Coda

Artykuł opublikowany w Jazz Forum 1-2/2022

Lesław Lic

Jacek Wróblewski


Klarnecista i pianista, weteran polskiego jazzu, zmarł w Krakowie 27 grudnia 2021 roku.

Był najstarszym ciągle czynnym polskim jazzmanem, weteranem, klarnecistą, pianistą, aranżerem, kompozytorem, taperem, gawędziarzem z ogromnym poczuciem humoru, człowiekiem z klasą. Klezmerem z krwi i kości. Miał 91 lat.

Urodził się 22 marca 1930 r. w Przemyślu. Jak sam mówił, w rodzinie kompletnie antymuzykalnej. Ojciec był nauczycielem historii w tamtejszym gimnazjum. Kiedy Lesław miał pięć lat, dostał od babci pasterską fujarkę. Radia wówczas nikt w okolicy nie miał, kino nie istniało, a jedyną rozrywką były niedzielne koncerty orkiestry 5. Pułku Strzelców Podhalańskich na miejscowym rynku oraz występy tria klezmerów w zamku. I tak się zaczęło. Klezmerzy grali, a młodziutki Lic zaczął przygrywać na fujarce czwartym głosem. „Będzie z niego klezmer” – zawyrokowali. Rodzice pozostali obojętni, ale babcia kupiła radio. Na falach Warszawy I rozbrzmiewał Jan Kiepura i Nino, ach uśmiechnij się.

Trzeba było trafu, że w domu stało pianino. Jak wspominał Lic, taki mebel, który zawsze można było zastawić w lombardzie jako coś cennego, acz nieużywanego. I na tym rozstrojonym, rozklekotanym instrumencie wystukał sobie przebój Kiepury. Nic wielkiego, lecz słuch mówił mu, że jest tam coś więcej niż sama melodia i – kombinując – dorobił sobie akompaniament lewą ręką. Tym razem zaszokował rodziców. Stanęło na tym, że posłano go na prywatne lekcje muzyki. Była to, jak mówił po latach, nauka przypadkowa, że pożal się Boże. Wszystko, co nie było klasyczne, nazywano jazzem. A więc tanga, slow foxy, muzykę taneczną. W głowie miał misz-masz. Wystarczało jednak tego, by zaraz po wojnie grać na weselach. Wtedy nastąpił przełom za sprawą zakonników.

W Przemyślu istniała od 1916 r. Salezjańska Szkoła Organistowska. Bardzo ceniona i dysponująca ogromnymi materiałami dydaktycznymi. Lesław Lic chętnie przychodził do klasztoru, by posłuchać chóru, a kiedy nikogo nie było, wdrapywał się na stanowisko organisty i próbował swych sił. Usłyszał go jeden z wykładowców i rozpoczął nieformalną edukację. Dyskusje, wprawki i gra naprowadziły cierpliwego mnicha na myśl, by dać posłuchać swemu uczniowi płyty. „Zabierał się do tego, jak do rozmowy o edukacji seksualnej” – wspominał Lesław Lic. Ale w końcu puścił muzykę. Był to Louis Armstrong.

Kiedy w 1948 r. pełnoletni Lesław wyjeżdżał do Krakowa na studia, już wiedział, że oprócz historii, jak jego ojciec, będzie uczył się muzyki.

Otwarto właśnie Wyższą Szkołę Muzyczną. Początkowo dwie klasy – fortepianu i skrzypiec, ale na polecenie władz przygotowywano też kierunki na bardziej, jak to wspominał Lic, proletariackie instrumenty. Pojawiła się klasa klarnetu, a Lesław był jej pierwszym uczniem.

Był początek lat 50., kiedy do pustej sali, w której ćwiczył młody muzyk, wszedł pewien jegomość. Posłuchał, a potem siadł do fortepianu i zaczęli improwizować duety. To był Andrzej Kurylewicz. W ten sposób zaczęła się współpraca, która doprowadziła do powstania Kwintetu Kurylewicza, a potem Sekstetu Organowego Polskiego Radia. Właśnie z kwintetem Lesław Lic przeżył niecodzienną przygodę.

Przyszło do występów w jakiejś szkole. Zespół przygotował fantazje na temat Gershwina. Muzyka amerykańska była jednak niemile widziana. Na dodatek, znając repertuar zespołu, nie przyjechał ze strachu zamówiony konferansjer. Padło na najbardziej wygadanego, czyli na Lica. Pierwsza połowa lat 50. była okresem fascynacji ideologią ze wschodu we Francji i we Włoszech. Tamtejsze elity kulturalne i nie tylko przyznawały się otwarcie do lewicowych poglądów i spotykały z przychylnym spojrzeniem władz bloku wschodniego. Więc zapowiedział Lic różne francuskie kompozycje, po czym zespół grał w najlepsze Summertime. „Szał był taki, jakiego nigdy później na żadnym koncercie nie słyszałem”– opowiadał po latach. Dzień później dyrektor szkoły zaprosił do siebie Lesława i zakomunikował mu, że… za wykonanie ogromnej proletariackiej roboty został uznany przodownikiem pracy socjalistycznej. Do dziś Lesław Lic jest jedynym jazzmanem w Polsce, a wszystko wskazuje również na to, że chyba także jedynym we wszystkich krajach demokracji ludowej, który dostąpił takiego wyróżnienia za granie… jazzu.

Krótko po tym wydarzeniu nastąpiło inne. W krakowskim radiu występował wówczas kwartet Kazimierza Turewicza, który kierował też orkiestrą taneczną rozgłośni. Z różnych przyczyn zespół musiał jednak zrezygnować z gry na antenie i za sprawą głównie Władysława Szpilmana, który był w tamtych latach niemal wyrocznią, angaż trafił do Kurylewicza. W radiu Lesław Lic natknął się na organy kinowe. Miały one jednak swój feler. „Nadgryzione przez czas i wojnę poszły do remontu, z którego wróciły w jeszcze gorszym stanie”– opowiadał Lic. Trzeba było grać z wyczuciem.

Niestety trafił się ktoś, komu owego czucia zabrakło i instrument zapłonął. Trzeba było trafu, że akurat w związku z niepokojami w Nowej Hucie w Krakowie stacjonowała jednostka spadochronowa. Gdy z budynku radia buchnął dym, wojsko ruszyło do akcji. „Kazano nam stawać pod ścianą z rękami do góry i szukano sabotażystów.” Niestety organy przepadły, a były instrumentem, do którego muzyk zapałał swoistym sentymentem. Obok koncertowania, ulubionym jego zajęciem stało się bowiem granie podkładów do niemego kina, czyli bycie taperem.

Sekstet Organowy niezbyt długo produkował się na antenie, lecz już wtedy w Warszawie zorganizowano pierwsze Turnieje Jazzowe i Lic zaczął często podróżować do stolicy, by grać w Domu Kolejarza. Tu los zetknął go z Leopoldem Tyrmandem oraz legendarnym Atomem, pierwowzorem Złego z popularnej powieści Tyrmanda.

Spotkanie z jednym z najsłynniejszych oprychów stolicy wspominał Lic z dużym rozrzewnieniem. Po jednym z koncertów, kiedy czekał około północy na tramwaj, by pojechać na dworzec, zjawił się nagle Atom. Spytał, dokąd się muzyk wybiera, po czym bezceremonialnie zatrzymał zajętą taksówkę, wyrzucił pasażera i ulokował się w niej z Licem. „Modliłem się tylko w duchu, żeby choć klarnet zostawili”– opowiadał Lesław Lic. Tymczasem pod dworcem Atom otworzył drzwi i pouczył kierowcę: „Zdzisiu, ten pan nie płaci”.

Warszawskie wizyty zaowocowały także poznaniem Dudusia Matuszkiewicza. Już po roku Lesław Lic stał się członkiem Hot Clubu Melomanów. Nic dziwnego, bo w połowie lat 50. należał do nielicznego grona jazzmanów, którzy potrafili improwizować. Ukoronowaniem jazzowej kariery był występ na II Festiwalu w Sopocie z Melomanami w 1957 roku.

Później muzyczny życiorys Lica potoczył się inaczej niż innych jazzmanów. Tak, jak przepowiedzieli mu przemyscy żydowscy muzycy – stał się klezmerem. Ale w najlepszym tego słowa znaczeniu – został dyrygentem chóru krakowskiej rozgłośni Polskiego Radia, członkiem zespołu Filharmonii Krakowskiej i Opery Krakowskiej oraz chórmistrzem Zespołu Pieśni i Tańca Akademii Górniczo-Hutniczej. Niby panowała odwilż, ale jak wspomina Lic, pewnego dnia do jednego z członków zespołu nadeszło pismo instruujące, że „Gra na gitarze jest niezgodna z honorem inżyniera”. W 1960 r. nazwisko Lica pojawiło się wśród twórców kabaretu Jama Michalika.

„Przez całe życie wyznawałem zasadę, że jeśli coś się zaczęło, to należy skończyć” – mówił rok przed śmiercią Lic. I stąd wziął się jego rozbrat ze scenicznym jazzem. Kabaret, szkoła, w której został wykładowcą i zakładał klasę saksofonu, wreszcie jedna z największych pasji – taperowanie na festiwalu kina niemego w pałacu pod Baranami. Praktycznie nie miał czasu na nic innego. Jako wykładowca PWSM odkrył Leszka Żądło. Jego prace dydaktyczne do dziś stanowią kanon w klasach klarnetu. Nie rezygnował z żadnej pracy. Jego byli studenci, często już starsi państwo, wspominają go jako uroczego egzaminatora, który potrafił podczas przesłuchania dyplomowego zasiąść nagle do fortepianu i wspomóc zdającego a capella.

Po przejściu na emeryturę Lesław Lic poświęcił się klezmerowaniu. Cztery lata z rzędu koncertował w niemieckich kurortach. Zajął się muzyką żydowską i osiągnął w tym mistrzostwo do tego stopnia, że sam Steven Spielberg zatrudnił go do epizodycznej roli jako członka kapeli żydowskiej w „Liście Schindlera”. Gdy tylko mógł, występował w krakowskich lokalach przy fortepianie, a ich goście wspominają, że bawił nie tylko grą, ale i gawędami, a nawet indywidualnymi rozmowami. Ostatni duży koncert zagrał z Krzesimirem Dębskim jesienią 2019 r. Jeszcze kilka tygodni przed śmiercią planował solowy występ w lokalu U Jaremy. „Jeśli dożyję, to zagram” – zwykł był dowcipnie mawiać przed każdym występem. Niestety, ten ostatni występ nie doszedł już do skutku.

Jacek Wróblewski



Zobacz również

Georg Riedel

Legendarny szwedzki kontrabasista i kompozytor zmarł 25 lutego 2024. Więcej >>>

Janusz Nowotarski

Saksofonista, klarnecista, założyciel i lider Playing Family, zmarł 23 lutego 2024. Więcej >>>

Stanisław Zubel

Kontrabasista zespołu Flamingo zmarł 26 stycznia 2024 w Żukowie. Miał 77 lat. Więcej >>>

Dean Brown

Jeden z najwybitniejszych gitarzystów fusion jazzu zmarł 26 stycznia 2024 w Los Angeles. Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu