Koncerty
Marek Karewicz i jego goście: Wojciech Fułek, Karewicz, Dariusz Michalski i Marek Gaszyński
fot. Jan Rolke

Ale Dżez!

JF


„Ale Dżez!” to trzydniowa impreza, która odbyła się 19 - 21 lutego w Domu Spotkań z Historią w Warszawie przy ul. Karowej. Zgodnie z ideą organizatorów projekt pokazywał, jak w latach 50., 60. i późniejszych ubiegłego wieku młodzi ludzie próbowali poprzez kulturę znaleźć dla siebie miejsce i formy wyrazu, wbrew oficjalnym tendencjom politycznym. Cykl imprez łączący fotografię, muzykę i spotkania muzyków – twórców polskiej sceny jazzowej i rockowej –
stał się panoramą przybliżającą atmosferę tamtych czasów i tego, co pozostało z nich na stałe w kulturze. Były filmy
dokumentalne i fabularne, wystawy fotografii i okładek płyt winylowych, zapisy spektakli teatralnych, koncerty w klubach Tygmont i Huśtawka oraz spotkania dyskusyjne.

„Nie jestem fotografem z zawodu. Z zawodu jestem muzykiem – powiedział bohater wieczoru i całego trzydniowego wydarzenia Marek Karewicz. – Chodziłem do wspaniałego gimnazjum, które miało własną orkiestrę symfoniczną, a ja w niej grałem na kontrabasie – wspominał. – Prowadził ją prof. Kolasiński, i on zabrał tę naszą orkiestrę na wakacje do Bodzentyna; tam wykonywaliśmy poważną muzykę w wersji „ułatwionej” dla ośrodków wiejskich. Ale w Polsce już grano jazz. Tak więc my, kilku chłopaków z orkiestry, w przerwach między próbami, też próbowaliśmy grać jazz. Skończyło się to awanturą. Za ten jazz relegowano mnie z zespołu. Miałem 6 zł w kieszeni, a ponieważ przeczytałem w „Sztandarze Młodych”, że w Sopocie odbędzie się festiwal jazzowy, pojechałem na Wybrzeże. Mieszkałem na plaży przed Grand Hotelem w koszu nr 604. W Sopocie poznałem moich wszystkich późniejszych znajomych i przyjaciół ze środowiska jazzowego. A muzycznie debiutowałem z moim zespołem Six Boys Stompers na scenie warszawskich Hybryd przy ul. Mokotowskiej 48.

Tam zaprzyjaźniłem się z Jankiem Borkowskim, z większością polskich muzyków, tam poznałem bliżej Tyrmanda. Hybrydy tętniły życiem. Jednym, wspólnym fantastycznym doświadczeniem naszego pokolenia było to, że nam wszystkim udało się przeżyć wojnę. Los nas wspaniale potraktował. Chcieliśmy korzystać z pełni życia. Pamiętam, przyjechał wtedy do Polski wspaniale grający amerykański zespół New York Jazz Quartet. Robiłem im zdjęcia. Pokazałem te pierwsze moje fotografie Tyrmandowi; on popatrzył i powiedział: „Ty, Karewicz, przestań piep… się z tą trąbką i weź się za fotografie, bo to ci lepiej wyjdzie”. I tak się stało. Zrobiłem milion zdjęć.

Uczestnicy spotkań z pewną nostalgią wspominali heroiczne czasy jazzu w Polsce, i zarazem – tak jak to się działo podczas dyskusji z udziałem Jerzego „Dudusia” Matuszkiewicza, Jana Ptaszyna Wróblewskiego, Pawła Brodowskiego i Barbary Hoff – dowodzili, że „Dobry komunista nie może być jazzmanem”.

Ten paradoksalnie brzmiący tytuł spotkania jego uczestnicy starali się obchodzić z różnych stron. Bo w zasadzie mało kto wczuwał się w sytuację „dobrego” komunisty i jego zmartwienia. A oczywistym jest, że jazzman i komunista pochodzili z odległych od siebie galaktyk. Skupiono się więc raczej na własnych relacjach z muzyką jazzową. Barbara Hoff od razu podkreśliła, że słuchała jazzu, zanim jeszcze poznała Leopolda Tyrmanda, a jej pierwsze kontakty z jazzem wywodzą się z prekatakumbowych czasów, gdy w Krakowie w prywatnym domu u Fersterów odbywały się spotkania towarzyskie podczas których grano jazz.

Były imprezy przedkatakumbowe i katakumbowe, ale kiedy w 1954 r. w wynajętej szkole na krakowskim Salwatorze odbyły się Zaduszki Jazzowe, to miały charakter prawdziwego koncertu. Przyjechali wtedy do Krakowa wszyscy liczący się w kraju muzycy jazzowi – opowiadał Jerzy Duduś Matuszkiewicz. Według niego – był to nieoficjalny pierwszy ogólnopolski festiwal jazzowy. Trwał on dwa dni, przy wejściu wszyscy się wpisywali do księgi pamiątkowej, ale – jak wspominał Matuszkiewicz – księga ta drugiego dnia zginęła, co było oczywistym znakiem, że urzędnicy bezpieki też byli wśród publiczności.

– W Krakowie pojawili się wtedy Krzysztof Komeda, Kuryl, zespół Zygmunta Wicharego, Melomani w komplecie – mówił Paweł Brodowski. – Te Zaduszki to był ważny moment w historii polskiego jazzu. Szkoda, że z tych pierwszych Zaduszek nie zachowała się ani jedna fotografia. Bo to był początek, wyjście jazzu na powierzchnię – podkreślił.

Ale to wokół postaci i dorobku artystycznego Marka Karewicza skupiały się wszystkie wydarzenia „Ale Dżezu!”. Po pierwsze w salach Domu Spotkań z Historią można było obejrzeć wspaniałą wystawę zdjęć jego autorstwa. Ale przede wszystkim ważnym wydarzeniem była prezentacja filmu dokumentalnego jemu poświęconego.

Już pierwsze ujęcie filmu: obracająca się na talerzu gramofonu winylowa płyta z wiszącymi w tle negatywami to scena symboliczna – synteza pewnej już przeszłej technologicznie epoki i charakterystycznego dla niej klimatu. I dalszy ciąg czołówki, stylizowanej na cytat z filmów o Jamesie Bondzie, ukazuje sylwetkę wchodzącego bohatera w zamkniętej przesłonie obiektywu, który zamiast pistoletu wyciąga aparat fotograficzny. Stąd też tytuł filmu „Człowiek ze złotym obiektywem”. To również przywołuje atmosferę tamtych lat, gdy niedostępne w Polsce Bondy były częścią nostalgii za światem Zachodu.

W tym niewątpliwie ciekawym i niełatwym do zrobienia dokumencie udało się jego twórcy Tomaszowi Radziemskiemu uchwycić wiele wątków. Powstała opowieść o perypetiach jazzu i muzyki rockowej w PRL, o narodzinach Marka Karewicza jako fotografa, o najważniejszych momentach w jego biografii artystycznej: od festiwalu w Sopocie w 1956 r. po warszawski klub Tygmont. Jest to też portret Karewicza w oczach innych. W filmie wypowiadają się m.in. Ewa Bem, Irena Santor, Wojciech Korda, Wojciech Trzciński, Marek Gaszyński, Maciej Kosycarz.

Ale jest również w tym filmie obecna refleksja nad sztuką fotografii, zwłaszcza w tak trudnej dziedzinie jak fotografowanie muzyki. Siłą Marka Karewicza jako fotografika – co podkreślają właściwie wszystkie występujące w filmie osoby – jest, że wzrastał z polskim jazzem, że go dokumentował, że jest częścią środowiska, a nie kimś z zewnątrz; był jedną z ważniejszych postaci w tym gronie.

„To był nasz człowiek – mówi Przemysław Dyakowski – tyle, że grał aparatem fotograficznym.” A do tego rozumiał muzykę, co pozwalało mu chwytać najistotniejsze momenty na scenie. Wiele jego fotografii stało się ikonami. Dla niektórych najważniejszą w historii polskiego jazzu jest portret uduchowionego Komedy przy fortepianie. Ale jest przecież wiele innych sławnych kadrów: Milesa Davisa, Elli Fitzgerald, czy ten, na okładce winylowej płyty, przedstawiający Tadeusza Nalepę trzymającego za rękę synka Piotrka. Uchwycenie w fotografii czegoś istotnego z muzyki to bardzo ulotna, trudna i dziwna sztuka – mówi Grzegorz Markowski z Perfectu. „Z jego zdjęć słychać muzykę”.

Film jest pełen cytatów muzycznych, a przewijający się motyw My Way C. Francois/I. Revaux, wykonuje Przemysław Dyakowski. Wydaje się, że „Człowiek ze złotym obiektywem” wychodzi naprzeciw temu, co w pewnym momencie dokumentu wyraził Rosław Szaybo – „takich Karewiczów nie ma wielu na świecie, to są wyjątki, i wyjątki powinny być hołubione”.

 

Artytkuł opublikowany w JAZZ FORUM 4-5/2010
 


Zobacz również

Peter Brötzmann w Pardon, To Tu

Pójście na koncert Petera Brötzmanna przypomina decyzję o tym, czy chcemy skoczyć na bungee,… Więcej >>>

Adam Bałdych Sextet w 12on14

Spotkanie tych znakomitych muzyków na jednej scenie dawało szansę zarówno na ciekawą fuzję ich… Więcej >>>

Jazzmani dla bezdomnych

W warszawskim klubie Harenda odbył się 31 marca koncert charytatywny, z którego dochód w… Więcej >>>

Anna Maria Jopek & Gonzalo Rubalcaba

Koncert w warszawskim teatrze Roma (28 marca, mniej więcej w połowie całej trasy koncertowej)… Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu