i drobiazgi męskie, dobrze zarabiał – to Romek miał stałe zasilenie.

W pokoju miał ogromny tapczan, taki 2x2 metry, a na suficie zamontował… lustro, ponieważ chciał tam urządzać imprezy damsko-męskie. Kiedy mnie zaprosił, musieliśmy spać razem na tym szerokim tapczanie i rolowaliśmy kołdrę, żeby położyć ją między nami, na wszelki wypadek, żeby nam nic głupiego w nocy nie strzeliło do głowy. (śmiech)

Naszym rytuałem było, że ten, który pierwszy przychodził do domu, czeka na tego drugiego, żeby go nastraszyć. Romek właził na szafę i skakał na mnie. Coś z tego rytuału zostało w jego filmie „Nieustraszeni pogromcy wampirów”.

Jeśli chodzi o muzykę, to nie przejawiał jakichś wyjątkowych zainteresowań, aczkolwiek do swojej etiudy „Dwaj ludzie z szafą” zaprosił Komedę, który mu napisał muzykę, zresztą bardzo dobrą.

JF: Jeszcze wcześniej nakręcił etiudę „Rozbijemy zabawę”.

JM: W tym filmie ja skaczę do basenu. Niby uciekam przed chuliganami – to było wymyślone wcześniej. Miałem jakąś maskę na głowie i w ubraniu skaczę do basenu. Ale ten basen w rzeczywistości to była sadzawka, taka fontanna, w której prawie nie było wody. Że ja sobie wtedy głowy nie rozbiłem, to chyba tylko przez adrenalinę i bycie na lekkim gazie.

JF: To byli prawdziwi chuligani?

JM: Prawdziwi. Oni byli zamówieni. Romek ich namówił, wytłumaczył, o co chodzi i powiedział, że mają nie udawać, tylko naprawdę bić.

JF: I wy jako studenci nie wiedzieliście o tym?

JM: Ja wiedziałem, bo tam było kilka epizodów, które były zaaranżowane. Ale zdecydowana większość nie wiedziała, myślała, że to prawdziwy napad chuliganów. To był właśnie przejaw temperamentu i szaleństwa Polańskiego. Nie było dnia, żeby czegoś nie wymyślił.

JF: Po Zaduszkach zaczął Pan chodzić na koncerty jazzowe?

JM: Oczywiście. Mieszkałem, albo w Łodzi, albo w Krakowie, do którego jeździłem do rodziców. A do Warszawy nie miałem powodu, żeby jeździć. Natomiast, jak był jakiś koncert, to przyjeżdżałem z Łodzi. Pamiętam takiego saksofonistę – Walasek się nazywał. On wtedy był bardzo znany i dobry.


Kadr z filmu „Opus Jazz”, 1963: Andrzej Dąbrowski, Roman „Gucio” Dyląg, Andrzej Kurylewicz, Jan Ptaszyn Wróblewski i niewidoczny Wojtek Karolak

JF: Pana pierwszym filmem związanym z jazzem był chyba „Opus Jazz” z 1963 roku. Jak doszło do realizacji tego filmu?

JM: Za każdym razem to były jakieś prywatne związki. Z Andrzejem Kurylewiczem poznałem się jeszcze w Krakowie. On też był ze Lwowa. To był pierwszy sygnał, że coś nas łączy. A kiedy byłem już w Warszawie, a przyjechałem tu w 1960 roku, tośmy się odszukali i bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Zacząłem słuchać jego muzyki.

Wtedy zacząłem robić krótkie filmy w Warszawie w WFDiF na Chełmskiej, miałem już za sobą dyplom. I był taki konkurs na scenariusz krótkiego filmu antyalkoholowego, który wygrałem, a nagrodą było sfinansowanie tego filmu. Zrobiłem filmik będący połączeniem fabuły z dokumentem, a mianowicie – jest chłopiec, który zbiera butelki po wódce. I my z tym chłopcem jeździmy po Warszawie, po różnych lokalach, podwórkach i pokazujemy otoczenie, pod pretekstem zbierania butelek. Ale film zaczyna się od tego, że w studni jednego z warszawskich podwórek, ktoś spuszcza mu na sznurku z okna pustą butelkę. On ją bierze, gromadzi razem z innymi, potem je sprzedaje, a na końcu przywozi pełną butelkę, która na sznurku jedzie do góry.

Do tego filmu wziąłem Kuryla, żeby mi zrobił muzykę. I był to mój pierwszy film zawodowy i pierwszy z muzyką jazzową. Nazywał się „Zabawa”.

A równocześnie, kilka lat ode mnie starszy Kazimierz Karabasz robił wtedy bardzo słynny film „Muzykanci”. O zespole tramwajarzy, staruszków-emerytów – wspaniały! Kiedy go obejrzałem, pomyślałem, że trzeba zrobić taki film, ale z młodymi i z jazzem. Pokazać drugą stronę medalu, czyli – nowoczesny, na tamte czasy, jazz i ich, wszystkich młodych, świetnie ubranych. Tak powstał wtedy „Opus Jazz”. W Kwintecie Kurylewicza grali: Ptaszyn na saksofonie, Roman „Gucio” Dyląg na kontrabasie, Wojtek Karolak na fortepianie, Andrzej Dąbrowski na perkusji i sam Kuryl na trąbce, zresztą doskonale.

Film był kręcony w Wytwórni, w całkowicie dźwiękoszczelnym studiu nagrań, w idealnych warunkach dźwiękowych, bo wymyśliłem to tak, żeby grali na żywo. To miała być rzekoma próba tego nagrania. Robiliśmy to prawie tydzień.

JF: Muzycy są w tym filmie bardzo rozluźnieni, wszystko wygląda bardzo naturalnie. Kamera była ukryta?

JM: Nie, oni wiedzieli, że kręcimy. Gdybym teraz coś takiego robił, to zrobiłbym tak jak w „Jazz Outsiderze” na cztery kamery, dzięki czemu można wybrać najlepsze ujęcia. Tam miałem tylko jedną kamerę, więc powtarzaliśmy to, a oni wciąż grali ten sam utwór i wciąż Kuryl był niezadowolony. Takie było założenie, że musi grać jeszcze raz i jeszcze raz. Taka esencja została z tego wyciągnięta i tak powstał „Opus Jazz”.

Rok później przyjechał słynny wtedy niemiecki krytyk Joachim-Ernst Berendt. Najprawdopodobniej widział „Opus Jazz” i zgłosił się do Wytwórni, która skierowała go do Pagartu. Taka była kolejność, najpierw Pagart zawierał umowę – w tym przypadku z nim, potem z Wytwórnią. I tak na zamówienie Pagartu, ale dla Berendta powstał film „Jazz in Poland”, też w Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych.

Nagranie trwało około tygodnia i również kręcone było jedną kamerą. Nie było wtedy kamer! Do tego musiała to być kamera dźwiękoszczelna, bo Berendt też chciał, żeby to były nagrania na żywo. Do tego zbudowaliśmy dekorację, którą zaprojektował Rosław Szaybo – taką estradę w hali przy Chełmskiej, żeby był taki niby koncert, ale publiczności nie było. Berendt nie chciał publiczności, żadnych reakcji, niczego. Miał jakąś swoją formułę i według tej formuły mieliśmy to zrobić.

Pamiętam nawet, że chyba w miesięczniku „Jazz” ukazała się recenzja, w której autor napisał, że taki statyczny ten koncert, że można było zrobić jakieś operatorskie szaleństwa i ja nawet listem odpowiedziałem na to, dlaczego nie można było tego zrobić. Ta kamera była nieruchoma, to była wielka szafa, jeżdżąca na kółkach.

Notabene, zamówiłem wtedy krando kamery, żeby można było wykonywać nią jakieś ruchy i kiedy został dostarczony, byłem taki szczęśliwy. I nagle przychodzi dyrektor Wytwórni i mówi: „Panie Januszu, ja bardzo pana przepraszam, ale Aleksander Ford zadzwonił, że on potrzebuje koniecznie ten kran i ja muszę panu go zabrać”. Ja się oczywiście stawiałem, co mnie to obchodzi, przecież ja też tu kręcę. No ale Ford to jest Ford – musiałem oddać.

JF: Scenariusz – Berendt, reżyseria – Majewski. Jaka była różnica między tymi funkcjami?

JM: Berendt był dobrze przygotowany, niektórzy z muzyków występujących w filmie grali u niego wcześniej, bo on jeżdżąc po Europie przyjeżdżał do Polski na audycje. Z jakimiś muzykami, nie ze mną, skonsultował, które zespoły ma zaprosić do realizacji „Jazz in Poland”, a ja dostałem gotową listę.

JF: Czyli był pan łącznikiem pomiędzy scenarzystą a całą ekipą filmową.

JM:Ja mogłem tylko układać i projektować ujęcia. Słuchając wcześniej utworu, projektuje się, gdzie i jakie momenty trzeba wyeksponować.

JF: I zespoły wykonywały te utwory kilkukrotnie?

JM: Oczywiście, jeden utwór był grany co najmniej 10 razy.

JF: To jest niezwykle cenny dokument. Przypomnijmy, że grała w tym filmie cała ówczesna czołówka: Warszawscy Stompersi, Kwartet Zbyszka Namysłowskiego, Kwartet Komedy, Kwintet Andrzeja Trzaskowskiego, Polish Jazz Quartet z Ptaszynem, Karolakiem „Guciem” Dylągiem i Andrzejem Dąbrowskim, Bossa Nova Combo i All Stars z Kurylewiczem i „Dudusiem” Matuszkiewiczem. Muzyka wspaniała, a zdjęcia to prawdziwy majstersztyk.

JM: Jeśli chodzi o jakość zdjęć, to w „Opusie” były fantastyczne zdjęcia, bo operator był bardzo dobry. W przypadku „Jazz in Poland” to były bardziej zdjęcia telewizyjno-teatralne. Ale zarejestrowały ludzi, to o to chodzi. Dzisiaj cała wartość polega na tym, że widzimy ludzi, którzy już dawno nie żyją, a mamy perfekcyjny obraz i perfekcyjny dźwięk. Czarno-biały obraz jeszcze, niestety.

JF: Ale taka była epoka, a czarno-białe zdjęcia pasują nawet bardziej niż kolorowe.

JM: Tak. I powiem panu, że jak wszyscy zaczęli przestawiać się na kolor, to ja bardzo niechętnie to robiłem.

JF: Te trzy obrazy „Zabawa”, „Opus Jazz” i „Jazz in Poland” – to były pierwsze Pana filmy z muzyką jazzową, a potem zaczął Pan wprowadzać muzykę jazzową do swoich fabularnych produkcji.

JM: Jak zrobiłem swój debiut fabularny, to znowu wziąłem Andrzeja Kurylewicza do filmu „Sublokator”, do którego nagrał całą muzykę. A potem to w zależności od tematu. Trudno, żebym brał do „Królowej Bony” jazz, ale jeżeli rzecz była współczesna, to często wybierałem właśnie jazz.

Zrobiłem taki film „Mała matura” 10 lat temu i tam zaprosiłem Tomka Stańkę. Rzecz dzieje się w 1946 roku, po wojnie, w Krakowie. Jestgrupa chłopaków mających różne przygody. Była tam m.in. scena prawdziwa z życia – tuż przed maturą dwóch chłopaków zakłada tajną organizację podziemną, antykomunistyczną i organizuje napad na milicjanta, podczas którego zabiera mu broń. Uciekają z tą bronią. Jeden z nich wraca do domu i przyznaje się, co zrobił i rodzice od razu wywożą go do Rabki, a drugi – barykaduje się na podwórku domu. Milicjanci obstawiają wokół całą kamienicę, zabraniają mieszkańcom wychylać się przez okna, rano przystępują do szturmu i go zabijają.

Ja naprawdę widziałem, jak go wynoszą, bo to było na tyłach mojego domu. Opowiedziałem to wszystko w tym dramatycznym filmie, wiadomo z jakiej epoki, a Tomek Stańko napisał do tego swoją muzykę, która tam tak nieprawdopodobnie leży. Muzyka jest po prostu niebiańska.

JF: Muzykę do „Zaklętych rewirów” napisał „Duduś” Matuszkiewicz.

JM: 1973 rok. To był pierwszy film, jaki zrobiłem z „Dudusiem”. Nakręcony w Pradze, ale on muzykę nagrał tu, w Warszawie. Stylizacja na lata 30., pod Glenna Milera, trochę salonowo-knajpiane. W fabule jest Sylwester, więc musieli grać też bardziej tanecznie. Kiedy Amerykanie, w tym znajomy ambasador, który urządzał prywatnie pokazy świeżych filmów amerykańskich w domu, z kolacją, usłyszeli muzykę „Dudusia”, powiedzieli, że to jest taki polski Burt Bacharach.

A JAZZ FORUM spowodowało, że ja ten film nakręciłem w Pradze. Nie było mowy o tym, żeby w Polsce znaleźć przedwojenną, dobrą restaurację, bo wszystko było zdewastowane. Najpierw myślałem, że zrobię to w Budapeszcie, często tam bywałem i wiedziałem, że ich restauracje były dokładnie takie, jak przed wojną. Ale nie wiem dlaczego, przejeżdżaliśmy przez Pragę i wtedy zacząłem myśleć, żeby zrobić to z Czechami. Oni zaproponowali nam współpracownika, scenarzystę, ten jednak musiałby przeczytać książkę po polsku, na podstawie której kręciliśmy film. Na spotkaniu powiedział nam, że nie ma problemu, bo nauczył się języka polskiego, ponieważ jest stałym czytelnikiem naszego miesięcznika „Jazz”.

W 1979 roku zrobiłem film, który uważam za swój najlepszy – „Lekcja martwego języka”, do którego Kuryl napisał fantastyczną muzykę. Rzecz dzieje się pod koniec I wojny światowej. Tam muzyka nie jest jazzem, ale ma pierwiastki improwizacji. To było realizowane w okresie, gdy Kuryl zaczął pisać też utwory tzw. poważnej muzyki. Za tę muzykę dostał nagrodę na Festiwalu Filmowym w Gdyni. Muzyka jest fantastyczna. Jest tam taki motyw fortepianowy, który wchodzi w głowę na zawsze. Radzę to zobaczyć, bo to jest naprawdę bardzo dobry film.

JF: Kolejny Pana piękny film z „Dudusiem” to „Słona róża”.

JM: Jest to historia, która zaczyna się przed wojną. Polak wraca do domu z Hiszpanii przez Czechy i tam poznaje skrzypaczkę – czeską Żydówkę, z którą ma romans. Para idzie do restauracji, gdzie za czasów okupacji hitlerowskiej, w stylu niemieckim, knajpianym gra zespół jazzowy i Hania Banaszak śpiewa piosenkę Tak bym chciała kochać już, do której muzykę napisał oczywiście „Duduś”, a słowa Młynarski. Potem, w dalszej części filmu, po wyzwoleniu przez Amerykanów, jest scena, jak ten sam utwór gra big band w mundurach amerykańskich, a Hania śpiewa to już po angielsku.

Następną moją przygodą filmowo-jazzową był serial „Siedlisko”. I znowu „Dudek” napisał do niego muzykę. To była, moim zdaniem, fantastyczna muzyka, która miała w sumie mało wspólnego z jazzem, ale on w jakiś sposób wyczarował kompozycje, które mogłyby zostać uznane za północny folklor, a taki folklor przecież nie istnieje. Udało mu się znaleźć jakiegoś ducha Północy. Coś niebywałego. Jak on mi to po raz pierwszy zagrał, to nie mogłem uwierzyć, że coś takiego stworzył. Chyba to cenię najbardziej ze wszystkiego, co dla mnie napisał.

JF: Idąc na skróty dochodzimy do „Excentryków”.

JM: „Excentrycy” to było wreszcie zwieńczenie moich fascynacji jazzowych, chciałem pokazać jazz i to taki, który najbardziej lubię, czyli epokę swingu i big bandów. Przypadek zrządził, że w roku 2010 w Ełku – a ja wtedy przez 20 lat mieszkałem pod Ełkiem na Mazurach – odbywają się Zaduszki Jazzowe, na które zaproszono zespół, w którym grał Wojtek Karolak. Po koncercie zaprosiłem cały ten zespół na kolację do nas do domu. Z Wojtkiem znaliśmy się od dziecka, mieszkaliśmy obok siebie w Krakowie. Ja miałem 14 lat i woziłem na ramie mojego roweru ośmioletniego Wojtka. Jednak, kiedy zespół się pakował, Wojtek nieszczęśliwie wpadł do takiej zapadni pod sceną i złamał rękę w przegubie – od razu pojechał do szpitala i nie było mowy o żadnej kolacji.

Jakiś czas później dostałem zaproszenie do Olsztyna, na sympozjum dla artystów różnych dziedzin, przede wszystkim malarzy i pisarzy, którzy na stałe mieszkają na Mazurach. Ponieważ byłem pod wrażeniem tych Zaduszek, to kiedy przyszła kolej na mnie, powiedziałem, że w Ełku odbyły się Zaduszki i opowiedziałem całą tę historię. Nagle odzywa się do mnie facet siedzący obok i mówi: „Proszę pana, ja napisałem książkę o jazzie. Może chciałby ją pan przeczytać”. Ta książka to „Excentrycy”, a autor to Włodzimierz Kowalewski. Tak się zaczęło. Przeczytałem książkę, zobaczyłem, że jest to świetny materiał i doprowadziłem do zrealizowania tej produkcji.

Licencje za wszystkie melodie, które zostały użyte w filmie, a jest ich tam kilkanaście, kosztowały nas milion złotych. Same standardy, najwyższej klasy, ale to jest istota tego filmu. To był nasz najważniejszy wydatek, ale musieliśmy to zrobić. Wszystkie tematy, które kochałem od lat – to był mój wybór. Oczywiście, wszystkie konsultowałem z Wojtkiem Karolakiem, który napisał aranże do tego. Poznałem też wtedy Wiesia Pieregorólkę, z którym te aranże robił. Do tego Wojtek skomponował muzykę, która to wszystko połączyła. Pamiętam, że po pierwszych projekcjach ktoś powiedział: „to niewiarygodne, że w Polsce można było zrobić taką muzykę, na takim poziomie”.


Janusz Majewski i Michał Urbaniak w klubie Jassmine, na planie filmu „Jazz Outsider” 
fot. Olaf Tryzna

JF: Ten film był chyba impulsem do stworzenia kolejnego obrazu – „Jazz Outsidera”. Czy Pan znał wcześniej Adama Jędrzejowskiego?

JM: Mój scenarzysta, autor książki Włodek Kowalewski, w jakiś sposób dowiedział się o Jędrzejowskim i to on wpadł na pomysł, żeby zrobić o nim film. Pojechał do niego, do Ciechocinka, poznał go. Potem ja też pojechałem i go poznałem. Ten Jędrzejowski jest dziwnym facetem, z jednej strony bardzo otwartym – od razu przeszliśmy na „ty”, a z drugiej strony – obraża się o byle co, jak panienka.

Dlaczego Jędrzejowskiego nie było na zdjęciach w Warszawie? W niedzielę odbyły się zdjęcia u niego w domu w Ciechocinku, a dwa dni później, dokładnie we wtorek, miały odbyć się zdjęcia w Jassmine w Warszawie. W poniedziałek dostaliśmy od jego żony telefon, że rano zasłabł, dostał udaru, zawieziono go do szpitala i nie było wiadomo, kiedy wyjdzie. A my mieliśmy wszystko dokładnie zaplanowane. Dodatkowo nie było wiadomo, czy on w ogóle przeżyje– z racji wieku. Pomyślałem wtedy – trudno, robimy bez niego. Nagraliśmy bez niego.

Kiedy w końcu wyszedł z tego szpitala, był lekko obrażony, że nie poczekaliśmy na niego, a przecież to nie była niczyja wina. On chyba wyobraził sobie, że ten film będzie o „warszawce”, że on zostanie zmarginalizowany. Machnął ręką, powiedział, że nie chce mieć z tym nic wspólnego. Miał tzw. focha i powiedział, że nie może przyjechać do Warszawy na przedpremierową projekcję na Uniwersytecie Muzycznym, bo to dla niego za dużo.

Muzycy z jego zespołu zabrali dla niego płytę z filmem. Następnego dnia rano on ją dostał, cały dzień się nie odzywał, myślę sobie – pewnie coś się stało. Wieczorem nagle rozkwitł – że dziękuje i pisał na Facebooku. I już był zadowolony. Zadzwoniła do mnie Pani, która w Ciechocinku prowadzi dom seniora, żeby 14 maja urządzić dzień jazzu, na którym byłaby też projekcja filmu.

JF: Nad realizacją filmu wisiało jakieś fatum. Była cała seria nadzwyczajnych wypadków

JM: Przygoda zaczęła się, kiedy wszystko było umówione. Do Ciechocinka miał przyjechać Karolak. Spotkaliśmy się przed klubem Jassmine, słońce pięknie świeciło. Przychodzi Wojtek we wspaniałej formie, jak zwykle starannie ubrany i mówi do mnie tak: „Słuchaj, czy ty się zataczasz?” Ja mówię: „Pewnie się trochę zataczam, to jest kwestia błędnika, dlatego chodzę z laską”, a on na to: „Wiesz, bo jak ja piłem, to się nie zataczałem, a teraz nie piję i się zataczam”. Wtedy pomyślałem sobie, że to też jest kwestia błędnika, a że zbliżają się jego urodziny, to ja mu kupię laskę. I tak się stało – dałem mu na urodziny piękną, angielską laskę, składaną. A parę dni potem odszedł na zawsze. Do Ciechocinka nie przyjechał…

Ptaszyn, który też miał wystąpić jako gość, upadł i złamał sobie żebra. A na żebra to ani gips, ani nic, tylko się siedzi w domu i ból. Więc Ptaszyn nie mógł grać. Do tego Zbyszek Namysłowski złamał rękę, ale na szczęście mógł grać. Z kolei Urbaniak miał pękniętą rękę i powiedział, że na saksofonie zagra, ale na skrzypcach nie da rady.

JF: Udało się Panu uchwycić zmierzch pewnej epoki. Teraz odszedł Zbyszek, którego ostatni raz widzieliśmy na przedpremierowej projekcji.

JM: Mam przynajmniej pociechę, że to zobaczył i że widział, jak ludzie odebrali film. Przed Świętami w kinie Kultura był pokaz „Jazz Ousidera” dla środowiska filmowego – dostaliśmy standing ovation, Michał Urbaniak wzruszył się do łez.

JF: Cały czas pozostaję pod ogromnym wrażeniem klarowności dźwięku w filmie. Muzyka, głos, dialogi. Wszystko było perfekcyjnie słyszalne.

JM: Krzysztof Jastrząb – operator dźwięku, to fachowiec najwyższej klasy światowej. Zrobiłem z nim już parę filmów. Po prostu mistrz. Dźwięk w większości polskich filmów jest fatalny, a tu rozumiemy każde słowo.

JF: Motywem muzycznym „Jazz Outsidera” jest standard Our Love Is Here to Stay. Czyj to był pomysł?

JM: Mój. Wpadłem na niego jeszcze przed filmem. No i znowu trzeba było załatwić prawa do tej piosenki. To jest muzyka Gershwina, która nie jest już chroniona, bo minęło 70 lat od jego śmierci, ale słowa są chronione, bo Ira umarł dużo później.

JF: Sonia Bohosiewicz pięknie zaśpiewała ten utwór na koniec z big bandem.

JM: Ja ją w ogóle nauczyłem śpiewać jazz, oczywiście nie osobiście, były dwie nauczycielki, ale kiedy kręciliśmy „Excentryków”, to ona w ogóle nie znała jazzu. Ale połknęła bakcyla i w tej chwili ma bardzo szeroki repertuar. Śpiewa piosenki Marilyn Monroe, a to wszystko są jazzowe piosenki.

Kiedy Vadim Brodski, skrzypek, który zagrał w filmie „Czarny Mercedes”, usłyszał Sonię, to oszalał. Powiedział, że to ogromny talent.

JF: Skąd wziął się tytuł „Jazz Outsider”?

JM: Po prostu, to życiorys Jędrzejowskiego, to życiorys takiego outsidera. 50 lat spędził w Szwecji, wrócił do Ciechocinka, tam stworzył swój zespół.

JF: Ptaszyn miał na początku lat 60. zespół pod nazwą Jazz Outsiders i Jędrzejowski grał w tym zespole – myślałem, że to stąd.

JM: Ja w ogóle o tym nie wiedziałem. (śmiech) To jeszcze lepiej w takim razie!

JF: Poznaliśmy się w domu u „Dudusia” Matuszkiewicza na kilka dni przed jego śmiercią, na małej, prywatnej ceremonii, podczas której wręczył mu Pan statuetkę „Orła” za całokształt twórczości.

JM: Dzień wcześniej odebrałem tę nagrodę w Jego imieniu na oficjalnej uroczystości, ponieważ Dudek nie czuł się już na siłach.


Ostatnie spotkanie z „Dudusiem”
fot. Filip Błażejowski 

JF: To było nasze ostatnie spotkanie z „Dudusiem”. Był bardzo szczęśliwy.

JM: Wyglądał już wtedy bardzo źle i wiedziałem, że niebawem się to wydarzy, ale nie wiedziałem, że tak prędko.

Jak robiłem „Excentryków”, to w pierwszej kolejności zwróciłem się do niego i powiedziałem mu, że chcę, żeby wziął w tym udział, a przynajmniej, żeby objął opiekę artystyczną nad muzyką. A on już wtedy był w bardzo złym stanie i powiedział mi: „Weź Wojtka, będziesz zadowolony”.

Kiedy film był już gotowy, to zadzwoniłem do Dudka i mówię, że podrzucę mu płytę, żeby sobie obejrzał. A on powiedział, że nie da rady dojść do furtki i żebym wrzucił do skrzynki, to ten jego opiekun jutro odbierze. I minęło parę dni, może tydzień i nie odzywa się. Dzwonię do niego i mówię: „Dudek, ty wyjąłeś w ogóle ten film?” On na to: „Tak, tak, no dobry, dobry”. Poczułem, że jest zazdrosny, że go nie ma w tym filmie.

„Duduś” tak strasznie przeżył śmierć żony Grażynki. Byłem na jej pogrzebie na cmentarzu na Bródnie. Wszedłem do kapliczki, gdzie wystawiona była urna. Dudek siedział w pierwszym rzędzie, więc ja do niego podchodzę, żeby go uściskać, a on podnosi wzrok, patrzy na mnie i pyta: „A ty kto jesteś?” Ja zamarłem, nie rozpoznał mnie.

JF: Na koniec mam jeszcze jedno pytanie. Widziałem kiedyś piękny portret Andrzeja Trzaskowskiego autorstwa Zofii Nasierowskiej. Czy Pana żona robiła zdjęcia portretowe również innym muzykom jazzowym?

JM: Mam oryginał i chciałem dać Rafałowi Trzaskowskiemu teraz, na pokazie filmu. Na szczęście nie przyszedł. Na szczęście, bo zapomniałem go wziąć. (śmiech) Zosia sportretowała jeszcze Kuryla i Wandę Warskę, a także Dudka z Grażyną. Fotografik Bernard Kwapiński zrobił kiedyś serię portretów znanych ludzi inscenizując ich marzenia, np. Daniela Olbrychskiego jako cowboya, Andrzeja Seweryna jako Jamesa Bonda, mnie jako saksofonistę w zadymionym klubie. Chciałby pan zobaczyć?

JF: To zdjęcie jest doskonałe! Panie Januszu, dziękuję serdecznie za rozmowę. Życzymy Panu dużo zdrowia i realizacji niejednego jeszcze filmu, bo pomysłów ma Pan na pewno wiele.

Rozmawiał: Paweł Brodowski






  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm