Koncerty
David Krakauer
fot. Jan Rolke

Jazz czyli דזשעז

Piotr Iwicki


Gdyby chcieć składować płyty Davida Krakauera pod szyldem zapisanym w języku jidisz, słowo jazz wyglądałoby tak, jak w powyższym tytule. Słynny klarnecista, człowiek który zarzeka się, iż nie zgłębia od strony naukowej muzyki klezmerskiej, będąc powszechnie uznawanym za flagową postacią klezmer-jazzu, wystąpił 12 marca w Sali Kongresowej. Jego koncert zainaugurował tegoroczną edycję cyklu Era Jazzu.

Krakauer to mistrz dźwiękowej impresji, muzycznego zadumania, nostalgii zaklętej w barwach, romantycznego wręcz eterycznego zasłuchania w przeszłość, przełożonego na język muzycznego jutra. Choć jego sztuka budzi i budziła kontrowersje, opinie po jego marcowym koncercie były bardzo spójne.

Nowojorski klarnecista to mistrz emocji, niemal każdą nutą (zwłaszcza w slow tempo) dotykający naszego serca. Jednak gdy wchodzi w rejony rytmicznych bałkańskich tańców, zdaje się szaleć z radości. Jego warszawski występ otworzyła kompozycja Der Gasn Nign, której nostalgiczny wstęp okazał się być ciszą przed burzą. Naturalną kontynuacją apoteozy melodii i tańca było Russian Sher tak dziwne, że nazwane przez jednego z dziennikarzy klezmer-punkiem. Choć Krakauer nie lubi być nazywany znawcą czegokolwiek, to w istocie nim jest. Jego wiedza na temat folkloru i historii muzyki żydowskiej Bałkanów i niegdysiejszego pogranicza Polski i Rosji, to istne kompendium – żywa dźwiękowa encyklopedia. On sam – co pokazał w Sali Kongresowej – wybornie uwypukla różnice między nurtami, podbarwiając to, co w nich istotne. W kompozycji Germana Goldensteina (mołdawski emigrant do USA) wychwycił tęsknotę zaklętą w nutach popełnionych przez kompozytora, który wraz ze sobą dał Ameryce ponad 800 tematów zaliczanych dzisiaj do kanonu muzyki żydowskiej.

Miałem okazję wysłuchać na przestrzeni lat kilku koncertów Krakauera, więc zdumiony byłem jak każdy jest inny, różny od poprzedniego. Tym razem wirtuoz przedstawił nam projekt dobarwiony klimatami klubowymi, za co odpowiadać miał didżej Keepalive. I co do piętna obecności tego ostatniego krytycy byli jednomyślni – nieporozumienie. Krakauer postanowił nadać rytmiczny – taneczny rys muzyce, która jest w wielkiej mierze u swych źródeł pochwałą tańca (znaczna część jego repertuaru to właśnie tańce!). Jak więc utanecznić poprzez denne laptopowe bity coś, co jest tańcem u swego źródła?! Uri Caine potrafi dobarwić swoje dzieło zsamplowanymi zaśpiewami kantorów, genialnie wplatając mahlerowskie frazy do tradycyjnej muzyki naszych starszych braci w wierze i vice versa. Krakauerowi, a ściślej jemu i jego pomagierowi zza biurka z laptopem, to nie wyszło! Krytyk „Gazety Wyborczej” – specjalista od muzyki klubowej wszelkiej maści – Łukasz Kamiński wypunktował Krakauera za ten zgrzyt niemiłosiernie.

Ten dysonans zrównoważyła nam jednak genialna gitarzystka, Sheryl Bailey. Jej biegłość, niemal cyrkowa wirtuozeria oraz muzyczna wyobraźnia przełożyły się na konglomerat dźwięków, które zwyczajnie hipnotyzowały. Skupiona, perfekcyjna grała karkołomne unisona z liderem (a pamiętajmy, że klarnet uchodzi za najbardziej ruchliwy instrument pod względem wodospadu wygrywanych nut!). Budowała napięcie barwami przetworzonymi przez rozmaite elektroniczne cudeńka. Coś jak Aarset w połączeniu z Holdsworthem, tyle, że bez zapożyczeń. Brawo!

Koncert był też osobliwym doświadczeniem socjologicznym, jak wszystkie dotychczasowe Krakauera. Jego występy przyciągają tłumy spośród niewidocznej na co dzień polskiej żydowskiej diaspory. Mniej lub bardziej ortodoksyjni widzowie, od pierwszych dźwięków wpadają w rytmiczny trans. Siedząca obok mnie Chaja – wnuczka emigrantów spod Biłgoraja (dzisiaj tłumaczka w wielkiej amerykańskiej firmie) już przy pierwszych dźwiękach zamknęła oczy. Każda nutę odbierała całym ciałem, podrygując w fotelu, gestykulując rękoma. Takich osób na widowni było tego wieczoru kilkadziesiąt. Chyba tak jak Krakauer – gdy ten wygrywał Square Dance – widzieli oczami wyobraźni tańczących ludzi, takich jakich pamiętamy ze starych fotografii upamiętniających czasy, gdy kościół katolicki stał obok protestanckiego u boku cerkwi nieopodal synagogi, a każde z nich wypełniały między piątkiem a niedzielą wielobarwne tłumy. Kultury i religie trwały obok siebie, jak jazz i klezmorim u Krakauera.

Piotr Iwicki

Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 4-5/2009


Zobacz również

Peter Brötzmann w Pardon, To Tu

Pójście na koncert Petera Brötzmanna przypomina decyzję o tym, czy chcemy skoczyć na bungee,… Więcej >>>

Adam Bałdych Sextet w 12on14

Spotkanie tych znakomitych muzyków na jednej scenie dawało szansę zarówno na ciekawą fuzję ich… Więcej >>>

Jazzmani dla bezdomnych

W warszawskim klubie Harenda odbył się 31 marca koncert charytatywny, z którego dochód w… Więcej >>>

Anna Maria Jopek & Gonzalo Rubalcaba

Koncert w warszawskim teatrze Roma (28 marca, mniej więcej w połowie całej trasy koncertowej)… Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu