Koncerty
fot. Michał Małota

Artykułu opublikowany w JAZZ FORUM 3/2023


Peter Brötzmann w Pardon, To Tu

Maciej Nowotny


Pójście na koncert Petera Brötzmanna przypomina decyzję o tym, czy chcemy skoczyć na bungee, ze spadochronu albo drugi raz się ożenić. Wiemy, że czekają nas emocje, że lawina dźwięków będzie nas miażdżyć i może będziemy decyzji żałować. Z drugiej strony czasem warto zaryzykować. Bo Brötzmann to historia jazzu, muzyk, który zapewnia maksymalny poziom zaangażowania, który do grania wybiera partnerów na tym poziomie, co on sam, dając gwarancję wydarzenia artystycznego najwyższej rangi. Tym większe słowa uznania dla Daniela Radtke, który w swoim klubie stworzył taką atmosferę, że Brötzmann zdecydował się w trakcie swojego mini-tournee odwiedzić nie tylko londyńskie Cafe OTO, ale także przyjechać także do Warszawy na dwudniową rezydencję 7 i 8 lutego br. w klubie Pardon To Tu.

Styl Brötzmanna przywołuje na pamięć określenie, jakiego użył dla opisania swojej muzyki Albert Ayler – „fire music”. Ten sposób gry korzeniami sięga nieokiełznanych solówek Charlie’ego Parkera, przełomowych nagrań Ornette’a Colemana, Johna Coltrane’a z jego okresu po nagraniu płyty „Ascension” czy Archie’ego Sheppa. Brötzmann debiutował w roku 1967, by w 1968 nagrać album „Machine Gun”, stanowiący do dzisiaj jego wizytówkę, a który był przeszczepieniem idei amerykańskich innowatorów na grunt europejski.

Dlaczego fire music? Kluczowy dla tego stylu jest mniejszy nacisk położony na formalne cechy artystycznej wypowiedzi, a większy na nieskrępowaną ekspresję, a także egzystencjalny, społeczny czy nawet polityczny aspekt muzyki. Artyści prezentujący ten kierunek, włączywszy Brötzmanna, uważali się tyleż za muzyków, co za rewolucjonistów, ich intencją było wstrząśnięcie słuchaczem, skłonienie go do przewartościowania swoich postaw. Muzyka widziana jest tutaj jako ogień, w którym spłonąć ma dobre samopoczucie słuchaczy, by umożliwić jej świeże spojrzenie nie tylko na to, czym jest istota muzyki, ale może nawet na sens własnej egzystencji.

Koncert 8 lutego, w którym miałem szczęście uczestniczyć, był podzielony na dwie części. W pierwszej – słuchacze zostali poddani terapii szokowej. Był to przykład tego, co krytycy nazywają „kinetycznym free”, gdzie muzycy wytwarzają hałas, który chociaż artystycznie zaplanowany i wykonany z mistrzostwem, to osiąga taką intensywność, że słuchacze są oszołomieni, porażeni, wstrząśnięci. Muzyka oddziałuje nie tyle na ich intelekt, czy nawet emocje, co bezpośrednio na ciało. Fale dźwiękowe grzmią i dudnią w przestrzeni, niemal widzialne, wdzierają się nie tylko w głąb trąbek Eustachiusza, ale przenikają skórę, wprawiają w rezonans serce, potrząsają szkieletem jak w jakimś dans macabre.

Tego dnia zresztą nie tylko saksofon Brötzmanna ciął jak brzytwa. Także wibrafon gwiazdy sceny chicagowskiej Jasona Adasiewicza, choć to instrument stworzony wydawałoby się do kojenia zszarganych nerwów, łoskotał jak przejeżdżający obok ucha stuwagonowy pociąg. Na szczęście sekcja rytmiczna, tworzona przez kontrabasistę Johna Edwardsa i perkusistę Steve’a Noble’a, cały czas dawała oparcie muzyce.

W tym szaleństwie jest jednak metoda. Bo czyż chaos w muzyce nie przypomina chaosu otaczającej nas rzeczywistości? Czyż muzyka raniąca uszy spragnione harmonii, melodii, czy rytmu, nie przypomina świata, który wniwecz obraca każdą nadzieję, gnie do ziemi każdy dumnie wyprostowany kark, krzyżuje każdy misternie ułożony plan?

Kiedy już jesteśmy gotowi kwestionować potrzebę zadawania sobie takiego cierpienia i chcemy uciec w ciszę na zewnątrz klubu, nagle pojawia się jakby znikąd moment, gdy wszystkie te rozedrgane i rozchwiane elementy zaczynają się scalać i do siebie pasować. Odzyskane na moment urywki harmonii, melodii, czy dobrze znanej frazy brzmią jak obietnica epifanii.

Obietnica, która została spełniona w drugim secie, przy przerzedzonej już nieco publiczności, kiedy słuchacze zostali uraczeni jeszcze jednym niespodziewanym doświadczeniem. W pewnym momencie, jakby całkowicie spontanicznie, dźwięki ułożyły się w transowy rave, był to moment euforii. Muzyka roztopiła w swoim niezwykle szybkim pulsowaniu i ból pleców piszącego te słowa, i duchotę w klubie, i natłok myśli, wszechobecnych zmartwień, trosk, niespełnionych marzeń. Wszystko odleciało jak chmury przesłaniające słońce, pozostał spokój odnaleziony pośród sztormu, wyspa wewnętrznej ciszy w hałasie codziennych wydarzeń.

Maciej Nowotny



Zobacz również

Adam Bałdych Sextet w 12on14

Spotkanie tych znakomitych muzyków na jednej scenie dawało szansę zarówno na ciekawą fuzję ich… Więcej >>>

Jazzmani dla bezdomnych

W warszawskim klubie Harenda odbył się 31 marca koncert charytatywny, z którego dochód w… Więcej >>>

Anna Maria Jopek & Gonzalo Rubalcaba

Koncert w warszawskim teatrze Roma (28 marca, mniej więcej w połowie całej trasy koncertowej)… Więcej >>>

Warszawa Ptaszynowi

W warszawskim Studiu im. Witolda Lutosławskiego odbył się 27 marca br. koncert pod hasłem… Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu