Aktualności

fot. Jerzy Kosnik



Wspomnienie



18 lat temu, 17 stycznia 2004 roku, odszedł Czesław Niemen. Tak na łamach Jazz Forum wspomniał wielkiego artystę Paweł Brodowski:

W sobotę wieczorem ktoś przysłał mi SMS-a: „Godzinę temu zmarł Czesław Niemen!” Struchlałem. Czas zatrzymał się w miejscu. Odszedł Przyjaciel, jeden z najwspanialszych ludzi, jakich miałem szczęście poznać. Jeden z tych, którzy dali nam najwięcej, wzbogacili nas, zmienili nasze życie.

A teraz pisać o nim, zmierzyć się w kilku słowach z jego spuścizną, to zadanie ponad siły, miażdżące, tak jak przytłaczająca była jego twórczość, obejmująca cztery dziesięciolecia, złożona, skomplikowana, czasem kontrowersyjna, obciążona kompleksami, narodową dyskusją. Prawie każdy zna jego nazwisko, ma coś na jego temat do powiedzenia, własne zdanie. A jednak w ostatniej fazie towarzyszyła jego muzyce obojętność, nuta gorzkiej krytyki, żalu, czasem nawet ton lekceważenia. I oto pod wpływem szoku, jaki przyniosła jego śmierć, ocknął się nagle cały kraj, że właśnie polska kultura poniosła niepowetowaną stratę, że odszedł geniusz, jakiego nie było i długo pewnie nie będzie. Że skończyła się cała epoka.

Powstaną teraz rozprawy, eseje, wspomnienia, ukażą się książki. Niewątpliwie był Czesław Niemen jednym z największych artystów, jakich wydała polska muzyka. Człowiekiem niepospolitym, absolutnie wyjątkowym. Nowatorem, który idąc przed siebie przecierał nie wydeptane ścieżki, wizjonerem, który wyprzedzał swój czas. Przedziwny świat jego dźwięków i filozofii życia powstawał w zderzeniu dwóch różnych kultur, właściwie nawet dwóch różnych cywilizacji: Wschodu  i Zachodu, na styku tradycji i nowoczesności, muzyki starej i nowej, ludowej i wielkomiejskiej, świeckiej i religijnej, popularnej i klasycznej, jazzowej i współczesnej, akustycznej i elektronicznej.

Repatriant, który w swoim życiu przeszedł pełną dramatów drogę, od Starych Wasiliszek, zapadłej białoruskiej wioski, w której się jeszcze przed wojną urodził – do Nowego Jorku, najważniejszej na świecie metropolii, by się przekonać, iż „drapacze białych obłoków nie są tu aż tak niebotyczne”. Ze Wschodu przywiózł ze sobą przede wszystkim swój głos – silny, czysty, przenikliwy, ustawiony przez naturę, a także niezwykłą muzykalność i słuch, swoje doświadczenia w chórze kościelnym i szkolnym (który sam prowadził), umiejętność gry na różnych instrumentach strunowych, fortepianie i organach (jego ojciec był organistą).  Przywiózł kresowy akcent, słowiańską  wylewność, liryczne piękno ludowych piosenek rosyjskich, białoruskich i ukraińskich, duchowość muzyki cerkiewnej, melizmatykę Orientu.

Z Zachodu przejął najpierw krzyk flamenco (Malageña), eteryczną zmysłowość bossa novy (Felicidade, Pod Papugami) i włoskie belcanto (Czy mnie jeszcze pamiętasz?). A potem przeszczepił na nasz grunt pierwiastki muzyki amerykańskiej: energię i niewinną melodykę młodzieżowej muzyki pop, ekspresję  rhythm and bluesa i muzyki soul, inwencję artystycznego rocka epoki Dzieci Kwiatów, ambicje jazz-rockowe, wolność intuicyjnej improwizacji, awangardowe poszukiwania i elektroniczne eksperymenty. Fascynował się kolejnymi nowinkami zachodniej technologii, obsesyjnie poszerzał i unowocześniał swoje instrumentarium.

Był artystą renesansowym, który przekraczał granice gatunków, wypowiadał się w różnych dziedzinach sztuki. Infantylną muzykę rockową przeniósł w inny wymiar, wprowadzając do niej teksty z najświętszego kanonu wielkiej poezji: wiersze Asnyka, Leśmiana, Iwaszkiewicza, a przede wszystkim Norwida („Bema pamięci żałobny rapsod” podsunął mu Wojtek Młynarski), a następnie sam, opierając się na tych wzorach, tworzył intuicyjnie własną poezję – metafizyczną, pełną refleksji i gorzkiej zadumy.

 „Niemen Enigmatic”, album z tego okresu, nagrany z najlepszymi muzykami jazzowymi: Zbyszkiem Namysłowskim, Bartkowskim, Urbaniakiem,  to jego apogeum artystyczne. Monumentalny, przejmujący Żałobny Rapsod, Jednego serca, Kwiaty ojczyste, Mów do mnie jeszcze. Spotkanie z Helmutem Nadolskim, Andrzejem Przybielskim i muzykami SBB (Skrzekiem, Piotrowskim, Apostolisem) zamknęło nieodwołalnie pewien etap, pełnia została przekroczona...

Gdy Czesława bliżej poznałem, miał już za sobą czteroletni staż w Niebiesko-Czarnych, wczesny okres własnej twórczości kompozytorskiej (Wiem, że nie wrócisz; Czy mnie jeszcze pamiętasz),  zagraniczne wojaże, występy w paryskiej Olimpii, sukces na festiwalu w Rennes i cudowną piosenkę o Warszawie, którą nagrał we Francji.  Widziałem go na scenie z Niebiesko-Czarnymi na festiwalu w Opolu w 1964 (kiedy śpiewał Nie bądź taki Beatles) i w Audytorium Maksimum UW (kiedy śpiewał Pretty Woman). Pierwsze spotkania na tej samej scenie to wspólna, dwutygodniowa trasa koncertowa Niebiesko-Czarnych i naszego big-beatowego zespołu Chochoły w maju 1966 roku. Podróżowaliśmy w tym samym autobusie: Czesław siedział obok Ady Rusowicz (która była jego dziewczyną), Wojtek Korda obok Heleny Majdaniec, Janusz Popławski z Krysią, Zbyszek Podgajny, Franciszek Walicki...

Występy Czesława były kulminacją każdego wieczoru. Nie wiedzieliśmy, że już wtedy planował założenie własnego zespołu. Rozglądał się za muzykami, których chciał zwerbować. Musiał nas słuchać i kątem oka obserwować, bo już dwa miesiące później w chwili, gdy nasz zespół po czterech prawie latach istnienia się rozpadł, Czesław skontaktował się z perkusistą Tomkiem Butowttem, który następnie wciągnął gitarzystę Tomka Jaśkiewicza i organistę Mariana Zimińskiego. Na gitarze basowej dołączył do nich najpierw Marek Brodowski (nie było między nami żadnego pokrewieństwa), ale po okresie pierwszych prób w grudniu muzycy poprosili mnie, bym do zespołu „powrócił”. I w ten sposób, gdy na początku roku 1967 Czesław Niemen zaprezentował publicznie swój pierwszy autorski zespół Akwarele, jego skład był identyczny jak ostatnia mutacja Chochołów. Zaczęła się największa przygoda mego życia.

Po dwutygodniowym „obozie treningowym” we Wrocławiu zadebiutowaliśmy koncertem w Zielonej Górze i ruszyliśmy w Polskę. Występowaliśmy  w największych arenach: Hali Ludowej we Wrocławiu, Hali Sportowej w Łodzi, na stadionie w Płocku, na kortach tenisowych w Szczecinie, w warszawskim kinie „Jutrzenka” na wolnym powietrzu, Sali Kongresowej, Hali Gwardii, na Śląsku, w szczecińskiem i białostockiem. Odbywaliśmy trasy z Polanami (Polanie w pierwszej części koncertu) i Blackoutami. Graliśmy przez prawie cały sierpień w sopockim Non-Stopie (w tej fazie zaczęła się formować sekcja dęciaków: Zbigniew Sztyc - ts, Ryszard Podgórski - tp, Andrzej Dorawa - tb), występowaliśmy na festiwalach piosenki w Opolu, Sopocie, a w październiku odbyliśmy pierwszy w naszym życiu wyjazd na Zachód – koncert w rozgłośni WDR w Kolonii.

Prawie każdy koncert zaczynał się w kompletnej ciemności. Witał nas ryk publiczności, który osiągał poziom histerii, kiedy po chwili wyłaniał się w świetle reflektoru punktowego Czesław, śpiewając pełną egzaltacji pieśń Nigdy się nie dowiesz. A potem Ten los, zły los, Gdzie to jest, Coś co kocham najwięcej i Dziwny jest ten świat, kiedy napięcie sięgało zenitu. A na samym końcu prawie zawsze What’d I Say – istne pandemonium.

W kwietniu nagraliśmy „Dziwny jest ten świat”, pierwszy autorski album Czesława Niemena, który przeszedł do historii, jako pierwsza Złota Płyta polskiego rocka. Nie był to bynajmniej rock stereotypowy, w utworach pojawiły się niebanalne aranżacje (to również zasługa Mariana Zimińskiego i Tomka Jaśkiewicza), partie smyczków i 3-osobowej sekcji dęciaków, w której na saksofonie grał... Janusz Muniak.

Nie zapomnę nigdy wrażenia, jakie zrobił na nas w studiu Dziwny jest ten świat, kiedy na nagranym przez nas podkładzie instrumentalnym, z partią wokalną zespołu Alibabki, zaśpiewał w końcu sam Czesław. Dziwne, ale właściwie dopiero wtedy usłyszeliśmy ten dramatyczny song wykrzyczany z pełną ekspresją. I to było porażające! Czesław próbował coś jeszcze poprawić, nagrywał kolejne wersje, ale ostatecznie na płycie znalazła się i pozostała na zawsze ta pierwsza. I pozostało też wspaniałe solo Tomka Jaśkiewicza na gitarze.

Oficjalna premiera Dziwnego świata miała miejsce trzy miesiące później na festiwalu w Opolu. I efekt był równie piorunujący. Dziś Dziwny jest ten świat nie przestaje fascynować, jego przesłanie jest wciąż aktualne. Stał się hymnem nie tylko jednego pokolenia, po tylu latach zajmuje pierwsze miejsce w plebiscytach na polski przebój wszech czasów.

Pamiętam, podczas występu w Opolu Czesław zwrócił się przez mikrofon do inżyniera dźwięku w wozie transmisyjnym, stanowczym, podirytowanym głosem: „Panie inżynierze, niech pan nie kręci potencjometrem, ja się sam będę miksował!”, wywołując tą samowolą zgorszenie prasy i decydentów. Powiedzenie to weszło na stałe do powszechnego obiegu, nie tylko w środowisku muzycznym. Stało się symbolem jego siły i niezależności. Także symbolem późniejszej jego ewolucji artystycznej, gdy z zespołu ubywali muzycy i w końcu przy olbrzymim arsenale instrumentów elektronicznych został Czesław sam. Także symbolem zupełnie ostatniego etapu, kiedy już nie występował i w izolacji domowego studia sam miksował na nowo nagrania płytowe ze swojego ogromnego dorobku.

Jego ostatni album „Spodchmurykapelusza” nie miał najlepszych recenzji – piętrowe partie instrumentów elektronicznych brzmią już anachronicznie, ale jako wokalista w nagraniu tym Czesław wspiął się na wyżyny swojego kunsztu. Dramatem jego ostatnich lat było to, że jako artysta musiał mierzyć się z własnym mitem. Ale nie chciał być więźniem swojej przeszłości, dzień za dniem uciekał dalej, dalej, dalej...

*

Chorował od ponad roku. Nie poddawał się. Nie wierzył, że koniec może nadejść tak szybko. Miał przecież tyle jeszcze do zrobienia. Święta spędził z rodziną w domu. Ale po Nowym Roku bóle wróciły  i zabrano go do szpitala. Rak szpiku zaatakował wszystko. Nie było ratunku. Czuwała przy nim żona Małgorzata i córki. Natalia i Eleonora. „Będzie trochę łaskotać” – rzekł doktor, który dał mu ostatni zastrzyk. „Niech łaskocze” – odpowiedział szeptem. Leżał całkowicie bezsilny. I tylko w oczach miał wielkie łzy.

Była ciemna noc. Sobota 17 stycznia, 2004 roku, godz. 20.00.

Bije zegar, cichy dzwon
słyszę go tak samo jak Ty
i tak samo dwie duże łzy,
w oczach mam jak Ty.”

Paweł Brodowski, Jazz Forum 1-2/2004





  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm