Alfabet Tyrmanda”, wstęp, wybór i opracowanie Dariusz Pachocki, Warszawa 2020
Recenzja opublikowana w JAZZ FORUM 4-5/2020
Fascynujący zbiór wybranych przez Dariusza Pachockiego różnych tekstów Leopolda Tyrmanda.
„Ponieważ nie mam wykształcenia filozoficznego, socjologicznego, historycznego ani w dziedzinie nauk politycznych, zaś myślę nieustannie o filozofii, socjologii, historii i polityce, przeto przyjąć trzeba, iż myślę nieprawidłowo i niezgodnie ze zdobyczami tych dyscyplin. Popadając w nałóg uzewnętrzniania mych myśli, narażam się na słuszny zarzut dyletantyzmu.”
Tak napisał o sobie Leopold Tyrmand, dyletant nie tylko w tych dziedzinach, które opisał w powyżej cytowanym fragmencie1, ale i w paru innych również. Nie grał na żadnym instrumencie, nie miał wykształcenia muzycznego – ale napisał „U brzegów jazzu”2, książkę, z której o jazzie nowoorleańskim i swingu oraz genezie jazzu miało okazję dowiedzieć się pokolenie fanów jazzu w latach 50.; była to pierwsza i przez kilka lat jedyna powojenna polska publikacja książkowa poświęcona muzyce jazzowej. Swojej miłości do jazzu dawał wyraz wielokrotnie – w latach 40. XX wieku organizując koncerty jazzowe i gromadząc płytotekę źródłową w polskiej sekcji YMCA, a w 1956 roku będąc jednym z „trzech muszkieterów” (Walicki-Kosiński-Tyrmand), dzięki którym odbył się w Sopocie słynny I Międzynarodowy Festiwal Muzyki Jazzowej. Przecież i tu był dyletantem: nie posiadał dyplomu żadnego wydziału marketingu i zarządzania…
Tyrmand nie uczestniczył w żadnych kursach typu „Jak pisać bestsellery”. Mimo że i w tej dziedzinie można uznać go za dyletanta, napisał pierwszą po „odwilży” lat 1954-55 powieść kryminalną„Zły”3, zawierającą jedyne w swoim rodzaju opisy Warszawy i różnych jej środowisk pierwszej połowy lat 50. Powieść okazała się wielkim sukcesem, jej zaczytane do imentu egzemplarze przekazywano sobie z rąk do rąk, a na bazarach cena książki kilkunastokrotnie przewyższała cenę oficjalną. Nie był Tyrmand absolwentem amerykanistyki, a jednak w okresie emigracyjnym i finalnym swojego życia wykładał na Uniwersytecie Stanowym Nowego Jorku i Uniwersytecie Columbia, by podsumować swoją naukową i pedagogiczną misję słowami: „Przybyłem do Ameryki, by bronić ją przed nią samą”.
W czasie wojny Tyrmand najpierw znalazł się w strefie okupacji sowieckiej, gdzie pracował w Wilnie jako dziennikarz polskojęzycznej gadzinówki „Prawda Komsomolska”; tam poznał Franciszka Walickiego, również redaktora owej „Prawdy”. Ale Tyrmand równocześnie współpracował z podziemiem, był aresztowany przez NKWD, pod ogniem niemieckich bomb w czerwcu 1941 roku uciekł z transportu wiozącego więźniów na Syberię. Przed Niemcami chronił się udając Francuza, ba, podlegał specjalnej ochronie jako dobrowolny pracownik niemieckiego przemysłu wojennego. Schwytany przez Niemców przy próbie ucieczki do neutralnej Szwecji, trafił do obozu w Norwegii.
Po wojnie pracował jako korespondent Polpressu w Norwegii, by w 1946 roku powrócić do Warszawy. Dał się poznać nie tylko jako organizator słynnych jam sessions, jako arbiter elegantiarum, błyskotliwy obserwator życia kulturalnego i politycznego, krytyk realnego marksizmu. Dla nas pozostaje przede wszystkim autorem „Dziennika 1954”4, swego największego dzieła, publikowanego po wielu latach w wersjach cenzurowanych przez wydawców ze względu na ochronę interesów rodzin opisywanych tam osób. Jedyną nieocenzurowaną wersją dzieła do dziś pozostał rękopis. Od roku 1965 Tyrmand przebywał za granicą, od 1966 na stałe w USA, gdzie zmarł w 1985.
Jego życie i twórczość można by rozdzielić na kilka bytów równoległych, nierzadko kontrastujących. Ową hipertrofię bytów sam Tyrmand opisywał we fragmencie „Dziennika”, gdzie przywołał domniemaną opinię pisarza Jana Dobraczyńskiego na swój temat:5 „Mnie mogą lubić jedynie ludzie z poczuciem humoru, pobłażliwie reagujący na tkwiące we mnie głupstwa i sprzeczności. W głowie Dobraczyńskiego nie może się pomieścić, że można robić takie rzeczy, jak ja robię, a więc: być katolikiem i nosić ‘takie’6 krawaty; być człowiekiem zasad i czystych rąk, a jednocześnie nie ożenić się i prowadzić życie ‘tak’ swobodne; być pryncypialnym w sprawach idei, a jednocześnie wyzbytym szacunku dla pewnych ludzi i instytucji; nie szukać rady ani opieki silniejszych ode mnie, przeć samotnie przed siebie.”
Uchwałą Sejmu RP rok 2020 ogłoszono Rokiem Leopolda Tyrmanda. To dobra okazja, by sprzedać pewien ułamek wiedzy i spopularyzować postać dziś trochę zapomnianą, a dla polskiej kultury okresu powojennego zdecydowanie zasłużoną. I trzeba się cieszyć, że kompetencje w tym wypadku sprzęgły się z bezpretensjonalną, lekką formą przygotowanego z okazji Roku dzieła. Wydawnictwo MG wydało niedawno „Alfabet Tyrmanda”7, czyli zbiór różnych tekstów Leopolda Tyrmanda, w formie dość często używanej, a czasem nawet nadużywanej, by poglądy danego autora przedstawić choćby w postaci cytatów z jego utworów (ale bywają też luźniejsze interpretacje formuły „alfabetu”). Nie jest to zresztą jedyny znak zainteresowania Wydawnictwa osobą i dziełem Tyrmanda. W zapowiedziach wydawniczych znalazłem informację o przygotowanej innej książce, poświęconej pisarzowi, publicyście, politologowi, filozofowi, kulturoznawcy, poliglocie i miłośnikowi jazzu w jednej osobie.8
Dariusz Pachocki wykonał świetną robotę. Znawca twórczości Tyrmanda, dla współczesnego czytelnika postanowił ocalić clou jego pisarstwa. Wbrew temu, co sam Tyrmand o tym sądził, za podsumowanie jego misji dzisiejszy czytelnik nie uzna powieści „Filip”, czy „Życia towarzyskiego i uczuciowego”, ani błyskotliwie zarysowanych scenariuszy niezrealizowanych filmów. W głównej mierze wielkość Tyrmanda zapisana jest w „Dzienniku 1954”, ale zawarte tam elementy przyczynkarskie dla współczesnego czytelnika mogą być przeszkodą trudną do pokonania – chyba, że ożywia go pasja snucia paraleli między życiowymi zmaganiami postaci dla młodego pokolenia już często nierozpoznawalnych (np. Zygmunt Kałużyński, Aleksander Ford, Jan Paweł Gawlik czy nawet Marek Hłasko – według Tyrmanda: „najprzystojniejszy pomocnik blacharza”) a współczesnymi herosami pop kultury.
Tyrmand, znawca meandrów polszczyzny i paru innych języków, jako powieściopisarz nie potrafił postawić bez reszty na ekspozycję opowiadania interesujących historii. Owszem, one zawsze są, pozostają osią, wokół której wszystko się obraca… Wszystko, czyli co? Tym właśnie zajął się Pachocki, dokonując fenomenalnego, trudnego do podważenia wyboru treści, zapisanych w dziełach pisarza. Być może wyborowi owemu towarzyszył żal porzucania autora niebanalnych fabuł, historii tak prawdziwych, że musiały zostać w końcu wymyślone i zapisane. Ale za to dostaliśmy wybór myśli autora, który jako jeden z talentów realizował powołanie powieściopisarza. Przede wszystkim był jednak filozofem, publicystą, politologiem, psychologiem, kulturoznawcą.
Owe talenty właśnie w formie „alfabetu” ujawniają się z najlepszym skutkiem. Czytelnik nie każdą z tez (przeważnie przenikliwych i inteligentnie uzasadnianych) musi uznać za egzemplifikację własnych poglądów. Jednak logika i styl wypowiedzi nie pozwalają obok nich przejść obojętnie. I mamy wówczas do czynienia z koniecznością rozważenia każdej tezy, dotarcia do jądra swobodnie wrzuconego problemu, dotknięcia zagadek bytu w ich formie, która chyba nigdy nie prowadzi do pełnej odpowiedzi. Bo przecież „nie o to chodzi, by schwytać króliczka, lecz aby gonić go”.
Jeśli ktoś sądzi, że wspominanie postaci dziś najczęściej zapomnianych, nieznanych poza wąskim gronem specjalistów mija się z celem (aczkolwiek w„Alfabecie” takie hasła stanowią tylko część materiału), to jest w błędzie. Postacie ludzkie są najczęściej – jak się dziś okazuje – wręcz archetypiczne; ich lista wszak zaczyna się u Arystofanesa, a nie kończy się tak długo, jak wciąż istnieje literatura. Ale te postacie, ich historie i powiązane z nimi idee niekoniecznie pojawiają się pod nazwiskiem, często są zaledwie pretekstem do snucia rozważań na tematy, jakich czytelnik niekoniecznie się spodziewa w pierwszym momencie.
Jeśli jednak porzucimy zainteresowanie nazwiskami (choć zapewne współczesny czytelnik z ciekawością otworzy książkę tam, gdzie pojawiają się: Zbigniew Herbert, Franklin Roosevelt, Stalin, Witold Gombrowicz, Tadeusz Kościuszko), z tym większym zainteresowaniem otworzymy „Alfabet” na kartach, gdzie Tyrmand rozważa, czym są: Cenzura, Emigracja, Małżeństwo, Łysienie, Miłość, Literatura, Luksus, Komunizm, Koncepcja świata9. By za chwilę szukać odpowiedzi na pytania postawione w hasłach: Żyd w komunizmie, Zawiłości moralne, Trwonić życie, Sztuka, Swoboda twórcza, Pogarda dla nośności idei, Sex literatura.10
Lektura „Alfabetu Tyrmanda” to jedna z najciekawszych podróży intelektualnych, jakie możemy zafundować sobie w świecie, w którym przyjęło się oczekiwać prostych odpowiedzi na trudne pytania. Oferuje miłą niespodziankę: nasze powszednie scio nihil scire przestaje przerażać, gdy autor mimochodem, lekkim piórem opiewa złożoność spraw tego świata, podglądanego przez dziurkę od klucza (i dobrze, bo klucz zaginął). Czy może być inaczej, jeśli autor kolejno był: „guwernerem, uchodźcą, robotnikiem rolnym, spekulantem, instruktorem sportowym, urzędnikiem pocztowym, pośrednikiem w handlu samochodami, policjantem, robotnikiem kolejowym, urzędowym tłumaczem, handlarzem środków nasennych, windziarzem, bibliotekarzem, kelnerem, pokerzystą, portierem hotelowym, specjalistą od centralnego ogrzewania, robotnikiem portowym, marynarzem, stewardem, więźniem politycznym, magazynierem, biuralistą, działaczem Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, korespondentem wojennym, dyplomatą – wreszcie dziennikarzem i literatem”?11
Nie zapominajmy jednak, że Tyrmand przez wiele lat pełnił funkcję, której akurat w powyższym spisie sam nie wspomniał. Był bowiem niekwestionowanym guru polskiego środowiska jazzowego, a jego jazzowa eseistyka znalazła odbicie w książce „U brzegów jazzu”. Czytając„Alfabet”, można odczuwać dyskomfort z powodu zachwianych proporcji, w dokonanym wyborze odnajdując niewiele odniesień do jazzu. Jeśli jednak mamy oceniać jazzową zawartość „Alfabetu”, to przyjdzie uznać, że ów wybór dokonany został w myśl zasady „nie ilość, lecz jakość”. W zapisie hasła Blues mamy wiedzę, jaką Tyrmand nabył za pośrednictwem książki „Shining Trumpets”.12 Proste porównanie sporych fragmentów książek Rudiego Blesha i Tyrmanda pokazuje, że zbieżności jest wiele, acz pojawiające się w ciągu minionych lat próby oskarżania Tyrmanda o plagiat uznaję za nieuprawnione. Rzecz w tym, że czytanie Blesha daje pojęcie o stanie badań nad genezą i historią jazzu w USA lat 40. XX wieku, podczas gdy czytanie Tyrmanda pozwala nam obcować z wybitną eseistyką, której rdzeniem jest co prawda nadal historia i prehistoria jazzu (blues, ragtime, minstrels), ale która daje interpretację zjawisk kulturowych w kontekście własnych intuicji i emocji. Krótki przykład, uzasadniający, jak bardzo w przypadku eseistyki Tyrmanda „the medium is the message”13:
„Gniotące duszę Murzyna poczucie wszechobecnej niesprawiedliwości (…) w bluesie urasta do systemu filozoficznego, wyjaśniającego świat i życie. Niesprawiedliwość rządzi życiem: brak wzajemności u kochanego mężczyzny, zdrada kobiety, mechanizm ludzkiego przeznaczenia, wyzysk pracodawcy, prześladowania rasowe, brutalność policji, tępota i obojętność sądu, okrucieństwo więziennego strażnika – wszelkie przejawy twardego bytu są ostatecznie aktami niszczącej niesprawiedliwości. (…) W tym wymiarze prymitywny na pozór, a na pewno ordynarny w środkach ekspresji blues staje się sumieniem Ameryki.”
Podobnie celny cytat, dający wgląd w jądro jazzowego idiomu, mógłbym przywołać dzięki kolejnemu fragmentowi „U brzegów jazzu”, zawartemu w haśle Jazz. Jednak za najcenniejszy fragment owego hasła należy uznać bardzo osobiste, obfitujące w szczegóły wspomnienie drogi, jaką dotarł do jazzu Leopold Tyrmand oraz podsumowujące tę drogę zdanie: „Jazz to był wybór, to była jakaś konieczność. To istniało i określiło moją sylwetkę jako pisarza i określiło mnie kulturowo w każdym względzie.” Owo kluczowe dla zrozumienia życiowej drogi Tyrmanda zdanie padło w rozmowie, jaką przeprowadził z pisarzem Paweł Brodowski.14 Był to ostatni wywiad, jakiego udzielił Leopold Tyrmand przed niespodziewaną śmiercią.
To genialna, skrótowa riposta chronicznego anty-marksisty Tyrmanda na wszelkie opresje, z którymi walczył po jednej i drugiej stronie żelaznej kurtyny: „jazz określa świadomość!”
Stanisław Danielewicz
1 L. Tyrmand, „Z notatnika dyletanta”, maszynopis, Instytut Literacki Maisons-Laffitte
2 L. Tyrmand, „U brzegów jazzu”, Kraków 1957
3 L. Tyrmand, „Zły”, Warszawa 1955
4 L. Tyrmand, „Dziennik 1954” – wersja oryginalna, Warszawa 2011
5 L. Tyrmand, „Rękopis Dziennika 54”, 9 lutego, zeszyt 4, Instytut Hoovera, Uniwersytet Stanforda
6 Podejrzewam, że miał Tyrmand na myśli amerykańskie krawaty z roznegliżowanymi paniami, dostępne na polskich bazarach w latach 50. i 60.
7 „Alfabet Tyrmanda”, wstęp, wybór i opracowanie Dariusz Pachocki, Warszawa 2020
8 M. Woźniak, „Biografia Leopolda Tyrmanda. Moja śmierć będzie jak moje życie”, Warszawa 2020
9 Tytuły kilku ze 119 haseł, składających się na „Alfabet Tyrmanda”
10 Jak wyżej
11 „Rękopis Dziennika 54”, 2 kwietnia, z.8, Instytut Hoovera
12 R. Blesh, „Shining Trumpets (a History of Jazz)”, New York 1946
13 Słynna teza, zapisana w książce kanadyjskiego eseisty Marshalla McLuhana „Understanding Media: The Extensions of Man”,New York 1964
14 „Jazz był aktem odwagi”. Z Leopoldem Tyrmandem rozmawia Paweł Brodowski, Jazz Forum 1985, nr 3
Zobacz również
Książkę Dionizego Piątkowskiego o ikonie polskiego jazzu recenzuje Tomasz Gregorczyk. Więcej >>>
Biografia Michała Urbaniaka – rozmowa-rzeka z Jackiem Góreckim. Recenzuje Łukasz Maciejewski Więcej >>>
Transkrypcje solówek Zbigniewa Seiferta spisane przez Macieja Afanasjewa. Recenzuje Krzysztof Lenczowski. Więcej >>>
Niezwykła książka amerykańskiego trębacza Gary’ego Guthmana. Recenzja Piotra Iwickiego. Więcej >>>